wtorek, 11 lutego 2025

Córeczka tatusia -187

  W drodze powrotnej pani Jadwiga wyrażała swój podziw nad tym, jak świetnie  wychowane  są  dzieci Andrzeja oraz Ali i  Michała i jaki  świetny  kontakt  ze wszystkimi  dziećmi ma Ziuk i że  wszystkie dzieci nazywają go dziadkiem. A przecież  to profesor i naukowiec a ma taki świetny kontakt z dziećmi-powtarzała z jakimś niedowierzaniem  w głosie. 

Ależ  Jadziu - profesorem i naukowcem to on jest na uczelni i  w stosunkach służbowych a dla dzieciaków, niezależnie  od  stopnia  pokrewieństwa jest po prostu  dziadkiem. Jesteśmy  wszyscy bardzo zaprzyjaźnieni , więc starsi z nas  są dla  wszystkich  dzieci dziadkami, młodsze pokolenie to dla  nich ciocie i wujkowie i tak naprawdę  nie ma  żadnego znaczenia  fakt, że nie jesteśmy spokrewnieni. Mój Wojtek i Andrzej są głęboko przekonani o tym , że są braćmi i podejrzewają, że mają jakichś  wspólnych krewnych i nawet przymierzali  się  do przeprowadzenia  badań genealogicznych, ale mają strasznie  mało czasu, a  zlecenie tego na  zewnątrz to sporo kosztuje. Zresztą to naprawdę nie jest nam  do  szczęścia potrzebne.

Z kolei  Michał  poznał mego Wojtka  bliżej gdy był promotorem jego pracy magisterskiej, a teraz razem pracują bo go Michał ściągnął na uczelnię  i teraz Wojtek, za namową Michała robi doktorat. Z kolei Andrzej miał dyżur w  szpitalu, gdy Wojtka dowiozła  do  szpitala Marta, bo stwierdziła, że Wojtkowi po zabawie  na  siłowni "wyskoczyła" przepuklina. 

Andrzej operował Wojtka, a potem obaj  przegadali jedną noc i nagle poczuli  się braćmi. Andrzej to już  dwa razy ratował Martę - raz dotarła  do niego z ostrym  zapaleniem wyrostka a raz  z pociętą ręką, bo łapała szklane  naczynie. Poza tym Andrzej i Marta mają wiele wspólnych tematów, bo Marta jest magistrem kosmetologiem. Andrzej to nawet   miał pomysł na to, żeby przekwalifikować  się na  chirurga plastycznego, ale Marta jakoś mu to z głowy  wybiła, bo będąc  na tej  swojej uczelni znalazła  moc kontrargumentów by Andrzej nie  zmieniał swego  kierunku i jednak pozostał przy tej specjalizacji jaką ma.

Pani Jadzia zerknęła na Wojtkowego tatę i powiedziała -  a mnie  się wydaje, że ten Andrzej jest bardzo zakochany w twojej synowej.  Oczywiście  Jadziu, masz rację - on kocha Martę i wcale  się tego nie  wypiera i wszyscy o tym wiemy, bo on to już  wszystkim   nam powiedział - wyjaśnił Wojtkowy tata.  Ona i Wojtek są dla  Andrzeja  najważniejsi.  To oni mu pomagali gdy  miał koszmarne  zawirowania w  swym małżeństwie, a Marta zwróciła potem jego uwagę na Marylę. I to był strzał w  dziesiątkę  bo Maryla pokochała jego dzieciaki a one ją i teraz są naprawdę szczęśliwą rodziną. 

I wierz  mi - jestem tak  samo  dumny z Wojtka jak i z Andrzeja. Te trzy pary małżeńskie naprawdę traktują  się  wzajemnie lepiej  niż nie jedna  rodzina z pokrewieństwem krwi. I każdy  z nas  wie, że może liczyć w  razie problemów na pozostałych przyjaciół. I ja i Wojtek wiemy doskonale, że gdy Andrzej ma  szalenie ciężkie chwile  w pracy to zaraz wpadnie wieczorem  do Marty żeby poznać  co ona myśli na ten temat i Wojtek dobrze wie, że tylko Marta może dobrze zrozumieć jaki problem dręczy Andrzeja. Maryla też  szanuje tę przyjaźń swego męża z Martą, bo wie, że nie  ma  w tym ani krzty podtekstu "damsko-męskiego".  Oni oboje  są tacy, że gdyby taki podtekst istniał to byliby razem w jednym związku a nie każde  w innym. Po prostu Andrzej nie boi się pokazać Marcie  swoich słabości. Wiesz- Marta startowała na  samym  początku na  medycynę,  ale  nie poszła  jej  chemia- po prostu  nie  wpadło jej do głowy,żeby przed egzaminem  wstępnym poduczyć się  nieco  więcej  z chemii - była pewna, że skoro  w szkole miała z chemii piątkę   to jej to wystarczy. Poza tym napisała,  że chce zdawać na  wydział lekarski a nie na  medycynę  estetyczną i to był  błąd, bo na  wydział lekarski  musiała być  wyższa ocena  z chemii.

 Gdy Andrzej był na  szkoleniu w  jednym  z londyńskich  szpitali to Marta  z Wojtkiem polecieli wraz  z jego dziećmi na święta do Londynu - i jak twierdzi Andrzej  - to były najwspanialsze  święta w jego życiu, choć bardziej  brytyjskie niż polskie. Dzieciaki Andrzeja uwielbiają  Martę, bo ona od pierwszego spotkania  traktowała chłopców z  szacunkiem, to ona uczyła ich rysowania, nauczyła rozpoznawania liter, przynosiła im   książeczki do kolorowania - i niewątpliwie to też  ma  wpływ na ich  wzajemne układy. Andrzej z kolei dba o zdrowie  nas wszystkich, ze mną  to nawet jeździ do kardiologa, bo wie, że jako lekarz więcej się  dowie prawdy o stanie faktycznym.

Jak zapewne zauważyłaś rozmawiałem sporo z  Ziukiem i doszliśmy do  wniosku, że nie  byłoby źle, gdyby przed  twoją przeprowadzką na ten stary Ursynów mieszkanie  obejrzał "Pan  Majster", bo to bardzo dobry  fachowiec  i ma  dobrą ekipę, która  wszystkie niedociągnięcia wynajdzie i, co ważniejsze - zlikwiduje.  

Bo  "Pan Majster"  to prywatna firma człowieka, który od  Ziuka kupił jego hacjendę pod Warszawą. Zresztą  to  bardzo  sympatyczny facet, dobrze  się  zna na  budownictwie bo skończył  dobrą szkołę budowlaną  i ma  zespół już wypróbowany. Byle kogo do  zespołu  nie przyjmuje - nie ma  tam "trunkowych" pracowników, można przy ich obecności zostawić otwarty sejf i nic  nie  zginie. 

Oczywiście byłoby  nieźle gdybyś sobie spisała  na jednym z  egzemplarzy planu tego  mieszkania co gdzie planujesz urządzić, bo jak na  razie  to tylko wiadomo gdzie jest kuchnia i łazienka oraz WC no i one raczej zostaną w tym samym miejscu.   Poza tym  to ten "pan majster" wyspecjalizował  się w ursynowskich metrażach - co prawda  głównie  w tych  nowszych blokach, ceglanych  a nie wielkopłytowych , no ale  sądzę, że na pewno będzie miał jakiś dobry pomysł gdy obejrzy to mieszkanie a ty mu przedstawisz jakąś  swoją wizję. Oni to nawet mogą ci zaprojektować  kuchnię i zrobić do  niej dopasowane meble. To naprawdę dobrzy fachowcy no a każde zlecenie z polecenia Ziuka to świętość.  Bo zdaniem "Pana  Majstra" Ziuk sprzedał mu hacjendę niemal za  darmo, bo zostawił wszystkie   meble, które o ile  były dobre w hacjendzie  to nijak się  miały do metrażu mieszkania w którym Ziuk obecnie  mieszka. Gdy rozmawiam  z Ziukiem lub z tym panem majstrem to już  nie  wiem który którego bardziej  wychwala.

A Ziuk jest ojcem Ali?- spytała  Jadwiga - tak  zawsze do niej  mówi  "córeńko" i to tak jakoś łagodnie, ciepło, aż  miło tego  słuchać. Chyba  ją bardzo  kocha. Wojtkowy tata uśmiechnął się - Ala  nie jest  ich córką, tak naprawdę to ona jest synową Ziuka. Jego syn zginął w  wypadku samochodowym i zostawił Alę  z malutkim  dzieckiem. Ten starszy ich  synek jest  dzieckiem Ali z pierwszego związku. A Michał, gdy  się zakochał w Ali to potraktował jej teściów tak, jakby byli jej  rodzicami, ich poprosił o zgodę na Ali ślub i adoptował Mirka. Mirek jeszcze  nie wie, że dla Michała jest  dzieckiem  adoptowanym. Dowie się, gdy obie  rodziny dojdą  do wniosku, że już można  mu o  tym powiedzieć. Zaczekają  z tym do jego pełnoletności. 

Jak widzisz  Jadziu, w  sumie jesteśmy nieco  nietypowymi rodzinami. Ziukowie właśnie z powodu tego, by móc pomagać Ali i Michałowi w  opiece nad  dziećmi sprzedali tę piękną hacjendę i zamieszkali na Ursynowie. Po prostu dojazdy do Warszawy i powroty były niestety  zbyt długie i  męczące a Ziuk nie  jest już młody.  I oboje kochają Alę i pokochali Michała i tę  "pareczkę". Kiedyś Ziuk powiedział, że dzięki  Michałowi przestał cierpieć z powodu śmierci swego  syna, bo Michał jest właśnie takim wymarzonym synem,  jakim jego  rodzony  syn nigdy nie  był. My  wszyscy  bardzo lubimy i  cenimy  Michała bo to bardzo inteligentny chłopak i poza tym tak po ludzku bardzo  dobry. 

A Ala ma rodziców?- drążyła temat  pani Jadzia.  Tak, ma, ale my ich nie  znamy, bo Ala zakończyła  z nimi kontakt w  chwili, gdy jej  matka orzekła, że śmierć męża  Ali była karą  za to, że Ala wyszła za mąż za syna  Ziuka. To taka  baaardzo dziwna historia, bo gdy Ala powiedziała  swoim  rodzicom, że chce  wyjść  za mąż i powiedziała, że rodzice jej wybranka  mieszkają pod  Warszawą a jej teść pracuje  w SGGW to ci byli oburzeni, że chce  wyjść za syna  "jakiegoś  badylarza" i oni na  to nie zezwolą a i nie  będą  się spotykać  z byle kim. 

W tej  sytuacji młodzi wzięli ślub bez rodziców Ali. I z tego co wiem to do  dziś Ala nie ma z nimi kontaktu i nie  chce  go mieć. Wyprowadziła  się z  mieszkania w którym kiedyś mieszkała  z mężem i chyba  je  sprzedała bo było jej,  a wprowadziła  się z  synkiem  do  mieszkania Michała i nigdy  nie podała  swoim  rodzicom swojego  nowego adresu ani numeru telefonu. I wcale  mnie to  nie dziwi. A Ziukowie oboje są wspaniałymi ludźmi, bardzo oboje kochają i Alę Michała i trójkę ich  dzieci. To letnisko które kupiliśmy to była własność rodziców  jednego ze  studentów  Ziuka i gdy teraz  kupowaliśmy do spółki dom i teren to nasłuchaliśmy  się wielu miłych i  ciepłych  słów pod  adresem  Ziuka. Ziuk już nie  wykłada, ale bierze jeszcze  udział w różnych pracach naukowych. A jak  zapewne zauważyłaś to wszystkie  dzieciaki go bardzo, bardzo lubią.

Martusia po pierwszym  spotkaniu z teściami Ali powiedziała, że tacy  ludzie  jak Ziuk i jego żona  to powinni żyć wiecznie. Michał z  kolei  nie ukrywa, że kocha  Ziuka o wiele  bardziej  niż własnego ojca. Czasem śmiejemy  się  obaj z  Ziukiem, że jakimś cudem dzieci nam  się rozmnożyły i teraz każdy z nas ma więcej dzieci na  starość niż miał ich  w młodości. 

A dlaczego nie przyjechali rodzice twojej synowej? Z tej prostej przyczyny, że ojciec Marty dopiero dziś wieczorem  wraca ze służbowego wyjazdu i oni to zapewne  wpadną  jutro na  kilka godzin by zobaczyć czy wszystko u Ewuni w porządku. I pewnie na letnisku  zostanie Pati a Marta wróci do firmy, bo jak widzę opracowała  coś nowego i zawsze bardzo pilnuje by nowa  mikstura była dobrze zrobiona. Wychodzi  ze  starego założenia, że "pańskie  oko  konia  tuczy" i lubi  sama  wszystkiego  dopilnować. I pod  tym względem wdała  się i w swojego ojca i  we mnie. My obaj to też  zawsze musieliśmy mieć  na wszystko oko.  Ale to  wszystko wynikało z własnego doświadczenia. Zawsze każdy najlepiej upilnuje to na  czym  mu zależy.  Nawet nie wiem  dokładnie nad czym ostatnio Martusia pracowała,  bo się jakoś mijaliśmy  w  domu. Nie chwaliłem  ci się jeszcze, ale Martusia wymyśliła  pewne mazidło na blizny i nawet zostało ono opatentowane.  A taki jestem  z tego powodu  dumny jakby była  moim  własnym dzieckiem a nie  tylko synową.

