wtorek, 23 stycznia 2024

Córeczka tatusia - 74

Marta, oczywiście w porozumieniu  ze  swym teściem zarządziła, że ciasto w postaci placka  drożdżowego będzie  rodem z zaprzyjaźnionej piekarni, a "ptak" upieczony dzień wcześniej, a w dzień wigilii poporcjowany i krótko podpieczony w brytfance. W nadzieniu znalazły  się: suszone  morele, suszone śliwki, suszona   żurawina, orzechy włoskie pozbawione  skórki, jabłka, pomarańcze, miód, masło.  Krojeniem wszelakich  dodatków  zajęła  się Marta. Po indyka ojciec pojechał na bazar przy Polnej. Dobrze, że  wziął ze sobą Wojtka bo oprócz zamówionego wcześniej indyka kupił mnóstwo innych rzeczy nie  tylko do jedzenia. A korzystając z obecności  Wojtka jako "speca" zakupił prezent  dla  Andrzeja - ustrojstwo umożliwiające nagrywanie, odtwarzanie i spełniające również  rolę notatnika, telefonu i jak  się  śmiał Wojtek to niestety  nie  drukowało pieniędzy. Do prezentu była  karteczka zaczynająca  się słowami, że to jest drobiazg od "zastępczego ojca" dla niemal "rodzonego  syna". I tak szczęśliwie  się złożyło, że był na to cudo pokrowiec z cienkiej, miękkiej  zamszowej skórki.

W przeddzień wigilii Marta upiekła roladę z nadzieniem czekoladowo-orzechowym, a w wigilię rano upiekła  w mieszkaniu rodziców  małe, ziemniaczane  placuszki o średnicy około 3 cm, jako dodatek do indyka. Zostały one niemal biegiem przetransportowane przez Wojtka do  mieszkania Marty i Wojtka. Pati zrobiła pyszną sałatkę z "mało kwaśnej" białej kapusty. Do popicia był czysty barszcz czerwony oraz czysty rosół grzybowy. Placek drożdżowy "sam" przywędrował do drzwi ich  mieszkania. W czasie,  w którym  piekł się w piekarniku powoli,  ale skutecznie indyk, Marta przygotowywała owoce w  czekoladzie, oganiając  się od  Wojtka, który je  uwielbiał. 

W mieszkaniu mieszał się zapach pieczonego z owocami indyka, gorącej czekolady oraz jedliny, która od poprzedniego wieczoru była  w postaci zrobionej z gałęzi jodłowych niedużej choinki przybranej srebrzystą lametą i błękitnymi kokardami a ponadto niemal w każdym  wazonie stały w wodzie  jodłowe gałązki. 

O godzinie 17,00, nieomal co do minuty pod bramą bloku  mieszkania  Marty i Wojtka  spotkali  się jej rodzice oraz Lena  z Andrzejem. Andrzej  przez  moment wąchał powietrze i stwierdził, że coś pięknie aczkolwiek jadalnie  pachnie i zadzwonił do drzwi. Na  samym początku ojciec zabrał z rąk Pati Misię, która już dostawała świra chcąc  się ze  wszystkimi przywitać. Misia została  spacyfikowana  w kieszeni bluzy ojca i wypuszczona,  gdy już wszyscy znaleźli  się w stołowym pokoju. Andrzej  zachwycał  się, że pachnie  w domu jedliną i usiłował odgadnąć czym poza  jedliną  pachnie. Zdaniem  Andrzeja "szedł mróz"  a nie  wszędzie były dobrze oczyszczone jezdnie.  To przecież nie problem - tę noc po prostu spędzicie poza  domem - stwierdził Wojtek . 

A jak wasi  chłopcy?  Babcia jeszcze  wyrabia z nimi? - spytała Marta. Lena uśmiechnęła  się -  wiesz, Otwock może nie jest  specjalnie  daleko od  Warszawy, ale na tyle  daleko, że  sama ich  do nas nie przetransportuje, poza  tym do kolejki to ma kawałek drogi. Bo w ramach "super frajdy" pojechali do Otwocka  "eskaemką" a ze stacji dopiero samochodem do domu.   Jak na  razie to cisza i spokój, więc jakoś  "babcie" wyrabiają z nimi. Z powrotem to siostrzeniec mamy ich odwiezie do domu samochodem. I, a to jest najlepsze,  mama zapomniała wziąć kluczy od naszego mieszkania, więc musi wpierw do nas zatelefonować, że wracają. Dziwne, że  swoje wzięła.  A tam- wcale nie  dziwne - dopowiedział Andrzej - swoje  wzięła bo musiała przecież  zamknąć swoje  mieszkanie gdy z niego wychodziła. To już ma opanowane.  Naszego nie  zamykała  bo ty byłaś  w domu.

