sobota, 11 stycznia 2020

O paniach i....panach

Było czerwcowe późne popołudnie.
W kawiarni, przy jednym ze stolików stojących pod starymi kasztanami, siedziały dwie
młode dziewczyny. Było duszno i gorąco nawet w głębokim cieniu starych kasztanów.
Przed każdą z nich stał szklany pucharek wypełniony lodami waniliowymi, bitą śmietaną
i kawałkami brzoskwiń polanych syropem zawierającym małą ilość likieru curaso, czyli
deser nazywany  melbą, stworzony przez Escoffiera ku czci śpiewaczki operowej Nellie
Melba , czyli Hellen Porter Mitchel rodem z Melbourne, żyjącej w latach 1861-1931.
Były to te cudowne czasy, gdy żadna z dziewczyn nie stresowała się zawartością cukru
i kalorii w deserze, śmietana była produktem naturalnym, nie pochodziła z jakiegoś proszku
a figura  modelki Twiggy nie była czymś pożądanym.
Obie miały po 20 lat, pracowały w jednym biurze i bardzo się przyjaźniły.
Obydwie były jedynaczkami, blondynka miała wielce romantyczne imię Julia, natomiast
drugą ochrzczono Justyną,  w domu nazywając Tinką.
Dwie typowe "panienki z dobrych domów", niższa ciemnowłosa o figurze klepsydry
i wyższa, o figurze  gruszki, za to z pięknymi naturalnymi włosami blond.
I jak to u kobiet bywa - ciemnowłosa zachwycała się blond włosami swej koleżanki,
blondynka zaś wymiarami anatomicznymi  ciemnowłosej: 90x60x90.
Zabawne, bo zazdrościły sobie nawzajem wzrostu- Tinka miała zaledwie 158 cm, a Julia
170 cm, co jej zdaniem bardzo utrudniało znalezienie chłopaka znacznie od niej wyższego
by mogła idąc z nim mieć na nogach wysokie szpilki, jak Tina,  a nie pantofle bez obcasów.
Teraz mało kto wie, że wtedy dzieci nie były od niemowlęctwa szpikowane witaminami a
chłopak, który miał 175 cm wzrostu był zaliczany do tych wysokich mężczyzn.
Pochłaniając melbę doszły do wniosku, że gdyby tak połączyć w jedną całość figurę
ciemnowłosej ze wzrostem i kolorem włosów wyższej, wyszłaby jedna "super babka".
Pozostawało pytanie -"ale jak to zrobić"?
W swych domach rodzinnych  wciąż słyszały, że powinny już mieć jakichś "kawalerów,"
kandydatów na męża. I najlepiej by to byli młodzi ludzie już po studiach, z mieszkaniem,
samodzielni, dobrze zarabiający. Rodzice obu  panienek wciąż myśleli kategoriami
przedwojennymi, choć otaczające ich realia ogromnie  różniły się od czasów ich młodości
z okresu międzywojnia.
Studia? A po co kobiecie studia? Przecież wyjdzie  za mąż, urodzi dziecko albo i dwoje,
więc zajmie się ich wychowywaniem a zarabiać będzie mąż.
Kobieta musi znać się na organizacji życia domowego, rodzinnego, dobrze wychować
dzieci a nie oddawać je do żłobka czy przedszkola. Zresztą było powszechnie wiadome,
że miejsc w obu tych placówkach  notorycznie brakuje.
Studia- no gdyby któraś z nich miała jakiś talent, np. do muzyki, talent, a nie tylko zwykłe
zamiłowanie, no to byłaby wysłana do Akademii Muzycznej. Ale - właściwie- zdaniem
rodziców obu panienek- studia kobiecie były  zupełnie zbyteczne. No bo zrobiłaby np. jakąś
filologię i co?- byłaby po prostu belferką, panią np. od polskiego czy panią od łaciny. Albo
panią od geografii czy biologii po bardziej kierunkowych studiach.
Żaden splendor, raczej pewna wieczna mordęga i kiepskie zarobki.
Obydwie urodziły się jeszcze w okresie wojny, co wydawało im się dziwne- nie mogły
zrozumieć jak można  zachodzić w ciążę w okresie gdy dookoła spadają bomby, gdy
jest okupacja i każdy dzień może być tym ostatnim dniem życia. Obydwie były urodzone
w Warszawie i słuchając rodzinnych opowieści o okresie okupacji i Powstania w 1944r.
patrzyły na swych rodziców jak na "przygłupów" - co za okropna nieodpowiedzialność!
Powoływać na świat dzieci w takim okresie! Ale sądząc po ilości dzieci urodzonych w tym
czasie, to takich "przygłupów" było sporo.
Delektując się naprawdę pysznym ( i drogim deserem) zastanawiały się skąd wytrzasnąć
kandydatów na mężów, którzy podobali by się zarówno im jak i ich rodzicom.