No właśnie-  ja  to chwilami  nie  mogłam zupełnie przypasować rodziców i dziadków  do dziecka, bo wy  wszyscy jednakowo te  dzieciaczki traktujecie. No ale  to chyba dobrze  z punktu widzenia  dzieci-  nie sądzisz ?-  spytał Wojtkowy tata.  Dzieci wiedzą, że do każdego z dorosłych mogą  się zwrócić o pomoc, z każdym porozmawiać  lub się pobawić lub każdemu wdrapać  się na kolana by razem  obejrzeć jakąś książeczkę  lub poprosić o poczytanie. Udało się nam by wszystkie  dzieci czuły się przez  wszystkich traktowane  z  taką  samą uwagą i czułością. Stłuczone kolano tak  samo  czule opatrzy własna mama  jak  i któraś z babć czy też  cioć. Dziadkowie też potrafią.

                                                            c.d.n.

 

 

 

sobota, 8 lutego 2025

Córeczka tatusia - 186

 Pani Jadzia  wyraźnie obawiała  się  wizyty na letnisku - gdy w końcu  wyruszyli spod jej domu w kierunku letniska powiedziała- obawiam  się  trochę tej wizyty- może  wcale  się  nie spodobam twoim dzieciom i przyjaciołom? 

Wojtkowy  tata, nie spuszczając  wzroku z tego co było przed szybą  samochodu, spokojnie  powiedział - przecież ja nie  wiozę ciebie  Jadziu na targ, żeby cię  sprzedać - chcę  ci tylko przedstawić moją  najbliższą rodzinę i naszych  przyjaciół, a to  wszystko będzie na  zupełnym luzie. Nie będzie  to jakieś przyjęcie, będzie  za to sporo  dzieciaków, których  rodzice  są moimi naprawdę  bardzo  dobrymi przyjaciółmi. To spory  domek, teren też  spory, więc jest to dobre  miejsce byś za jednym podejściem mogła  całe  towarzystwo  poznać. Ja po prostu  chcę  ci wszystkich przedstawić w jednym czasie, bo to znacznie  prostsze  niż potem  jeżdżenie  do każdego z przyjaciół oddzielnie i uzgadnianie  terminów w czasie  gdy wszyscy normalnie  pracują.

No ale jeśli ja  się im nie  spodobam? - martwiła  się  Jadzia.  Słuchaj kobieto - skoro spodobałaś mi się na tyle, że ciągam cię na koncerty i do opery  to samo  w sobie wystarcza żebyś ty się im  spodobała.  Ja mam tylko nadzieję, że oni  wszyscy  spodobają  się  tobie. I to jest ważne dla  mnie.

Gdy zajechali na  miejsce okazało się, że z dzieciaków  to jest  tylko mała  Ewunia, bo wszystkie dzieci wywędrowały z domu by.........zobaczyć cielaczka, który kilka  dni wcześniej przyszedł na świat. No tak -  powiedział ze śmiechem Wojtkowy   tata - przegraliśmy z  cielaczkiem. No ale przynajmniej  moja słodka Ewunia jest. Ewunia wpierw bardzo starannie pozostawiła na policzku  dziadka dość  mokry pocałunek, potem zażyczyła  sobie by ją postawić w kojcu i zajęła  się przytulaniem Misi, która z niebywałym wręcz spokojem znosiła objęcia  małej. Z dorosłych to był na  miejscu Ziuk, Andrzej i Marta, reszta towarzystwa poszła pilnować  by dzieci nie  zadusiły  z miłości cielaczka. Cielaczek był płci żeńskiej, co bardzo cieszyło właściciela. 

Andrzej z  Martą byli bardzo pochłonięci jakąś dyskusją na tematy medyczne, poza tym Marta opatrywała  etykietkami  jakieś  małe  słoiczki i tłumaczyła  coś Andrzejowi. Wojtkowy tata zerknął w tamtą stronę i powiedział - jak widzę to moja ukochana  synowa opracowała  jakieś nowe mazidło i jak  amen w pacierzu to będzie teraz  testowane przez żonę Andrzeja.

Ojej, a ja myślałam, że Andrzej to twój syn - stwierdziła pani Jadzia.  Nie, ale oni są do siebie  w pewien sposób podobni.  Wysocy, obaj  ciemno włosi,  Andrzej  nieco starszy, ale tego na  co  dzień  nie widać.  Wiesz - oni obaj zaprzyjaźnili się w  ciągu kilku godzin i doszli do wniosku, że są sobie tak bliscy jakby  byli braćmi. I tak  się właściwie zachowują. Dzieci Andrzeja  mówią do mnie  dziadku, tak  samo jak do jego ojca.  Martusia też  traktuje  Andrzeja tak, jakby był bliską rodziną.  Moje  dzieciaki i Andrzej z żoną to zupełnie tak  jakby naprawdę  byli  rodzeństwem.   No to ci jeszcze  wyjaśnię, że Marylka jest  drugą żoną  Andrzeja  a jego dzieci  są efektem pierwszego związku.  Ja to Marylkę zawsze  podziwiam, bo  jeśli ktoś  nie  wie, to nie  domyśli  się  tego, że   chłopcy mieli przedtem inną matkę - obaj chłopcy ją ogromnie  kochają.   W ogóle to właściwie my  wszyscy uważamy się za jedną rodzinę. To tylko potwierdzenie faktu, że  więzy krwi nie  są wcale istotne. Przyjrzyj  się im wszystkim  dobrze,  a gdy będziemy wracać to ci w  drodze opowiem jakie są tu dziwne powiązania. Ciekawy jestem twoich odczuć.

Pani Jadzia   była  wielce   zdziwiona, że Ewunia na jej widok nie skrzywiła  się ani nie uciekła  chowając  się za Martę, ale zaraz  się dowiedziała, że mała od pierwszych  dni życia została przyzwyczajona  do  sytuacji, że świat składa  się  z wielu osób a nie  tylko z mamy i taty. Korzystając  z nieobecności innych  Marta oprowadziła panią Jadzię po  całym "gospodarstwie" i całość  zrobiła na pani Jadzi bardzo dobre wrażenie a  najbardziej podobała  się jej przestronna weranda z otwieranymi oknami chronionymi moskitierami i z osobnym stołem dla dzieci. Poza tym część stołów była  składana, więc w dni, gdy pogoda  nie pozwalała na przebywanie  na  dworze dzieci mogły  się bawić na  werandzie.

Dzieciaki były zachwycone cielaczkiem, tylko nie  mogły odżałować, że nie  mogły  go zagłaskać na  amen i że "wyrośnie   z niego taka zwykła  krowa". Nooo, to straszne - śmiała  się Maryla. Z tego małego cielaczka   wyrośnie   "zwykła krowa"  a  z  was "zwykli ludzie" - przecież to jest normalna kolej  rzeczy.

A Misia wcale nie urosła i wciąż  jest malutka - zauważyła Irenka. Bo to jest piesunia rasy miniaturowej i ona  nigdy nie  będzie  większa - tłumaczyła cierpliwie  Maryla.  Zauważyłaś  chyba, że pieski bywają różnej wielkości nawet w obrębie tej samej rasy. Są sznaucery bardzo duże, ale są też  sznaucery które  są miniaturowe. Krowy też bywają różnej wielkości, też mają swoje  rasy. I  różnią  się nie  tylko rasą ale i kolorem, bo są krowy czarno - białe jak te  ale są też i  całe  czarne i  całe  białe i są krowy w ciemno czerwonym kolorze. Gdy kiedyś pojedziecie  w góry to tam takie   zobaczysz.A w kwestii ras to wam wszystko zaraz  wytłumaczy  dziadek Ziuk, bo on  się na  tym świetnie  zna. I jak  zawsze możecie się dziadka Ziuka o wszystko pytać. 

Czas mijał szybko, a zdziwienie pani Jadzi pomału zaczęło sięgać zenitu bo jakby na  to nie  spojrzeć to dzieci  było sześcioro, ale nie  było słychać  dziecięcych wrzasków. Ku wielkiemu  zdziwieniu  pani  Jadzi mała  Ewa wcale  nie  spała  w dzień. No jak to - dziwiła  się pani Jadzia. 

Marta tylko się  roześmiała - bo ja wychodzę z założenia, że gdyby  dziecko rzeczywiście potrzebowało  snu w  dzień, to najzwyczajniej  w świecie samo by zasnęło w  ciągu  dnia.  Mała  w  dzień zasypia  wtedy  gdy rzeczywiście  chce  się jej spać i to się zdarza  gdy jest niżowa pogoda. Ona  ma  w kojcu swój kącik  do spania i gdy jest zmęczona  lub  śpiąca to sama  się tam  ładuje i albo  zasypia, albo tylko spokojnie  sobie leży i odpoczywa i rozmawia  z  zabawkami. W tym układzie  to około ósmej wieczorem  nasza  słodyczka zasypia i spokojnie przesypia  całą  noc. Ostatnie jedzenie  jest o siódmej  wieczorem, po jedzeniu przebieram ją w nocne ciuszki i potem  sobie  dziecko  zasypia  gdy poczuje taką potrzebę. I wcale  a wcale  nie kapię jej  co wieczór.   Ona  po całym dniu  to ma  tylko  czasem brudne  rączki.  Ona  mało  się  brudzi, bo głównie urzęduje  w kojcu, a jeśli gdzieś  tupta  to zawsze któreś  z  dzieciaków jej towarzyszy i ona się mało brudzi.Najczęściej zasypia w kojcu, który pod  wieczór wstawiamy do sypialni, wtedy ani dzieci jej  nie przeszkadzają  ani ona  dzieciom. Śpi najczęściej  12 godzin. Starsze  dzieciaki też śpią po 12  godzin - jakby nie  było to cały  dzień są na świeżym powietrzu i w  sumie  to mają sporo ruchu. Każde  z nich chce  się poczuć tym "starszakiem" i z  wielkim zacięciem pchają  wózek z Ewą, a że chodników tu nie ma to się nieco  ciężej wózek pcha  niż po osiedlowym chodniku. Ewa bardzo lubi rano trafić do naszego łóżka, wtedy przytulaniom  nie ma końca- jest bardzo sprawiedliwa w rozdawaniu nam całusków i najczęściej leży między nami w  skos i wtedy jest przytulona do obojga.  To jej autorski sposób na  spanie.

Wie pani - kiedyś w jednym łóżku sypiały wszystkie posiadane  dzieci a w uboższych  rodzinach cała  rodzina  spała w jednym łóżku. Z opowieści jednej  z moich  kuzynek wiem, że  dziecko dość  długo sypiało w jednym łóżku z matką, a starsze dziewczynki sypiały z reguły po dwie  w jednym  łóżku, podobnie jak  chłopcy.

A śmiać  mi się  chce, bo wszyscy podkreślają  jakie to było straszliwie  niehigieniczne a teraz dzieciaki nie  sypiają po  dwoje  w jednym  łóżku ale różne infekcje  w przedszkolach  są  na porządku  dziennym. Ta  trójka  rodzeństwa kiedyś była w przedszkolu i na okrągło siedzieli w  domu, bo ciągle   była  jakaś zaraza  w tym  przedszkolu. 

A ja jestem  mocno zadziwiona  i  zaskoczona-  stwierdziła  pani Jadwiga- że tu jednak  szóstka   dzieci a nie ma  w ogóle  hałasu. U mojej córki jest trzech  chłopców a wrzask  cały  dzień taki jakby ich było z  dziesięciu.  Bez przerwy się o  coś kłócą  i prawdę  mówiąc  jeżdżę  do nich  bardzo rzadko, bo nie  wyrabiam  tych wrzasków i  ciągłego  bałaganu - wszędzie, w  całym  domu porozwalane  zabawki. Fakt,  że i moja  córka i jej mąż bez przerwy kupują  jakieś zabawki - córka  mi powiedziała, że kupują dlatego, że gdy oni byli mali to nie  było tylu fajnych zabawek. No ale jeszcze  ani  razu  nie  widziałam  by ona lub jej  mąż bawili  się z dziećmi tymi  zabawkami. 

I już mi  zapowiedzieli, że nie będą  do  mnie  przyjeżdżać bo dzieci  nie  będą miały  się gdzie  bawić skoro przeprowadziłam  się do małego  mieszkania.  Tak naprawdę  to zrobiło  mi  się nawet przykro,  gdy to powiedziała,  ale gdy sobie   przypomniałam ile  miałam  roboty gdy u nas  bywali to właściwie nawet dobrze, że uważają, że będzie im zbyt  ciasno. 