Ojciec Wojtka ze skromną miną słuchał zachwytów nad pieczonym indykiem mówiąc, że to w gruncie  rzeczy proste  danie, a on  się przy nim nie napracował bo wszystkie składniki nadzienia kroiła Marta. A Lena  dostała  od Andrzeja polecenie, by koniecznie wzięła przepis bo tak smacznego indyka to Andrzej jeszcze nie jadł.

Marta ogromnie uśmiała się przy "deserze", bo oprócz owoców   w  czekoladzie  były również  zatopione w niej różne orzechy i migdały, które przygotowała dwa  dni wcześniej gdy Wojtka nie  było w domu i teraz nie mógł się nadziwić, że są, bo przecież był przy tym i widział co było zanurzane  w  czekoladzie. Oczywiście  zaraz Lena dowiedziała  się, że też powinna wziąć na to przepis. Ale przecież do tego nie jest potrzebny żaden przepis - tłumaczyła Andrzejowi Marta - kupujesz gorzką czekoladę, taką co ma z 80 % kakao i jest bez  cukru. Roztapiasz ją w tak  zwanej kąpieli wodnej i zanurzasz w roztopionej, gorącej czekoladzie lekko rozmrożony owoc. Jabłek, kiwi, pomarańczy, winogron nie  musisz rozmrażać, bo można je kupić świeże. Znajdziesz tu też wiśnie z kompotu, tylko przed zanurzeniem ich w czekoladzie powinny ze 2 godziny pobyć na  sitku, żeby ociekły z tego kompotu.

Andrzej patrzył na Martę  z wielkim niedowierzaniem, w końcu powiedział - ty coś kręcisz - przecież jeśli rozpuszczę czekoladę w  wodzie to będzie cienkie kakao  a nie warstewka czekolady na owocu.  Marta się słodko uśmiechnęła i powiedziała - posłuchaj uważnie. Bierzesz garnuszek, nalewasz do niego wody i ją  zagotowujesz, na garnuszku z wrzącą wodą stawiasz miseczkę z kawałkami czekolady i ona  się wtedy rozpuszcza. Trzeba  tylko dobrać  rozmiarem garnuszek i miseczkę tak, by jej dno nie  dotykało tej wrzącej wody. I to się nazywa kąpiel wodna w nomenklaturze kucharzy lub cukierników. Zapewniam   cię, że Lena to potrafi zrobić. Tylko nie wiem, czy taka przekąska z takiej  gorzkiej  czekolady będzie smakowała małym  dzieciom. Ale takie  duże  dzieci jak my to bardzo lubią. No fakt - to proste- podsumował Andrzej. Zapamiętałaś? - spytał się żony. Tak- drogi panie doktorze- zapewniła go Lena. Potem Lena zapytała  czy  snują jakieś sylwestrowe plany, ale Marta  stwierdziła, że ona to by wyjechała na tę noc na jakieś bezludzie, gdzie patentowani durnie  nie będą hałasować fajerwerkami i petardami. To przecież jakieś pogańskie przesądy takie odstraszanie hukiem "złego". 

Nienawidzę Sylwestra - stwierdził Andrzej i w ogóle to właściwie wszystkich świąt - zbyt wielu jest  wtedy w trupa  pijanych pacjentów. Ale i tak mam nieźle, bo nie pracuję w  pogotowiu. Podziwiam kolegów, którzy tam pracują. A dziś też ci źle?  wigilia to też prawie  święto - spytała  Marta.  Łapiesz mnie  za słowa- oburzył  się Andrzej - po prostu nie lubię wszelakich świąt gdy jestem na  dyżurze, bo kontakt z pijanymi pacjentami jest  koszmarem. A dziś, u  was,  jest mi cudownie!  Lena , a jak się twojej mamie mieszka  na Ursynowie?- zainteresował się ojciec Wojtka -ojciec był mistrzem w zmienianiu tematu. 

Mam wrażenie, że dobrze- jakby  nie  było, to ma  nowe mieszkanie, blisko do nas i dzieciaków, po drodze sporo sklepów bo i koło niej  są i koło nas no i bardzo się jej podobają place zabaw  dla dzieci. Już  nawet poznała na placu zabaw jakieś inne babcie, wywiedziała  się gdzie są jacyś mili lekarze i stwierdziła, że woli mieć lekarza  na osiedlu niż przyjeżdżać do przychodni w mojej klinice. No fakt, że tu ma  znacznie  bliżej a do Kliniki musiałaby jechać  dwoma autobusami. Na  szczęście moja teściowa na nic jak na  razie  nie  choruje - dopowiedział Andrzej. Bo jak  zachoruje to i tak ją do kliniki  wezmę.