Obydwie miały już dosyć kurateli rodziców, tego ciągłego gadania, że powinny już się
rozejrzeć za jakimś "kawalerem", oczywiście takim, którego ich rodzice zaakceptują bez
oporu.
Wiadomo jaki miał być wg rodziców : z dobrej rodziny, wykształcony, pracowity,
zaradny,  dobrze zarabiający, najlepiej z własnym mieszkaniem.
Wiesz- mówiła Julka- wzrostem to by mi pasował Bogdan, ale on już jest  żonaty.
A Rysiek ?- zapytała Tinka.
Rysiek?- skrzywiła się Julka- on ma urodę wychudzonego mopsa, coś jest nie tak z jego
nosem. Nie podoba mi się, przecież nie wyjdę za kogoś, kto mi się nie podoba!
On nawet kiedyś mi proponował wyprawę do kina, ale jak popatrzyłam na jego profil to
zaraz powiedziałam, że nie mam zupełnie czasu.
A Stefan? Wzrostem byłby dla ciebie  niezły.
Tina, ty to chyba oczu nie  masz- przecież on wygląda paskudnie- ma trądzik młodzieńczy
a do tego stare blizny po trądziku, które wyglądają jakby był po  prawdziwej ospie.
Nie, nie, Stefan odpada. Wiesz, ja to chyba zostanę starą panną. Chociaż prawdę mówiąc
pozycja  "starej panny" też za ciekawie nie wygląda.
Jedna z moich ciotek jest taką właśnie "starą panną" i to z wyboru, bo jej narzeczony niemal
tuż przed ślubem umarł z powodu ciężkiego zapalenia płuc. A suknia ślubna już była gotowa.
Ciekawa tylko jestem czy aby naprawdę umarł czy to może tylko taka opowiastka rodzinna,
bo facet  w ostatniej chwili oprzytomniał i zrezygnował z zostania szczęśliwym mężem.
Bo już kilka opowiastek rodzinnych było tylko opowiastkami a nie prawdą.  Jeden z braci
ojca rzekomo zszedł z powodu jakiejś ciężkiej choroby, a tak naprawdę to się utopił po pijaku
w stawie niedaleko własnego domu- staw był  płytki, ale za to dość długi,wujkowi nie chciało
się go okrążać i postanowił pójść "na przełaj", bo nie jeden raz tak chodził. No ale tym razem
się potknął będąc w wodzie, a że był solidnie zalany to nie mógł się podnieść i utopił się. Nie
było nikogo w pobliżu, nikt nie widział  jak wujaszek chlupnął w tę wodę.
W stawie o wysokości poziomu wody zaledwie 70 cm. A wujaszek miał 185 cm wzrostu,
tak jak mój ojciec. Jedna z ciotek się kiedyś wygadała, gdy na któreś święta mój ojciec za
dużo wypił  i zasnął przy stole "przy fruktach i słodyczach". No i było wielce zabawnie, bo
druga  cioteczka stwierdziła, że właściwie  cała męska część tej rodziny miała pociąg do
butelki i że dobrze, że ostatnio same dziewczynki przychodziły na świat i "linia" wygaśnie.
I wszyscy się w końcu pokłócili, tatuńcio się przebudził od tego hałasu, stwierdził, że jakoś
marnie się czuje i pojechaliśmy do domu. I potem ze dwa lata nie było spotkań rodzinnych,
co akurat mnie wcale nie przeszkadzało, bo co za frajda siedzieć godzinami przy stole.
Tina słuchała z wielką uwagą - jej rodzina po wojnie rozjechała się po Polsce i rzadko
udawało się  zgromadzić wszystkich w jednym miejscu, a największym problemem były
wtedy  noclegi  dla wszystkich. W całym kraju sytuacja mieszkaniowa była dość trudna
oraz wszędzie była zbyt szczupła baza hotelowa.
Zrobiły jeszcze przegląd pozostałych kolegów z biura i wyszło na to, że tak naprawdę to
wśród męskiej części pracowników nie ma na kim oka zawiesić - albo żonaci albo zupełnie
nieciekawi.
W pewnej chwili dołączył do nich,  dość  niespodziewanie, jeden z kolegów z pracy- pchał
przed sobą głęboki "dwupak" z bliźniakami. Był wyraźnie uszczęśliwiony ich widokiem-
miał nadzieję, że to spotkanie umożliwi mu wypicie  kawy.
Dziewczyny w głębi duszy żałowały, że nie zakończyły nieco wcześniej swego spotkania,
ale zrobiły przysłowiową  dobrą  minę do złej gry. Z drugiej strony lubiły swego kolegę, który
w pracy często opowiadał jak to jest gdy się trafią bliźnięta.
                                           c.d.n