A tu u państwa cisza i  spokój, żadnego  wrzasku ani bałaganu. Jestem pełna  podziwu. Marta uśmiechnęła  się - bo gdy  się kupi  dziecku nową  zabawkę to niestety  trzeba  na początku nauczyć  dziecko jak ma  się bawić by  miało z  tej  zabawki jak  najwięcej  radości.  Tak samo jest w kwestii pobytu w jakimś  nowym miejscu - trzeba  na początku pokazać  wszystkie  możliwości jakie  ma  nowe  miejsce, najczęściej  trzeba na  to  poświęcić  dwa dni,  a potem jeszcze  trochę podpowiadać. My uczyliśmy Ewunię jak korzystać z maty z  zabawkami. A teraz  pomalutku już oglądamy  razem  z nią książeczki dla  dzieci i poznaje nowe  wyrazy. Ona  ma dobrze,  bo od początku zajmują się  nią moja mama i mój teść. Ja to nawet wróciłam do pracy, ale na razie na pół etatu. Ale pewnie  zimą  to wrócę na  pełny etat. 

I wcale jej nasi  rodzice  nie rozpieszczają - przynajmniej tak  mi się  wydaje.  A dla  dzieci  naszych przyjaciół to Ewa jest żywą lalką - czują  się przy  niej szalenie dorosłe. Kiedyś omal nie udusiłam  się ze śmiechu, bo Irenka pokazywała Ewuni swoją  nową czapkę mówiąc: "gdy  już  będziesz duża tak jak ja to też  będziesz  mogła nosić  taką  czapkę" - rzecz  była w tym, że ta  czapka  już nie  miała  wiązania pod brodą, co było według Irenki wielkim krokiem w dorosłość. Ewunia  wpatrywała  się w tę czapkę niczym sroka  w gnat i ale  chyba nie bardzo pojęła o co Irence chodziło.

piątek, 31 stycznia 2025

Córeczka tatusia - 185

 W sobotę, tak jak było planowane, Wojtkowy tata  razem z panią Jadwigą pojechali obejrzeć mieszkanie  na Ursynowie. Mieszkanie  było już całkowicie ogołocone z mebli. Jedno  co było pewne - mieszkanie należało  koniecznie odmalować, odświeżyć. Druga sprawa - trzeba  będzie  dobrze  przemyśleć które meble z podwarszawskiego domu będą  miały rację  bytu w tym  mieszkaniu. Zabrali  się  więc  za dokładne pomierzenie  wszystkich "długości,  szerokości i  wysokości" i naniesienie ich na plan.  Nabywcy domu pani Jadwigi bardzo  się spieszyło, by transakcja nie tylko doszła  do skutku  ale i by nastąpiło to szybko, bowiem jego małżonka za niecałe trzy  miesiące  spodziewała  się rozwiązania  swojej  bliźniaczej ciąży a na razie mieszkała  u  swoich rodziców, w innej dzielnicy. Właściciel opowiadał, że  gdy pierwszy  raz  oglądał to  mieszkanie gdy inwestor oddał tę  część osiedla  do użytku to był przerażony, bowiem wszystkie futryny drzwiowe trzymały  się tylko na tzw. "słowo honoru" a  parkiet w  wielu miejscach, nie  wiadomo było dlaczego - najzwyczajniej  w  świecie odstawał od podłoża. No i oczywiście nim  się wprowadzili musieli usunąć  wszystkie mankamenty. Za to okna były czysto umyte.

Gdy pani Jadwiga wyraziła na głos opinię, że  będzie  musiała część swoich mebli upłynnić, bo po prostu całe  wyposażenie podwarszawskiego domu tu nie  wejdzie, właściciel  mieszkania powiedział,  że on chętnie odkupiłby część mebli pani Jadwigi. No to w takim  razie pojedźmy teraz  razem do Klarysewa i może uda  się  nam coś postanowić  w tej kwestii - zaproponowała pani Jadwiga.  A może pan zabierze ze  sobą żonę? - spytała. 

Oj  nie, ona nawet  bez  ciąży źle  znosi jazdę samochodem i zaraz ma mdłości. Za to świetnie zawsze  znosi jazdę po kocich łbach, nie  toleruje miękkiego kołysania. Zawsze  mówię, że ona powinna jeździć  samochodem który  ma kwadratowe  koła albo jest pozbawiony amortyzatorów. No i  z tego względu to świetny  z niej  piechur. Jest zachwycona, że  z tego domu  w Klarysewie będzie  miała niemal pod  nosem dostęp do tego nowego Ogrodu Botanicznego, a on jest naprawdę duży,  w sam  raz  do spacerów  dla  niej.

No fakt, do wejścia to naprawdę  blisko, a biorąc pod  uwagę fakt, że Ogród  ma połączenie z Parkiem Wypoczynku w Powsinie to naprawdę jest  gdzie chodzić - stwierdziła  pani Jadwiga. Ale czy pan  zdaje  sobie sprawę, że  z tamtego miejsca  jest bardzo  ciężko dojechać  rano do Warszawy?- spytała.  

No wiem,  ale ja nie pracuję w Warszawie  ale w Jeziornej. Przymierzaliśmy  się  z żoną  do tego zamkniętego osiedla, ale tam nie ma zupełnie gdzie spacerować z dzieckiem. Można  tylko wyjść poza ten okalający osiedle  mur i dreptać po nieco zniszczonej i  zachwaszczonej  łące, ale na pewno nie  z  dzieckiem w  wózku, bo ciężko byłoby ten  wózek pchać.  Jak na razie to nikt nie  zrobił tam jakiegoś nawet mini parku lub skwerku dokąd można by pójść z małym dzieckiem na spacer. No takie "naćkane"  domkami to osiedle, ludzi jak mrówek w lesie  a  z  zakupami też tam  kiepsko, trzeba jechać  albo do Warszawy albo do na  granicę Mysiadła i Piaseczna.  A niewiele  brakowało żebyśmy tam kupili  domek, ale na  szczęście nie kupiliśmy.

Pani Jadwiga   się  roześmiała - ja tylko  wiem - bo widziałam -  że rano stoi  sznur  samochodów który usiłuje wjechać  na  szosę. Od naszej drogi też nie jest  łatwo  włączyć  się  na  szosę, no ale  skoro pan rano jedzie  do Jeziornej to się pan  przedostanie. Nam to  nie przeszkadzało, bo nie  musieliśmy rano wyjeżdżać do Warszawy. Tak mniej więcej od dziewiątej  rano to już nie ma problemu.

No  a gdy będziecie  państwo chcieli przewieźć  stąd  coś na Ursynów  to proszę do mnie   ze dwa dni  wcześniej  zatelefonować,  bo mój szwagier jest specem od przeprowadzek- po prostu ma taką  firmę przewozową i kilka ciężarówek i  organizuje  nawet  zagraniczne przewozy, do Anglii także. Oni nawet, na życzenie klienta,  wszystko  sami  pakują  w pudła i mogą te  rzeczy potem porozkładać w meblach wg  życzenia  klienta. Ja jeszcze tylko wymienię w tym ursynowskim mieszkaniu domofon, bo ostatnio coś kiepsko działał.  Mam podejrzenie, że bawiły  się nim  dzieciaki sąsiadów. Czasem odnoszę  wrażenie, że niektóre dzieciaki to powinny  być hodowane w klatkach  lub na uwięzi - beznamiętnym  głosem stwierdził nabywca   domu pani Jadzi.  

Pani Jadzia spojrzała  na  niego i powiedziała - gdyby nie odległość dzieląca Warszawę od  Gdańska i fakt, że  się  moja  córka od lat  nigdzie  z Gdańska nie przeprowadzała, to mogłabym  pomyśleć,  że  zna pan dzieciaki mojej   córki. Bo to dzieciaki z cyklu "jak nie  wolno" to znaczy, że  czym prędzej  należy  to zrobić. Każdą wizytę u  nich odchorowywałam. Nie jestem jakąś obłędną rygorystką ale mowy nie ma  żeby dzieciaki zachowywały  się w  domu niczym stado  dzikich małp.

Po zakończeniu spotkania na Ursynowie i w Klarysewie  Wojtkowy tata powiedział - mam  dla  ciebie   Jadziu propozycję- jeszcze jest "młoda  godzina" jak mówią  niektórzy, więc  proponuję  byśmy pojechali dziś na obiad do moich dzieci. To nie jest daleko, raptem nieco ponad  60 kilometrów  stąd. Poznasz  moje kochane dzieci, moją uwielbianą przeze mnie  wnuczkę oraz synową i  syna, mojego wieloletniego przyjaciela i jego żonę, oraz przyjaciół moich  dzieci i ich  rodziców. Kupiliśmy do  spółki spory domek letniskowy, bo  jednak latem  lepiej by  dzieciaki były w miarę możliwości  cały  dzień na powietrzu no więc kupiliśmy  " letnią hacjendę", ale można  z niej korzystać  również jesienią  a nawet  zimą bo jest zainstalowane ogrzewanie. Ma tę zaletę, że jest blisko Warszawy, a takim maluchom  to obojętne  czy moczą nogi  w basenie na swoim podwórku czy  w morzu. Poznasz też przyjaciół  moich dzieci i ich wielce oddanych i miłych rodziców. I poznasz naszą ukochaną psinę, która nad morzem wybrała na  swą opiekunkę moją  synową.

Ale tak nagle,  niespodziewanie tam pojedziemy? Z pustymi rękami do dzieci?  Pani Jadzia  była bardzo zdziwiona.  Ależ  Jadziu - niczego tam dzieciom  nie  brakuje, słodyczy nie dostają, zabawek to mają "po kokardkę" i to my, dorośli,  jesteśmy dla nich atrakcją. Zresztą  nie jedziemy  tam "niespodziewanie"- obiecałem synowej, że cię do  nich  dowiozę. Cały tydzień nie widziałem Ewuni i już bardzo się  za nią stęskniłem. Ciekawy jestem czy  już sama drepcze czy się jeszcze trzyma któregoś ze  starszych dzieci. Jak te małe  rączęta  mnie obejmują to niemal mam łzy w oczach. Gdy mój  syn był  taki mały  to ja  byłem  "zarobiony po uszy "  i  mało bywałem   w domu. W sumie jest tam szóstka dzieci, w tym tylko dwie dziewczynki. Jeśli  po drodze będą stali jacyś sprzedawcy owoców to kupimy po drodze jakieś owoce.  Tam wszyscy - i mali i dorośli  są owocożerni. A z rzeczy niecodziennych to ci mogę powiedzieć, że mój synek i moja  synowa są parą jeszcze z podstawówki.  Poważnie? -zdziwiła  się  pani Jadzia. Nooo, jak najpoważniej. Wiem, że to dziwne nieco, ale tak właśnie jest.

A ta   hacjenda  się nam udała - obiady to gotuje pani, od której kupiliśmy ten dom  z kawałkiem ogrodu, w którym na  szczęście jest  tylko trawa,  śniadania i kolacje to robią sobie  sami i jak  zauważyła  synowa to dzieciaki  w takiej,  w sumie  niedużej grupce,  świetnie funkcjonują.  "Starszaki" czują  się odpowiedzialne za te  młodsze i wszyscy dbają o  Ewunię jakby była młodszą siostrą  każdego  z nich.

A czy  mogę zadać  ci niedyskretne  pytanie? - zapytała Jadwiga. No jasne - pewnie chcesz  się zapytać o moją byłą żonę - wydedukował  Wojtkowy tata.  Jadzia cicho przytaknęła.   Wojtkowy tata uśmiechnął się - tak jak  ci wspominałem jestem rozwiedziony.  Nie  widuję się z byłą żoną, tak naprawdę to nawet nie mam pojęcia gdzie aktualnie jest i wcale  mnie ani mojego syna  to nie interesuje. Prawdopodobnie   nadal mieszka w Austrii,  ale nie  wiem gdzie i  z kim. Ale możliwe też, że jest w Polsce,  bo  miała  tu swoją  firmę. I związane   z nią marzenie, żeby synowa ją prowadziła, bo to było SPA.  Ale synowa od  samego początku  jej mówiła, że nie jest zainteresowana ani prowadzeniem ani firmowaniem  jakiejkolwiek firmy kosmetycznej. Syn zaś zapowiedział swej matce, że z uwagi  na stan  mojego serca nie wolno jej przyjeżdżać do nas  bez uprzedzenia. I jak na razie to nas  nie  nachodzi. Ja nie mam sobie  nic do  zarzucenia jeśli idzie o rozwód. To ona mnie  zdradziła  i nawet za bardzo się  nie ukrywała z tym. Wszyscy sąsiedzi nasi wiedzieli, że się prowadza z innym, tylko ja o tym nie wiedziałem. Po prostu  do głowy mi  nie  przyszło, że "aerobik" to był tylko kryptonim. To takie  typowe - najciemniej ponoć  bywa  właśnie pod  latarnią.   Ona  czasem przyjeżdża  do Polski, ale  na  szczęście  już  nie  do nas. A o tym naszym letnisku to  nie ma  pojęcia. 

Wiesz - zatelefonuję do synowej i  zapytam   się czy  nie trzeba czegoś  dowieźć na letnisko. Bo ona jest już tam od  wczoraj, więc na pewno  jest  zorientowana  czy  są jakieś braki. Rozmawiał bardzo krótko i okazało  się, że mają niemal wszystko, ale jeśli będą gdzieś po drodze jakieś owoce to nie  zaszkodzi gdy  ich trochę dowiezie, bo Wojtek przywiózł lody, ale o owocach  to albo zapomniał albo jechał o takiej  porze, że jeszcze nie  stali z owocami. 

Po drodze  kupili dwa  rodzaje  porzeczek i truskawki. W pewnej  chwili pani Jadzia  zadała, zdaniem swego towarzysza,  nieco  dziwne  pytanie- spytała  się, czy on bardzo liczy  się  ze zdaniem swego  syna i synowej.  

Nie bardzo wiem,  co masz Jadziu na myśli zadając mi takie pytanie- powiedział. W naszej rodzinie jest pełna  demokracja, każdy  może powiedzieć  śmiało co myśli w omawianym  wspólnie temacie i póki co  nie mamy żadnych problemów z tak  zwaną komunikacją  międzyludzką.  Znamy wzajemnie swe  poglądy  na  różne  sprawy i chociaż tylko w 90% i oni i ja mamy takie  samo zdanie , to jak na razie  nie mamy żadnych problemów gdy nasze poglądy  się nieco różnią. A muszą  się przecież  różnić, bo oni i ja dorastaliśmy w zupełnie innych  czasach.  Ale i oni i my- rodzice - zdajemy  sobie   z tego sprawę  i różnica  zdań nie stanowi żadnego problemu.  Poza tym ani moi przyjaciele ani ja nigdy nie mówimy  "za moich  czasów."  Wiadomo, że każde kolejne  pokolenie  ma nieco inne  doświadczenia  życiowe i to jest przecież  normalne.  I na pewno fakt, że przyjaźnię  się z ojcem  swej  synowej od  kilku dziesiątek  lat  też ma   znaczenie.

Jadzia uśmiechnęła się - teraz takie wieloletnie przyjaźnie są jednak  rzadkością, bo więcej  dla niektórych liczy  się opłacalność znajomości  z kimś  niż wymiana myśli  czy też zgodność poglądów i spędzenie razem wolnego  czasu.  

O tak, masz  Jadziu w stu procentach  rację - tak właśnie  to wygląda. Mam kilku takich kolegów, którzy tylko  wtedy  do mnie  telefonują  gdy  chcą by im coś  załatwić. I z reguły są to sprawy takie, które mogli by załatwić  sami wynajmując  do tego profesjonalistów, ale bardziej  się opłaca zatelefonować do kolegi,  bo wiadomo, że nie  weźmie  za pomoc  ani grosza.  Więc gdy telefonuje do mnie ktoś z kim od  roku nie  mam żadnego kontaktu to najzwyczajniej  w świecie  mówię, że niestety nie mam  czasu. Poza tym to ja naprawdę wolę spędzić czas w towarzystwie swoich  dzieci i ich przyjaciół  niż byłych kolegów.  Nie  da się ukryć, że porozchodziły  się nasze  drogi.

No tak - mój mąż długo nie mógł pojąć dlaczego mamy  coraz  mniej przyjaciół, zwłaszcza od  momentu gdy pobudowaliśmy  się w Klarysewie. Na  samym początku, gdy już można  się było tu sprowadzić to w każdy weekend było tu pełno- przyjeżdżali  przed południem, wyjeżdżali pod  wieczór i cały  dzień czuli  się jak na  jakichś wczasach. Przyjeżdżali, szli do Ogrodu Botanicznego,  ale nie korzystali z kawiarni tylko jedli i pili u nas. Późną jesienią i  zimą to nikt z nich nawet tu nie  zajrzał, ale gdy tylko zrobiła  się w pełni wiosna  zaraz zaczęli się tu zlatywać. Poprosiłam męża, by nie  zapraszał swych kolegów w każdy weekend, ale okazało się, że on nikogo  nie  zapraszał, sami się tu zjeżdżali.  No a skoro tak, to na  następny weekend zarządziłam wyjazd  do Gdańska. W poniedziałek "przyjaciele" męża mieli do niego pretensje, że przyjechali, a w  domu nikogo nie  było,  a sąsiad, ten obok  nas, widząc, że  pasażerowie  dwóch samochodów uparcie tkwią pod naszą bramą  wjazdową wyszedł od  siebie  z domu , przydreptał do nas i uprzejmie ich poinformował, że nas nie ma i nie będzie w weekend, bo  wyjechaliśmy do córki.  Gdy my wróciliśmy do domu w poniedziałek po południu,  sąsiad zaraz  nas poinformował, że mieliśmy "najazd" gości i  że goście byli szalenie  zdumieni, że nas nie ma  w  domu. To było w poniedziałek. Gdy we wtorek mąż  dotarł do pracy zaraz dwóch "przyjaciół" zgłosiło się  z pretensjami, że oni  do nas przyjechali, a nas nie  było i że powinien  był wszystkich znajomych uprzedzić, że  wyjeżdża. Mój mąż, który był szalenie spokojnym i opanowanym człowiekiem powiedział, że przecież  wziął oficjalnie dzień urlopu, o czym   jego szef  i  dział kadr  wiedziały, a o ile  dobrze pamięta, to nie umawiał się  z nikim, na odwiedziny, więc  nie bardzo rozumie o  co chodzi. I że my teraz oczekujemy przyjazdu córki  z dziećmi, więc wizyty kolegów  będą raczej mało  miłe, bo dzieciaki są bardzo żywe i niestety hałasują i  wszędzie ich pełno. No i wtedy wizyty się skończyły. Ja nie jestem skąpa, ale ze strony jego kolegów te  wizyty były zwykłą bezczelnością. 

A gdy mój  mąż zachorował i częściej był na  zwolnieniu lekarskim niż w pracy, to jakoś nikt z tych jego "przyjaciół"  ani  nie  zatelefonował do niego ani nie odwiedził. 

                                                                       c.d.n.                  


poniedziałek, 27 stycznia 2025

Córeczka tatusia - 184

 Tak jak przewidywał prawnik wynajęty przez Milosza rozwód nie tylko "przebiegł"  szybko ale jak to określił ojciec  Milosza  - rozwód "przegalopował" niczym koń na wyścigach. 

Hanka była  śmiertelnie obrażona, że Milosz rzecz całą "załatwił rękami prawnika" i nie przyjechał na rozprawę. Była  wyraźnie  zdumiona, że  nie dostanie połowy całej nieruchomości, ale  pan prawnik  był doskonale  przygotowany i oczywiście przedstawił sądowi  dokumenty,  które  "czarno na  białym"  wykazały, że dom i teren, na  którym stał, nigdy nie  stanowiły wspólnego majątku Milosza i Hanki, bowiem  była spisana intercyza - mieli rozdzielność majątkową. I pan prawnik bardzo  głośno powiedział, że intercyza była pomysłem jej rodziców a nie Milosza.  Co do zarzutów, które Hanka  miała odnośnie  wierności Milosza  - każde wynajęcie usług świadczonych przez  Milosza czy to na  wspinaczkę  czy też na  zwykłe przejście jakiejś górskiej  trasy było udokumentowane i tak jakoś się  składało, że Milosz  nigdy nie prowadził w  góry  samych kobiet a wszystkie wpisy turystów dotyczące  wycieczek były bardzo pozytywne i podkreślały jego troskę o ich bezpieczeństwo i wygodę oraz  zawierały informację, że jest bardzo odpowiedzialnym przewodnikiem a na  dodatek posiada  dużą  wiedzę i potrafi ją przekazać. Była też  dyspozycja Milosza w kwestii Luny - Milosz  był zdania, że jeżeli rodzice Hanki nie  chcą Luny, to on ją zabierze. A  tak dokładnie to po długim  namyśle stwierdził, że jest  też opcja, że ojciec Milosza odwiezie Lunę do hodowli w której  była kupiona. 

Rozprawy "ugodowej" oczywiście  już nie było i na drugiej rozprawie orzeczono rozwód. Dwa tygodnie  później dom razem z ogrodem miał już nowego nabywcę,  a Luna została u rodziców  Hanki, bo mama  Hanki bardzo ją pokochała i nie  chciała się z nią rozstać. A sam Milosz powiedział do Wojtka -  nie jestem pewien, czy matka Hanki pokochała  Lunę, ale  wiem że bardzo chciała mieć owczarka podhalańskiego ale  nie  chcieli jej w Zakopanem  sprzedać gdy  się wybrała by kupić psa w hodowli.

Milosz odkupił od kolegi to miniaturowe mieszkanie M-3, w Konstancinie,  które jego ojciec  nazywał M-1,5,  a ojciec Wojtka namówił  Milosza  na mały remont,  w ramach którego "pan majster" z ekipą nieco je przeprojektowali, odświeżyli  i gdy skończyli swą działalność mieszkanie wyglądało jakimś cudem, jak to określił Milosz, na  sporo większe.  Tajemnica  tkwiła  w tym, że panowie zaprojektowali i wykonali  część mebli idealnie dostosowanych na wymiar i to nie  tylko w kuchni i przedpokoju. W czasie remontu  Milosz  mieszkał w  mieszkaniu Wojtkowego  taty,  a tata, ku zadowoleniu  Marty, mieszkał u swoich  ukochanych dzieci.  Tak przy okazji okazało  się, że poranne jeżdżenie do Konstancina  nie  było wcale upiorne, bowiem Milosz  w obie  strony "jeździł pod prąd".

Po cichu, cichutku rozwijała  się przyjaźń pomiędzy Wojtkowym tatą a panią Jadwigą, która całkiem straciła  chęć wyjazdu na  Wybrzeże. Ja już  nie mam nerwów  do dzieci- tłumaczyła Wojtkowemu tacie. Wiem, że córka jest  zmęczona  dziećmi, no ale  to nie moja  wina, że  sobie zafundowała trójkę i to niemal jedno po drugim.  O tym, że Wojtkowemu tacie podoba  się  pani Jadwiga wiedziała  tylko Marta, której teść przyznał  się, że jakoś go "ciągnie  do tej pani Jadwigi".  No i bardzo, bardzo dobrze tatuniu - powiedziała  Marta. Przyjedźcie oboje w najbliższą niedzielę na letnisko.  A jak idzie ta sprzedaż domu  pani Jadwigi? 

No właściwie to Jadwiga wcale  nie  chce sprzedać tego domu i jechać na  stałe do córki - opowiadał Wojtkowy tata Marcie. Jadwiga zaczyna się pomału rozglądać za jakimś niedużym mieszkaniem  w Warszawie lub  dużo mniejszym  domem i to bliżej Warszawy. Prosiła  bym  z nią obejrzał jakiś nieduży drewniany domek  na  starym Wilanowie - jego właściciel już nie  może mieszkać  sam i wyprowadza  się z Warszawy do Poznania,  do swej córki. A rodzice Milosza  to jeszcze  się nie  zdecydowali czy chcą zamieszkać w Polsce czy może kupić ten  dom pod wynajem  jako inwestycję. Bo to  jest duży w  sumie dom. Ale oprócz rodziców Milosza Jadzia ma jeszcze dwoje chętnych i obiecałem, że w sobotę wpadnę  do niej by być przy oględzinach i rozmowach. Dziś to ja chyba powiem o tym Miloszowi, niech jego ojciec się zdecyduje, czy nadal jest zainteresowany kupnem tego  domu. Bo mieszkać to tu  chyba nie będą a takie  wynajmowanie na odległość  może nie  zdać  egzaminu bo wtedy trzeba  wynająć kogoś  jako administratora, co niewątpliwie obniży zyski z  wynajmu. Oczywiście wspomnę o tym Miloszowi. 

A tak nawiasem mówiąc to Milosz stwierdził, że jemu wcale nie  zależy na tym by rodzice mieszkali blisko niego, bo przecież  w Brnie to mają całkiem spore kółko przyjaciół a tu nie, a  z tego co opowiadał  Milosz to jego rodzice raczej  zawsze prowadzili dość intensywne życie towarzyskie, więc gdyby się tu osiedlili to bez przerwy miałby ich na głowie a to mu zupełnie nie pasuje. 

A jak wam się podobał koncert w Filharmonii? - spytała Marta. Był piękny. Jadzia była zachwycona, ja zresztą też.  A dziękowała mi po koncercie tak wylewnie, jakbym ją  obsypał złotem. Od śmierci  męża  to było jej pierwsze  wyjście  z  domu na tak długo a do tego na koncert. A po koncercie odwiozłem ją  do domu  i nawet nocowałem u  niej, bo stwierdziła, że będzie  się denerwować, że tak  "po ciemnicy" będę wracał do Warszawy. Ten jej dom stoi w dobrym  miejscu bo wybierali  miejsce   bez  cieków wodnych a poza tym  starali  się by wszystkie  farby i kleje tam używane były  ekologiczne. Z jednej  strony to jej szkoda tego domu, ale dobrze  sobie zdaje sprawę,  że  mieszkanie w takim wielkim  domu samotnie  wcale  nie jest miłe. Poza tym jest w pewnym  sensie  uzależniona od sąsiadów, bo nie ma  samochodu ani prawa jazdy. A jednocześnie nie pali się wcale do wyjazdu do  córki i wcale  się jej  nie dziwię - tam jest trójka dzieciaków, które  zdaniem Jadzi są straszliwie rozpuszczone, bo  jej córka na  wszystko im pozwala. Tam jest trzech chłopców i  jak mówi  Jadzia cały  dzień jest jeden  wielki wrzask bo chłopcy ciągle  sobie  wyrywają zabawki których jest tyle jakby okradli hurtownię z  zabawkami.  No i jest  ciągły bałagan bo zabawki walają  się po całym mieszkaniu  i nim  się gdzieś usiądzie to trzeba popatrzeć czy aby nie  siądzie  się na jakimś samochodziku czy innej zabawce.  A to, zdaniem Jadzi to wina jej zięcia, który na  wszystko im pozwala, bo gdy był dzieckiem to stale  był musztrowany, więc nie  chce by dzieci miały tak  mało  swobody jak on  miał w  domu.

Oględziny  "małego drewniaczka" na  starym "królewskim  Wilanowie  niesamowicie rozczarowały Wojtkowego ojca. Domek  był dokładnie w tak samo złym  stanie jak jego właściciel, który ledwo się poruszał. W domku królowała  wilgoć, bowiem stary piec, wprawdzie ładny, nie  był jednak w  stanie ogrzać  całego domu. Dom wymagał generalnego remontu, a  właściwie całkowitego rozebrania i zbudowania  go na nowo. Poza tym to były właściwie dwa nieduże pokoiki z kuchnią i......nie posiadał łazienki tylko WC z  dużą umywalką.   Oboje z wielką ulgą wyszli z  tego domku, mówiąc właścicielowi, że po prostu jest on dla  nich zbyt mały. 

Pani Jadzia była przerażona w tym samym stopniu stanem właściciela jak i tego domku. Wiesz, to straszne - omal  się nie  rozpłakałam gdy zobaczyłam  tę ruinę. Całe  szczęście, że ten pan  ma  córkę i ona  go do  siebie  zabierze. Wątpię czy  znajdzie kupca  na tę zapleśniałą  ruinę - mówiła. 

Znajdzie,  znajdzie - pocieszył ją Wojtkowy  tata. Bo tak naprawdę to jest świetny punkt. Ktoś niemal za bezcen to kupi, bo to jest świetne miejsce. I kupi to za małe pieniądze, bo dom jest w strasznym stanie, ale ważny jest ten kawałek gruntu, tu grunt jest  w cenie  a nie ta  chałupka. Chałupę zburzą, postawią coś nowego i albo będą sprzedawać pamiątki albo zrobią jakiś mini barek albo lodziarnię - to przecież kilka  kroków od  wejścia na tereny należące  do pałacu i cały  rok  są tu hordy turystów  - latem mogą  tu sprzedawać lody i zimne napoje a w chłodniejszej porze  roku ciastka lub jakieś przekąski i  ciepłe napoje. Podejrzewam, że ten teren albo  nie był wcale zdrenowany albo niewłaściwie zdrenowany a do tego chyba  nie  było  odpowiedniej izolacji od podłoża. No ale,  jak dla  mnie, to nie jest miłe miejsce  do mieszkania , bo  bez przerwy przełażą turyści. 

Chodź Jadziu- podjedziemy tą ulicą  Vogla w stronę Wisły i pokażę  ci miejsce, w którym wybudowano spółdzielcze  mieszkania - sam budynek bardzo udany, ale.......gdy są długotrwałe opady  albo Wisła ma  wysoki poziom to wtedy w garażu tego eleganckiego budynku woda sięga niemal do kolan.  Budynek  stoi zaledwie 200 metrów od wału przeciwpowodziowego. Jeden  z moich znajomych tu  mieszkał, ale po tym jak mu się w garażu woda wlała do samochodu czym prędzej  się  stąd wyprowadził. 

No ale przecież  nie  było powodzi w Warszawie - Wisła nie  wylała - dziwiła  się Jadzia. Nooo, nie wylała górą  ponad  wałem przeciwpowodziowym ale  rozlała  się na pewnej głębokości pod  spodem  i wlała do wykopu, w którym są fundamenty tego  budynku.  Więc gdy kiedyś Jadziu wyczytasz w gazecie ogłoszenie, że ktoś  sprzedaje mieszkanie które  jest w tym budynku pod tym  adresem to  nie  zazdrość, że tu  mieszkał. A poza  tym to nieco dziwne te mieszkania - właściwie wygląda to tak, jakby projektant był zdania, że ściany w mieszkaniu to jakiś przeżytek i mieszkanie wygląda nieco dziwnie, bo tylko jeden pokój ma  wszystkie cztery ściany oraz drzwi, a reszta czyli pozostała  część to jedno wielkie  pomieszczenie i tak naprawdę to nie wiesz czy jesteś w pokoju czy w kuchni.   I zapewne tylko jakimś dziwnym trafem  łazienka wraz z toaletą też posiada  drzwi i jest pomieszczeniem  wydzielonym.  Znajomy zaprosił mnie  kiedyś bym obejrzał to mieszkanie i nie ukrywałem, że wcale  a  wcale  mi się nie podobało. Teoretycznie nad miejscem, w którym stała kuchnia  gazowa  były wyciągi, ale i tak w całym pomieszczeniu królowały  zapachy kuchenne.

Sobotnia wizyta chętnych na kupno domu pani Jadzi ciągnęła  się kilka  godzin i żeby  było dziwniej, jedna z zainteresowanych osób była  wyraźnie zainteresowana tym domem, tyle  tylko, że nie  miała wymaganej sumy w gotówce,  ale mogła  dodać w rozliczeniu czteropokojowe mieszkanie w bloku. Co prawda  dom był w jednej z najstarszych  części Ursynowa a budynek był zbudowany z "wielkiej płyty". Lokalizacja  była  całkiem niezła, w pobliżu Mega Samu oraz targowiska, w pobliżu  była też apteka i przychodnia  lekarska i jeszcze kilka innych  sklepów, okna trzech pokoi wychodziły na tzw. "teren  zielony" a  mieszkanie było na pierwszym piętrze w budynku czteropiętrowym, a więc pozbawionym  windy. Poza tym blisko był przystanek autobusowy a  całość była  bardzo blisko warszawskiej arterii komunikacyjnej,  czyli ulicy Puławskiej. Mankamentem,  na który cierpiał cały Ursynów był brak garażu, bo gdy okazało  się, że cena garażu jest  równa cenie mieszkania dwupokojowego to zupełnie nie  było chętnych na kupno garażu. A cena wynikała oczywiście z faktu, że musiałby to być garaż  wielopiętrowy. No a z uwagi na bezpieczeństwo budynek o takiej funkcji musiał  spełniać  specyficzne  warunki  i stąd wynikała  cena jednego miejsca  garażowego w cenie  mieszkania  dwupokojowego.  

Pani Jadwiga  nie  była  zbyt przekonana do tej oferty, ale Wojtkowy tata stwierdził, że dopóki  nie obejrzą tego  miejsca  oraz  mieszkania to nie  mogą podjąć  żadnej decyzji, więc umówili się, że obejrzą mieszkanie i okolice za tydzień, czyli   sobotę. Ale Wojtkowy tata nie  byłby  sobą, gdyby już następnego  dnia  nie pojechał by dokładnie obejrzeć okolice budynku,  w którym były owe  cztery pokoje  z kuchnią.

 No cóż - ta  część Ursynowa  rzeczywiście  była  najwcześniej powstałą i same bloki jako takie  raczej  nie budziły zachwytu - ot taka zwyczajna  "betonoza". Nie  mniej było naprawdę sporo zieleni, no i faktycznie  niemal "pod nosem" był zawsze  dobrze  zaopatrzony "Mega Sam", nieopodal  niego był  najprawdziwszy  w świecie bazar "jak za dawnych  czasów", były  również nieduże  sklepiki ( w budkach drewnianych)  w których  można  było kupić  "prawdziwe mięso",  czyli takie  z uboju gospodarczego. Była nieźle  zaopatrzona  apteka,  przychodnia lekarska,  sklep pasmanteryjny, piekarnia, sklep "z rzeczami różnymi" czyli z bardzo różnymi artykułami  chemicznymi, niedaleko była komenda policji, oraz  sklep obuwniczy, w jednym z bloków ogłaszał się salon kosmetyczny i naprawdę  było sporo zieleni. Bloki nie  były ustawione tuż przy chodniku ale w pewnym oddaleniu od  niego i tym samym od jezdni a ponadto pod różnymi kątami względem  siebie. Było tu kilka  wieżowców jak i też  sporo bloków czteropiętrowych. Faktycznie widać  było, że  garaży brakuje a istniejące parkingi były małe i było ich  niewiele. Ale w  sumie to miejsce wywarło na Wojtkowym tacie  dobre  wrażenie. Nie  da się ukryć, że to była stara część Ursynowa i nie  było tu, tak jak w innych jego częściach,  budynków budowanych z cegieł. Komunikacyjnie ta  część też była funkcjonalna a do ulicy Puławskiej można  było bez  zmęczenia dojść.  

Tak w głębi  serca Wojtkowy tata przymierzył  się mentalnie  do tej okolicy i doszedł do wniosku, że nawet on, wielbiciel starego Mokotowa, mógłby tu mieszkać. Chciał obejrzeć od  środka budynek, którego miał zapisany  adres, ale budynek nie  był dostępny dla każdego, wszędzie  były  domofony. No i bardzo dobrze - pomyślał- jednak domofon  w budynku to dobra  rzecz, bo nie włóczą  się  wtedy jakieś męty po budynku. Wokół budynków trawniki były zadbane, chodniki czyste, śmieci  wymiecione, czyli administracja osiedla dobrze w tej materii funkcjonowała.

                                                                           c.d.n.


wtorek, 21 stycznia 2025

Córeczka tatusia - 183

 Następnego  dnia w objeździe  towarzyszył ojcu  Milosza  tata Wojtka i "asystent" pana  pośrednika. Pan asystent poprosił by Miloszowy  ojciec   dokładnie  sprecyzował ile osób ma tam mieszkać, czy chcą  mieć ogród  z możliwością jakiejś uprawy, czy przewidują posiadanie psa, czy często będą  wyjeżdżać no i w ogóle  zadawał mnóstwo pytań. Potem dłuższą  chwilę posiedział  z nosem zatopionym w laptopie i wreszcie  wyruszyli.  

Przegląd zaczęli od Jeziornej, ale domy  wystawione do sprzedaży były leciwe i wymagały najczęściej  generalnego wręcz  remontu. Niektóre  wyglądały na  mocno zaniedbane i wręcz nadające  się  do rozbiórki a nie  remontu.  Zaczęli więc sprawdzać domy kierując  się w stronę Warszawy. W pewnym momencie zatelefonował do  swego  asystenta   pan pośrednik i podał jeszcze  dwa adresy, w tym jeden w Klarysewie, a więc tuż  za Powsinem. Dom o tyle  ciekawy, że niemal nowiutki, bo raptem pięcioletni licząc od  dnia wykopania  dziury pod  fundamenty.  Dom był wybudowany przy drodze  wiodącej  do niedawno oddanego do użytku Ogrodu  Botanicznego. Co dość istotne nie  stał przy głównej drodze, więc nie  dokuczałby  tu mieszkańcom ruch samochodów.

Dom był  tak  nowy, że wymagał jeszcze otynkowania, a sprzedawała go starsza  pani, której mąż  dość niespodziewanie przeniósł się "w lepszy  wymiar".  I wdowa  stwierdziła, że w tym układzie  to ona sama nie będzie  tu  mieszkać i przeniesie się do swej  córki  która  od  wielu lat mieszka w Gdańsku. Córka  ma troje  dzieci, więc z radością oczekuje, że mama u niej  zamieszka. Oczywiście  zaraz musieli wysłuchać niemal  całej  sagi  rodzinnej. 

Dom był podpiwniczony, piwnica była  duża, obmurowana, porobione  były boksy w których  były zainstalowane  półki lub  stały zamykane   szafki i panował w  niej idealny porządek. Na parterze domu była kuchnia ze spiżarnią, przestronny salon z wyjściem na taras, duża łazienka i pomieszczenie  zwane  pralnio-suszarnią, oraz dwa małe  pokoje "gościnne", ale nie tak małe by nie   mieściły się w nich podwójne  łóżka, pojedyncza  szafa, mały  stolik i  dwa  foteliki.  Na pięterku były dwie duże sypialnie, pokój zwany garderobą (cały obudowany  szafami) i  druga  łazienka. W jednym  miejscu było wyjście  na  strych, ale jak powiedziała  właścicielka strych jest tylko dla niskich osób, więc  należy chodzić środkiem, że sobie  głowy nie  rozbić. Bo tu- proszę panów- tłumaczyła właścicielka - stanowczo zbyt spadzisty jest  dach, ale to podobno dobrze, bo śnieg  z niego  szybko schodzi. Ogrzewanie domu jest centralne, zasilanie jest gazowe, piec jest w piwnicy, zbiorniki  gazu wymienia firma.  

Cena- jak ocenił ojciec  Wojtka jest wielce przystępna i dręczyło go pytanie dlaczego dom  jeszcze jest nie  sprzedany.  Bo, proszę panów........nie  da  się ukryć, że  ciężko jest rano dojechać  stąd do Warszawy, bo od  strony Konstancina w stronę Warszawy ciągnie sznur  samochodów. Po obu stronach  drogi  pobudowano dużo nowych  domów, bo podwarszawscy rolnicy pozbywają  się gruntów i dzięki temu jest nawet całe osiedle domków jednorodzinnych i to okolone  murem i rano na tej  drodze to jest istne piekło. Ludzie ciągną do Warszawy do pracy. Ci  co mieszkają w bok od  głównej  drogi klną, bo po prostu  nie  mogą  się na główną drogę dostać.  Po godzinie  dziewiątej  rano to już nie ma problemu z wydostaniem  się  stąd. 

Jak państwo  widzą u nas ogród właściwie nie istnieje, bo trudno nazwać ogrodem ten trzymetrowy pas  trawnika otaczający dom. Po prostu my nie  chcieliśmy żadnego ogrodu bo utrzymanie ogrodu to jednak  wymaga sporo pracy. A kosiarka elektryczna jest wkomponowana w  cenę domu, zasilanie jest wyprowadzone na  zewnątrz w trzech miejscach i nie jest  wielkim problemem przejście się  z nią po tym trawniku dookoła  domu.   

Poza  tym za tydzień dom  zostanie otynkowany kolorowym  tynkiem - to nie będzie taka bardzo śnieżno biała biel, to będzie bardzo, bardzo jaśniutki kremowy beż. Wojtkowy tata jęknął - przepraszam,  ale nie mam pojęcia jak  wygląda kremowy beż. Pani  się tylko uśmiechnęła i powiedziała: to kolor jaki ma  krem do ciastek - do ciastek,  ale nie do rurek z kremem, bo ten do rurek to jest bardzo biały. To taki kolor jaki ma krem do napoleonek.

Pani właścicielka  nie ukrywała, że tak naprawdę to nie pali  się do tego wyjazdu z Warszawy, bo jakby nie było to jest kolejnym pokoleniem tu urodzonym. No a sprzedaż może nastąpić dopiero  po otynkowaniu domu. No i jeszcze przed  sprzedażą będzie poprawiona jezdnia wjazdu do garażu. Garaż nie jest połączony przejściem z  domem, trzeba jednak wyjść z garażu i przejść kilkanaście  kroków do drzwi wejściowych budynku. Ale, zdaniem nieżyjącego już męża, to było lepsze rozwiązanie niż drzwi łączące garaż z  mieszkaniem. Bo mąż nie chciał by garaż  był na poziomie piwnicy. Bo, jak twierdził, musiałby tu  być dość ostry  zjazd do garażu, a z wiekiem to człowiekowi coraz  trudniej się jeździ a stromy zjazd do garażu  może  się wręcz z czasem zrobić kłopotliwy. No i trudniej taki zjazd odśnieżać. Poza tym zdaniem   męża zawsze do  mieszkań połączonych   z garażem  może dochodzić woń paliwa  lub  spalin.

Miloszowy  ojciec przepytał właścicielkę czy  może porobić nieco  zdjęć, bo chce je pokazać  żonie i  synowi, a w  czasie gdy on  fotografował,  tata Wojtka wdał  się w miłą pogawędkę z właścicielką domu.  Pani Jadwiga szybciutko pokazała zdjęcia swej "reszty  rodziny", Wojtkowy  tata w rewanżu pokazał zdjęcie swoich ukochanych dzieci i wnuczki.

Bardzo mu  się pani właścicielka spodobała i  zapytał się czy zechciałaby wybrać  się  z nim albo do opery  albo do filharmonii,  gdyby mu  się udało kupić bilety. Oczywiście on przyjedzie po panią Jadzię i potem odstawi  samochodem  do  domu. Odpowiedź  była pozytywna, wymienili się więc numerami telefonów. 

Ja- mówiła  pani Jadwiga- to już kilka lat nie  byłam ani w operze  ani w Filharmonii. Bo wpierw to mąż  dość długo chorował, a gdy zmarł to  długo nie  mogłam  się po  tym wszystkim pozbierać mentalnie, no a poza tym to nie  mam prawa jazdy, a jak na razie to tu można mieszkać  tylko wtedy, gdy  się ma swój samochód. Dobrze, że mam miłych sąsiadów i gdy jadą na  zakupy to albo im  daję kartkę co mi jest potrzebne albo zabieram się razem  z nimi. Słyszałam, że niedługo bliżej Bielawy, to jest w  stronę Konstancina,  będzie otwarty jakiś duży market. Chyba go wywalczyli mieszkańcy tego osiedla domków za murem. 

My przedtem mieszkaliśmy w śródmieściu , na Polnej, niedaleko Trasy Łazienkowskiej, więc  nie  miałam żadnego kłopotu z  zaopatrzeniem. Nie  byłam  szczęśliwa z  zakupu tego domu, a teraz  to muszę go sprzedać i pojechać  do córki. I wcale  mnie to nie napawa  radością. Mimo wszystko lepiej mieszkać u siebie  niż u kogoś. 

W trakcie rozmowy Wojtkowy  tata napomknął, że jest rozwodnikiem, że mieszka  blisko swego  syna i szalenie  kocha i syna i  synową no i oczywiście  tę słodką kruszynkę, która już mówi mama i baba, a jest przecież  jeszcze taka  malutka. 

Miloszowy ojciec wrócił  "z  furą" zdjęć, wypili  wszyscy razem kolejną kawę, do której tym razem pani domu podała domową  szarlotkę i mniej  więcej po godzinie opuścili gościnne progi, które znacznie  wcześniej opuścił pan asystent, któremu się spieszyło i  wrócił do Warszawy autobusem PKS-u. Obaj ojcowie nieco się śmieli, zwłaszcza ojciec   Milosza, bo przecież  słyszeli, że pan pośrednik sugerował swemu pracownikowi,  by ten wziął jednak  swój  samochód a nie korzystał z  samochodu interesantów.

W mieszkaniu Marty i  Wojtka  panowie dokonali selekcji zdjęć i część z  nich została  wysłana do Brna z dopiskiem, że  jeśli mamie Milosza spodoba się ten dom to mogą go kupić, niezależnie od  tego co o tym  zakupie  będzie  sądził  Milosz, który  wszak  chce mieszkać w tym mikroskopijnym mieszkanku  w Konstancinie. Odpowiedź należy  dać  szybko, bo za trzy  dni pośrednik wystawi ten dom  na rynku  mieszkaniowym. A cena  jest naprawdę  dobra, a to, że bez  samochodu trudno  będzie  komuś tam  mieszkać   raczej dla  nikogo, kto kupuje  dom nie będzie  przeszkodą. Bo tak  się jakoś  składa, że ci co planują  kupno  domu to z  reguły już posiadają  samochód  ewentualnie  środki na jego  zakup. Miloszowy tata  stwierdził, że on jest  zdecydowany kupić ten dom nawet jeśli by tam  nie  mieszkali, bo po prostu dał by go pod  wynajem. 

Zaraz następnego  dnia  Wojtkowy tata zakupił dwa  bilety na sobotni wieczór do opery  na balet "Jezioro Łabędzie". Zaraz  po zakupie  zatelefonował do pani Jadzi i poinformował ją o tym fakcie. Zarezerwował również bilet na balet "Giselle", ale na  razie  nic o tym nawet  nie napomknął.  Powiedział pani Jadzi, że oczywiście po  nią przyjedzie a po spektaklu oczywiście ją odwiezie do  domu. No ale to już będzie późno, będzie pan  nocą  wracał do Warszawy. Jeżdżenie  nocą to raczej jest mało bezpieczne, z tego co wiem - tłumaczyła. 

Ale to jest lato, szosa pusta i  z tego co wiem nie jeżdżą tędy TIRy , nie ma po drodze knajp w których piją weselnicy, więc to raczej bezpieczna trasa. A  poza  tym to może pani przenocować w moim mieszkaniu, bo ja mam  klucze od  mieszkania dzieci i  mogę tam przenocować a panią odwieźć do domu w niedzielę przed południem. Dla mnie  to żaden problem. A poza tym mam w  swoim mieszkaniu dwa pokoje, więc może pani nawet w moim mieszkaniu spokojnie przenocować i odwiozę panią  w niedzielę przed południem. Grozi pani tylko to, że zje pani razem  ze mną niedzielne śniadanie.

Wieczorem dyskusja na temat kupna domu w Klarysewie odbywała  się w kilku miejscach - Milosz tłumaczył ojcu, że jemu nie jest potrzebny dom bo jest wszak sam. A będzie  się zastanawiał nad jakimś większym  mieszkaniem  a nie  domem, bo nie  zanosi się na to, by kiedykolwiek miał więcej  czasu. W jego specjalności to jakoś nigdy pracy  nie brakuje natomiast  brakuje  dobrych specjalistów w tej branży. Bo to jednak w  sumie  ciężka praca,  do wykonywania jej potrzebna jest  nie  tylko duża  wiedza  ale i własne  doświadczenie  zawodowe a i całkiem  dobra  kondycja  fizyczna.  Zrozum tato, że ja  wracam do domu zupełnie pozbawiony sił. Dobrze, że mam stołówkę w  szpitalu i  nie muszę  sobie  głowy zawracać merdaniem w garnkach. Poza tym jak wiesz piszę jeszcze pracę dyplomową. I jestem naprawdę wielce szczęśliwy, że mieszkam  sam, więc mam mało do ogarnięcia  w kwestii prac  domowych i że jestem  sam i nikt nic ode mnie  nie chce i nie  muszę ust otwierać. Na szczęście  Marta i Wojtek to rozumieją i mogę być  z nimi i milczeć. Przecież ja cały dzień trzeszczę do pacjentów. Więc błagam  cię tato - nie obarczaj mnie  dyskusją na temat domu. Na razie mam już  zapewnione  to mieszkanie, teraz kumpel załatwia wszystko tak, żebym ja wpadł do urzędu tylko po wycenę a potem zapłacił i zameldował się jako właściciel. To chyba jest proste. I wytłumacz, proszę, mamie, że mnie  się nie  dzieje żadna krzywda i naprawdę jestem zadowolony z tego co jest.  I naprawdę nie cierpię z powodu tego, że nie jestem z Hanką. To wszystko od początku kulało, tylko ja  byłem  z lekka ślepy i nie  dostrzegałem, że ona wcale  a wcale mnie nie  wspierała. Za to wspierają mnie  w 100% wszyscy moi polscy przyjaciele. I jestem im  wszystkim naprawdę  bardzo wdzięczny.

Jeżeli wam  się ten dom podoba i chcecie mieszkać pod  Warszawą- nie  widzę przeszkód. Zastanawiam  się  tylko co zrobić z tym domem w Tatrzańskiej Łomnicy. Ja tam nie  będę mieszkał i nie mam  czasu na zarządzanie nim i najchętniej to chyba  bym go sprzedał i przestał być jego właścicielem bo niestety każdy właściciel domu ma pewne związane  z tym faktem obowiązki. Za  10 dni jest moja I sprawa  rozwodowa i zamiast  mnie staje  do niej prawnik. Nie mam na takie zabawy czasu ale i nie mam ochoty widzieć  Hanki i słuchać bzdur, które  będzie  wygadywać.Według  niej to byłem jakimś nawalonym podrywaczem i chodziłem w  góry z tabunami niewyżytych  kobiet. Ta idiotka w pozwie stwierdziła, że ją zdradzałem z prowadzanymi w góry kobietami. I teraz  widzę, że dobrze  się  stało, że każda  wycieczka   miała bardzo szczegółową dokumentację i wszystko było opisane i potwierdzone podpisami osób zamawiających mnie  do prowadzenia wycieczki. Nie mogę  się oprzeć  wrażeniu,że ona powinna  być pod opieką psychiatry.

Nie denerwuj  się  synku, mówił mi twój prawnik, że już zebrał całą dokumentację i według niego na  drugiej rozprawie  na pewno będzie orzeczony wasz rozwód a koszty poniesie  Hanka, czyli jej rodzice. A po rozwodzie zastanowimy się spokojnie co zrobimy z  chałupą. Mam proponuje  by zrobić z niej taki mini pensjonat dla osób z małymi dziećmi bo wtedy  można wykorzystać ten nasz teren. To ma  szansę wypalić, bo domy  wczasowe  nie chcą przyjmować dzieci poniżej trzeciego roku  życia. Zresztą to mnie  akurat  nie  dziwi, maluszki nieźle  się wydzierają co dla osób bezdzietnych miłe nie jest. Poradzimy  sobie  z tym -  zapewnił Milosza ojciec.

                                                                            c.d.n.

niedziela, 19 stycznia 2025

Córeczka tatusia - 182

 Rozbudowa i niewielkie  przeróbki  wnętrza  letniego domu były bardzo udanym  posunięciem. Śniadania i kolacje nowi  nabywcy robili  sobie  sami, obiady robiła była  właścicielka. 

Z wielkim  trudem udało się ją przekonać, że tak naprawdę to nic a nic  się  nie stanie, jeśli dwa  dni  z rzędu  zupa lub  drugie  danie  będzie takie  samo jak poprzedniego  dnia.  My przecież  w domu prawie  zawsze  gotujemy tak, żeby obiad  był na  dwa  dni - przekonywała ją mama Andrzeja. A nasi chłopcy to  niektóre   zupy jedliby najchętniej   codziennie,  z tym że jeden to grzybową z lanymi  kluskami, a drugi każdą, którą  można  nazwać zupą  jarzynową. Ostatnio  to nawet krupnik polubili, a zrobiłam eksperymentalnie  na niepalonej kaszy gryczanej. I obaj nie lubią zupy pomidorowej. Za to surowe pomidory jedzą i lubią.

Pati  się śmiała, że przy tej ilości  dzieci ona nie  musi zajmować  się  Ewunią , która jest niemal  dla wszystkich dzieciaków atrakcją - wszystkie  czują  się w jej obecności mądrzejsze i starsze i chcą  się nią opiekować. Niewielkie wycieczki z  dziadkami do lasu wyraźnie straciły na atrakcyjności - dwaj najstarsi najchętniej siedzą na  huśtawkach .....i lekko się kołysząc czytają książki.  Irenka wchodzi do kojca Ewuni i bawi  się razem  z nią, opowiadając  jej  różne historyjki  lub bawiąc  się z nią lekką piłką. Ewa już biega po kojcu a za kojcem to tupta trzymając  się najchętniej ręki lub jakiejś  części garderoby Irenki. Irenka  jest wyraźnie  zachwycona   faktem, że jest dla kogoś z  dziecięcej  grupy  "ta  starsza". 

Oczywiście  wszystkie  starsze  dzieciaki sto razy   na  dzień  dopytują  się,  czy one  też były takie  małe, czy też miały pieluchy i czy też nie rozmawiały  "po ludzku".  Już po pierwszym  tygodniu pobytu w towarzystwie starszych dzieci Ewunia  stała  się niemal gadułą. Co prawda nie były to zrozumiałe  słowa  a tylko sylaby lub jakieś dziwne  zestawy  sylab, ale "mama" i "baba" były wymawiane wyraźnie i nawet w odpowiednim momencie.  Ale już pojęła, że istnieje słowo "nie" i umiała je  zastosować gdy nie  chciała czegoś  zjeść. A wszystkie  starszaki czuły  się szalenie  ważne, bo Pati powiedziała im, że dzięki ich obecności i temu, że mówią dużo do dziecka, to Ewa bardzo poszerzy swój repertuar wymawianych  wyrazów.  

Misia szybko przebolała  fakt, że nie jest jedyną atrakcją w tym  gronie, a dzieciaki zaczęły nałogowo myć ręce, "żeby jakiegoś paskudztwa nie sprzedać Ewuni",  czyli powtarzały  słowa Pati. Piotruś z pełną powagą pokazywał małej obrazki w  dziecięcej książeczce i "dziobiąc" palcem w obrazek mówił  nazwę tego  co przedstawiał obrazek. Wszystkie trzy babcie podśmiewały  się ukradkiem, że Piotruś  wychowuje swoją przyszłą żonę. 

Andrzej, który codziennie rozmawiał ze  swoimi dzieciakami był znakomicie poinformowany o tym co one robią i  jakie nowe umiejętności zdobyła Ewunia i zaraz po każdej rozmowie  z nimi , jeśli tylko  aktualnie  mógł, to przekazywał  Marcie i Wojtkowi  najnowsze wiadomości. I zawsze  było z tej okazji mnóstwo śmiechu.

Ale pewnego wieczoru wszystkie wiadomości spod Warszawy przyćmiła  wiadomość z Londynu, bowiem Henio poinformował Andrzeja, że zmienił  swój stan cywilny. I zapewne  nie  byłaby to żadna  sensacja, gdyby nie fakt, że żoną Henia wcale  nie  została panna, z którą  dotychczas przyjaźnił  się Henio. Andrzej nie  wytrzymał i zatelefonował do Henia, zadając pytanie,  co się stało z panną, z którą dotychczas się Henio spotykał. 

No nic  się nie stało - wyjaśniał Henio -  żyje, nie umarła  ale rozstaliśmy  się bo ja jednak chcę  wrócić  do Polski, a ona niestety nie zamierzała opuszczać Londynu. No a moja żona (słowo żona było napisane samymi dużymi literami)  ma w Polsce "kawałek" rodziny, bo jej "wujeczny  dziadek" był Polakiem i w czasie II wojny światowej stacjonował w RAF-ie, jako że był  pilotem myśliwca.  Nie wiem tylko co to za pokrewieństwo "wujeczny  dziadek".  A Gladys to nawet zna odrobinę język polski i jest również z branży medycznej, bo jest farmaceutką. A poznali  się bo Gladys pracuje  w szpitalnej  aptece. Z widzenia to się znają niemal od  początku  stażu Henia, który zaraz po rozpoczęciu swego  szkolenia  musiał porozmawiać z farmaceutą na temat pewnego leku, którego w Polsce nie znał.  Potem  się widywali na "służbowych  spotkaniach" i tak jakoś w końcu zostali parą. Być może, że poprzednia dziewczyna, z która  się  spotykał była zdaniem niektórych kolegów ładniejsza, no ale-  jak stwierdził Henio - ja nie jestem młodym bogiem i nie muszę mieć  za żonę "Miss Europy". 

Oczywiście zaraz  wszyscy wysłali Heniowi gratulacje i  zapewnili  go, że na pewno się jego żonie Polska spodoba i cieszą  się, że jest bardzo szczęśliwy. Hmmm - mruknął Andrzej gdy w  weekend się wszyscy spotkali - ja to nawet nie wiedziałem, że tamten szpital ma  własną aptekę - jakoś mi to umknęło, bo tym to  się zajmują interniści i pielęgniarki. Ja  tylko ludzi kroję i odpowiadam za stan tego, co się dzieje w okolicach tego co zostało usunięte. Resztą zajmuje się internista.

Marta, która zastępowała  szefa podczas jego nieobecności miała całkiem  sporo pracy, ale z racji okresu urlopowego musiała  wziąć udział tylko w jednej  branżowej naradzie i tym  samym znieść bardzo zdziwione spojrzenia pozostałych uczestników, że "taka młodziutka" a zastępuje szefa. Oczywiście Marta była niemal cały  czas w kontakcie telefonicznym z szefem, tyle  tylko, że nawet nikt z pracowników o tym nie  wiedział a tym bardziej z przedstawicieli innych pokrewnych firm. 

Trochę była przerażona, bo szef poprosił by trochę przyjrzała  się planom produkcyjnym na  drugie półrocze i oceniła jak  się one  mają do sytuacji  na rynku kosmetycznym. I zrób to nie  tylko na podstawie wiadomości podawanych przez producentów, powęsz nieco w sklepach tej branży - sprawdź  swym kobiecym okiem czego jest  niewiele, przyjrzyj się cenom, poczytaj etykiety na opakowaniach, przyjrzyj się  składowi. No i nie  tylko tym rodzimym produktom, tym z importu również. Jak  cię  coś zaciekawi to kup, w  miarę możliwości przetestuj, tylko weź koniecznie rachunek na  zakupiony towar, żebyś  dostała  zwrot pieniędzy  za dokonany  zakup.

W samej końcówce lipca przyjechał do Warszawy ojciec Milosza. Tak jak przewidywała  Marta Wojtkowy ojciec odstąpił mu na  czas pobytu w Polsce swoje  mieszkanie. W tym samym  czasie mama Milosza miała udać  się do Tatrzańskiej Łomnicy razem z kuzynką, która  miała  zaopiekować   się domem Milosza. Kuzynka jechała  razem ze  swoją ulubienicą, czyli puchatą kotką bo przecież nie  mogła zostawić kocicy samej  w domu na kilka dni.

Ojciec  Milosza zrobił na Marcie i Wojtku bardzo dobre  wrażenie. Przede  wszystkim  szalenie  się  cieszył, że udało  się Andrzejowi namówić Milosza na dokończenie  studiów. Wypytywał Martę i Wojtka jak sobie  tu Milosz  daje  radę, wysłuchał z uwagą ich uwag odnośnie wyboru miejsca  na  dom, omówili wspólnie kilka  wariantów, w tym również ten, że Milosz chce odkupić to małe mieszkanie w bloku. Oczy ojcu  nieco wyszły z orbit, gdy usłyszał, że to raptem 38 metrów kwadratowych, no ale skoro Milosz póki co jest sam, pracuje dużo i o różnych porach i ma   z tego miniaturowego  mieszkania bardzo blisko do pracy to takie mieszkanie z pewnością jest wystarczające.  W ramach informacji poglądowych  Wojtek wziął Miloszowego tatę w objazd - w końcu wylądowali w Konstancinie. 

Wielu domów w stosunkowo dobrym stanie nie było na sprzedaż, tyle tylko że te które były przeznaczone  do kupna to były nieomal ruinami stojącymi na  szalenie dużym kawałku  ziemi, a ziemia w Konstancinie  była tak droga, jakby to były tereny  złotonośne. Dodatkowo znajomy ojca  Andrzeja, zajmujący  się sprzedażą parcel i domów tłumaczył cierpliwie gościowi, że może się tak zdarzyć, że któryś  z domów do generalnego remontu jest niestety  domem zabytkowym o czym nabywca bardzo często dowiaduje  się dopiero po zakupie no i wtedy nie  zostaje  nic innego jak samobójstwo. Bo dom musi być remontowany według pierwotnego planu  - i ma taki być nie  tylko z  zewnątrz ale i wewnątrz. No a wtedy remont  idzie  w miliony złotych. I dlatego nadal tak wiele domów w Konstancinie to obraz nędzy i rozpaczy.

No to faktycznie - niezbyt dobrze to wygląda- w tej sytuacji to faktycznie na pewno lepiej  by Milosz kupił to malutkie mieszkanko. Dopóki jest sam to może  być. 

Wojtek uśmiechnął się - do dziś szalenie  dużo osób i to wcale  nie  samotnych  mieszka w takich malutkich  mieszkaniach. W Warszawie wciąż jest  brak mieszkań a mieszkania w blokach budowanych  z betonowych płyt są niemal marzeniem. Bloki na osiedlu na którym  mieszkamy są z cegły, bo osiedle było budowane  w pięć lat po wojnie. Dom mojego ojca był wybudowany w 1939 roku.

Za czasów  niejakiego pana  Gomółki zainwestowano w  system W-70, czyli w fabrykę  płyt betonowych, z których powstawały bloki. System był wzięty z NRD, tyle  tylko, że mieszkania budowane tym systemem w Niemczech mają znacznie  większe metraże niż te budowane w Polsce, bo pan Gomółka  był wielce oszczędnym facetem i jego zdaniem  na rodzinę trzyosobową wystarczą  mieszkania o powierzchni 38- 42,5 m kwadratowych. Te o powierzchni 42,5 to już niemal luksus i są wysokości 2,65m. No a przy tych gomółkowskich to nasze mieszkania wybudowane  w 1948 roku to istne pałace. No ale  cóż wymagać od człowieka, który część  swego życia  spędził w więzieniu z przyczyn politycznych poglądów.

No tak- cicho powiedział Miloszowy tata - a Milosz  coś mówił o domkach wzdłuż ulicy Puławskiej. No oczywiście - to kiedyś  był już teren podwarszawski, teraz  jest w granicach  miasta - umówmy  się  zatem na jutro - zaproponował  pośrednik. Ja  dziś przejrzę  dokładnie co jest do kupienia i przejedziemy się  by zobaczyć na żywo jak to  się prezentuje.

W domu Miloszowy tata łyknął kilka  różnych tabletek i potem stwierdził, że jest nieco rozczarowany tą sytuacją.  

No a może jutro pojechalibyście panowie  do miejscowości graniczących z Konstancinem - zaproponowała  Marta. Tam też jest ładnie, a  z tego co wiem to ceny parcel są znacznie niższe niż te które  są w Konstancinie. Konstancin ma  status uzdrowiska, więc  automatycznie  ceny ziemi lecą w górę. A wszystko przez tę tężnię. Może ja  bym teraz zatelefonowała  do tego pośrednika i zamiast  wzdłuż Puławskiej  niechby poszukał  czegoś w pobliżu Konstancina, może w Jeziornej? A te  wszystkie  miejscowości wzdłuż Puławskiej też  będą miały wyższe  ceny gruntów. I nie  czekając na odpowiedź gościa wybrała numer  swojej znajomej, mieszkającej właśnie w  Jeziornej. Wojtek uśmiechnął się - coś jakby zgodnie z powiedzeniem "gdzie  diabeł nie może tam  babę pośle" - powiedział cicho.

                                                                            c.d.n.

niedziela, 12 stycznia 2025

Córeczka tatusia - 181

 Jak wiadomo, nawet  najlepszy  plan może nie  wypalić - rodzice Milosza planowali, że przyjadą  do Warszawy oboje, ale w końcu okazało  się,  że ojciec przyjedzie  sam, co Milosza wcale  nie zmartwiło.  No i dobrze - stwierdził Milosz - przecież tak  naprawdę to mama nie jest tu, w  Warszawie, do czegokolwiek  potrzebna.  

W końcu okazało  się, że  do Tatrzańskiej Łomnicy to pojedzie mama Milosza, jako lepiej zorientowana "w majątku"  syna i jak twierdził Milosz mama jest o  niebo lepsza od ojca we wszystkich negocjacjach .  Bo mama  potrafi zawsze  zachować  "zimną krew" a  ojciec to się  za bardzo zacietrzewia .  Zakup jakiegoś domu w  Polsce to też nie jest coś  pilnego, Miloszowi  naprawdę nieźle się  mieszka w Konstancińskim  bloku, zwłaszcza, że przejął mieszkanie po jednym  z lekarzy, który na  dniach przeprowadza  się  do Warszawy, więc Milosz będzie sam w 38- metrowym mieszkaniu i  będzie  miał więcej  czasu na ewentualne znalezienie domu. I dotychczasowy  lokator zostawia niemal wszystkie meble. Jak na  razie to Milosz nie tęskni za kolejnym związkiem, ma dostatecznie  wiele zajęć. I być może dogada   się z właścicielem mieszkania i odkupi te  dwa pokoje  z kuchnią, bo ma  stamtąd  bardzo blisko do pracy. 

A rodzice jeśli  chcą  to niech  sobie jakiś  dom kupią. Jak na  razie to Milosz ma związku zwanego małżeństwem po  dziurki w nosie, a  w domu to bywa głównie po to by się wykąpać i przespać. I to mieszkanie jest o tyle  lepsze od wolno  stojącego  domu, że jest podłączone do sieci ciepłowniczej, nie będzie  go tu interesować wywóz śmieci, odśnieżanie koło domu no i ma  blisko do pracy. I gdy nie pada  deszcz lub  śnieg to może  się  nawet przejść piechotą do pracy. Tak naprawdę to on  w domu głównie sypia. I ma tyle pracy, że nawet za górami  nie tęskni, a ta ilość zieleni dookoła dobrze na  niego wpływa. 

No i masz stamtąd całkiem niedaleko nad  Wisłę - stwierdziła  Marta. I podejrzewam, że nadal  tam dziko i żeby zejść nad  Wisłę  to trzeba samochodem pokonać wał przeciwpowodziowy. A przedtem przejechać  przez wieś, w której szosą kury spacerują, potem pokonać spory kawałek pola, potem ten  wał  i znajdziesz  się nad płyciutkim kawałkiem  Wisły, za którym jest wysepka mocno zarośnięta krzaczorami i drzewami, ale  dojście  do niej  przez  wodę nie jest bezpieczne, bo dno rzeki jest zdradliwe i można  wpaść w bardzo głęboką dziurę. Ponoć  zdarzały  się utonięcia, Wisła ma  ruchome piaski.  Byłaś  tam?- niezbyt mądrze  zapytał  się Milosz.  

Bywaliśmy tam ze trzy razy z  Wojtkiem  w ramach wagarów, no ale to było już bardzo dawno i być  może coś się tam zmieniło od tego czasu.  Ale  my to raczej nie sprawdzaliśmy ani dna  rzeki ani tego co jest na tej wyspie.  Raz chcieliśmy się rozsiąść pod takim fajnym  wielkim dębem, ale na  nim było gniazdo szerszeni, więc zwialiśmy spod  dębu i potem omijaliśmy dąb  z daleka. W ostatniej  klasie podstawówki to jakoś   bardzo mało bywaliśmy w  szkole pod koniec  roku. Nie  chcieliśmy jeździć na  wycieczki szkolne i gdy klasa jechała  na  wycieczkę my mieliśmy  zawsze własny pomysł na to jak spędzić czas. 

My oboje szalenie nudziliśmy się  w szkole, bo oboje bardzo dużo wiedzy wynieśliśmy z domu. Z moim tatą mogliśmy oboje porozmawiać  o wszystkim - nigdy nie usłyszałam czegoś  w rodzaju, że jestem jeszcze za młoda lub  za głupia  by coś zrozumieć. Mój tata traktował nas  poważnie. Bardzo dużo mu zawdzięczam. A Wojtka to mój tata też  traktował jak własne  dziecko. Nigdy nas za nic  nie  zrugał. Zresztą nasi ojcowie pracowali w jednej firmie i  się przyjaźnili. A przez  to,  że sytuacja wymusiła na tacie  decyzję o rozwodzie, kariera zawodowa taty mocno się przyhamowała, bo nie  chciał bym została  sama w Polsce w szkole z internatem. Bo naprawdę  w niewielu krajach  są szkoły z polskim językiem. Wojtek to strasznie  dostał w kość, bo  musiał nagle  nauczyć  się niemieckiego, bo go po podstawówce rodzice zabrali do Austrii. Oboje  byliśmy mocno nieszczęśliwi z tego powodu. 

Milosz - przemyśl jeszcze raz kwestię waszego rozwodu - może jednak szkoda byście  się rozwodzili -zaproponowała  Marta.  Milosz roześmiał się  cichutko a potem powiedział - zapewniam cię, że dobrze to wszystko przemyślałem i dzięki temu  dotarło do  mnie, że prawdziwej miłości i przyjaźni to nie  było w tym związku - jej najbardziej  odpowiadało to, że wyszła  za mąż nie  za "miejscowego" ale  za "miastowego."  Upolowała  faceta  z Brna i to było dla  niej ważne. A teraz to ona wystąpiła o rozwód - nie ja. I tak naprawdę to mało mnie obchodzi co ona  w tym pozwie wysmażyła na  mój temat.  I wcale mi nie jest z tego powodu  smutno. Bez  problemu dostanie ten rozwód. 

A najwięcej  mnie  śmieszy, że dzięki rozdzielności majątkowej, która  była pomysłem jej rodziców, moja chata nie jest  wspólnym  majątkiem.  Ona  nawet  jednego  dnia nie  była  w niej zameldowana u  mnie w tym  domu bo nie  chciało się jej iść do urzędu. Już omówiłem  z prawnikiem wszystkie posiadane przeze mnie  dokumenty i nie ma takiej opcji żeby dostała  cokolwiek z tej chałupy. 

Ciotka, która  będzie tam  mieszkać dostała wykaz prezentów, które kiedyś dostaliśmy od  rodziców Hanki i gdy mama będzie w Tatrzańskiej to wszystkie  te  rzeczy spakuje i zaniesie do jej rodziców i poprosi o pokwitowanie.  Jak będą chcieli to mogą nawet zabrać budę dla  Luny, bo ta jest nowa i część desek na budę  była od  nich, a tamta u rodziców Hanki to jakaś odnowiona  stara buda.  Żal mi psa, że nie będę jej miał, ale wiem, że teściowa na pewno dobrze  się nią opiekuje a to pies, który potrzebuje  dużo  naprawdę  czystego, świeżego powietrza, a tu to nawet w Konstancinie nie jest za czyste powietrze. Poza  tym tu siedziałaby psica od  rana do wieczora  sama - przecież mnie całymi dniami nie ma  w domu. Ona  by  tu po prostu zdziczała.  Ciotka  z kolei nie  za bardzo nadaje  się do hodowania takiego dużego, silnego psa. Poza tym ja  raczej sprzedam ten dom, chociaż go polubiłem. A za ten dom kupię sobie coś w Polsce. Myślałem nawet, że może bym kupił coś na przykład   na Bukowinie  albo udział w jakimś prywatnym domu wczasowym. Ale z drugiej  strony to wiem, że mi tu pracy nie  zabraknie, więc  chyba jednak będę się rozglądał  za czymś w okolicy Konstancina.  Ojej - muszę  być za  pół godziny na  dyżurze, więc  chyba muszę kończyć rozmowę. Jesteś naprawdę  wielce  wyrozumiałą osobą, że pozwoliłaś mi bym tak  długo z tobą rozmawiał. 

Gdy skończyli  rozmowę Marta stwierdziła, że chyba  zupełnie  nie  zna się na ludziach, bo gdy byli w Tatrzańskiej Łomnicy to odniosła  wrażenie, że Hanka i Milosz  są udanym związkiem. Zamyśliła  się bardzo, a potem powiedziała  sama do siebie - no cóż, przez  dwie  godziny to i lew może poudawać łagodnego kociaka - oczywiście   miała na  myśli Hankę.

W kilka  dni później Marta ekspediowała  na wakacje rodziców i Ewunię oraz  Misię. Gdy w sobotę przed południem  dojechali w trzy rodziny na  miejsce to Marta  aż  oczy przetarła  ze  zdumienia. Dom wyraźnie "rozrósł się" wzdłuż i wszerz. "Przybyła"  nieistniejąca dotąd oszklona weranda, która pełniła teraz  rolę dużej jadalni. Pod  nią na  zewnątrz  była długa ławka,  a ściana domu służyła  za oparcie. A ogólnie to przybyły też trzy dwuosobowe sypialnie z małymi łazienkami. "Tylna"  część domu tym  samym znalazła  się właściwie już w lesie.  Z nowości to  przybyła piaskownica, 2 huśtawki,  i długa   ławka pod  ścianą  domu oraz tkwiły w czterech miejscach złożone i ochronione  pokrowcami parasole przeciwsłoneczne, mała zjeżdżalnia.  Było też miejsce do grillowania w bezpiecznej odległości od domu.  Nim  Marcie ze  zdumienia  wróciła  mowa dojechali pozostali "wczasowicze". Nagle  zrobiło się tłoczno od samochodów. I wtedy z domu wyszedł.....Ziuk i  otworzył bramę  posesji mówiąc - podjedźcie na tył domu, tam jest coś niby parking. Gdy wszyscy wysiedli Ziuk powiedział - zapraszam wszystkich do naszego wspólnego domu letniego. Bo ten dom jest teraz naszą wspólną własnością.  No nie mogę - wykrztusiła  z siebie   Marta - co jest grane!? 

Noooo, grane jest  to, że odkupiliśmy ten dom i ten kawałek gruntu i jest teraz własnością trzech staruszków a właściwie czterech, bo ojciec  Wojtka  też ma swój udział. To taka nasza niespodzianka dla was.  Jak widzę udało się nam utrzymać wszystko w tajemnicy - sądząc po waszych wszystkich zdziwionych twarzach.  Remont i rozbudowę zrobiła ekipa "pana  majstra". I całość jest wspólną własnością. A była  właścicielka , która nadal  mieszka obok będzie  miała  cały rok "oko" nad tym domem i doszliśmy do  wniosku, że w czasie, gdy my  nie będziemy z niego korzystać będziemy pokoje wynajmować innym chętnym a ona  będzie tym wynajmem  zarządzać. I nadal będzie prowadzić kuchnię. Bo sporo osób od lat tu przyjeżdża jesienią.  A dom jest ogrzewany, więc w jesienne dni nie  będzie  się tu marznąć.

No ale dlaczego to wszystko zrobiłeś w takiej tajemnicy? - spytała  się Ala. No bo bardzo lubię robić niespodzianki tym których  kocham i tym, których ogromnie  lubię. I całość należy do rodziców Andrzeja, Marty i Wojtka  i do mnie. A ja jestem taki dziwak, który  lubi oglądać te  wasze  szeroko otwarte ze zdumienia oczy. Poza tym  to nie  była  znowu taka w  stu procentach tajemnica, bo przecież współwłaścicielami  są rodzice  Andrzeja, rodzice Marty i Wojtka oraz my. A  "pan majster" jest tak szczęśliwy  mieszkając w moim poprzednim  domu, że wziął za remont  i rozbudowę jakieś szalenie  małe pieniądze, bo jego zdaniem  sprzedałem hacjendę za "psie pieniądze" a do tego  z pełnym  wyposażeniem za które nie  wziąłem pieniędzy. Tłumaczyłem  mu, że musiałem wiele mebli zostawić, bo po prostu nie  nadawały  się do współczesnego  mieszkania w  bloku. A rozbiórka tamtej kuchni zniszczyłaby całkiem  tamte  meble no i wymiarowo też nie  pasowałyby do innego metrażu - tamte  były  robione na  wymiar tamtej kuchni. A tamte ogromne  fotele też nie  nadawały  się  do współczesnych  metraży.

Ewunia była cała  w skowronkach, bo wszyscy się nią  zachwycali, a  Piotruś zapewniał wszystkich, że gdy oboje dorosną to on się z Ewunią ożeni.  Wszystkich nieco skręcało ze śmiechu,  ale bardzo starali  się zachować powagę, żeby chłopca nie urazić. W dwie  godziny po przyjeździe wszyscy byli już rozlokowani, Ewa  spała  w pokoju przy otwartym oknie  zabezpieczonym  siatką przed nieproszonymi latającymi  gośćmi a reszta dzieciaków  wybrała  się z dziadkami do lasu.

W ogrodzie było też wyznaczone miejsce na  kojec dla Ewuni - kojec  miał być rozkładany na  specjalnym drewnianym podeście, a podest był z kolei na starannie ubitym piasku, "żeby  jakieś  robactwo nie wlazło do  kojca", jak  wytłumaczył  Ziuk Marcie. I nad kojcem był zrobiony dwustronnie spadzisty daszek, bo zdaniem pana majstra takie  maleństwo  nie  mogło wszak przebywać na słońcu, a parasol niewiele  chronił. 

Maryla z Andrzejem wrócili tego wieczoru do Warszawy, bowiem następnego dnia od rana pracowali. Marta z  Wojtkiem i  ich "komplet rodziców" pozostali na niedzielę, Ala z Michałem wrócili do   Warszawy. Gdy wszystkie  dzieciaki były  już  spolaryzowane dorośli objęli w posiadanie werandę.

                                                            c.d.n.