Po dwudziestej  drugiej rodzice  Marty stwierdzili, że oni  już pójdą  do  domu, bo tata miał w ostatnie  dni sporo pracy i po prostu jest zmęczony, a Pati też  chętnie pobędzie  w pozycji horyzontalnej, bo w kwiaciarni w ostatnie  dwa dni był  spory ruch.  Wojtek z ojcem powędrowali do kuchni by uruchomić zmywarkę i zrobić "klar  na pokładzie". Misia siedziała na kolanach Andrzeja, szczęśliwa, że ktoś  się  nią zajmuje i bardzo, bardzo  starała  się  go polizać w nos. Gdy Wojtek wrócił z kuchni zaczęli rozmawiać na temat Sylwestra na którego w końcu nikt nie jedzie, bo Michał stwierdził, że oni sami to tam przecież  nie pojadą. Ojciec przyszedł im życzyć dobrej nocy i tak jak było zaplanowane poszedł tę  noc przespać w pokoju gościnnym, który był w drugiej części mieszkania. Wojtek zrobił jeszcze dla wszystkich, którzy jeszcze nie  chcą  spać leciutkie drinki na bazie  białego półwytrawnego wina.

A o której jutro wstajemy? - zapytała  Lena. No na pewno nie o szóstej rano - zapewniła ją Marta. Możecie spać nawet do południa. Najwcześniej to pewnie  wstanie tata  bo Misia wychodzi na poranne siku około 9,00 rano. To dobrze  wychowany pies i nie  wychodzi jak tutejsze psy o świcie. Oni na ogół na tym spacerze to są krótko i potem oboje jeszcze  dosypiają - tata w fotelu z nogami na podnóżku, Misia na jego kolanach. Tak na co dzień Misia  to taki cygański psiak- jest przyuczona, że ma w  sumie trzy domy, ale w  żadnym nie zostaje sama na kilka  godzin. I każdego z nas darzy  swą miłością  i  zaufaniem. Ten trzeci  dom to kwiaciarnia bo ona tam jest gdy nas nie ma  w  domu, a w kwiaciarni urzęduje Pati. Misia stała  się maskotką kwiaciarni - na początku to urzędowała na  zapleczu a teraz  leży na  stoliku za ladą, ma tam swoje posłanko. Taka żywa maskotka kwiaciarni.

Zazdroszczę wam tego psa - stwierdził Andrzej. Był taki moment, że byłem  skłonny by mieszkać w domu pod  Warszawą, bo mógłbym mieć psa, ale oprzytomniałem bo sobie uświadomiłem, że pies wcale nie byłby ze mną  w domu tylko mieszkałby w  budzie  i miałby tylko swój wybieg a ja mógłbym  się cieszyć nim dość sporadycznie, bo  mnie  całymi  dniami  nie ma  w domu.  A Misia naprawdę się do  was przyplątała?  

Wojtek uśmiechnął  się - ona  się przyplątała konkretnie  do Marty, na plaży. Najprawdopodobniej ktoś  się jej pozbył z domu bo jest kundelkiem. Albo z przypadku albo celowo skrzyżowano dwie  rasy.  Była niemal o połowę mniejsza niż jest teraz, nie miała jeszcze  roku. No i na plaży przybiegła do Marty i przytuliła  się do jej  stóp. Była  malutka i  chudziutka, wygłodzona, ale  zdrowa i Marta  zdecydowała, że ją  zabierzemy do Warszawy. To mieszanka  miniaturowego sznaucera i yorka. Łepetynkę to ma ewidentnie  ze sznaucera,  ale sierść ma cechy obojga  rodziców. Przyjrzyj się jej - te kudełki nie  szare a takie beżowe to po yorku. I jest mądra i grzeczna i bardzo ją wszyscy kochamy.

A mogłaby spać u nas?- spytał Andrzej.  Ale ona nie  śpi w ludzkim łóżku, ona  śpi w swojej budce, a budka  jedna jest u nas, a druga  tam, gdzie  śpi ojciec. Ona  to sobie  sama wybiera gdzie  spędzi noc - czasem zasypia  w naszym pokoju a potem w nocy wędruje do ojca. I my zawsze zostawiamy  drzwi na noc nie  zamknięte na klamkę. Możemy na tę noc  przenieść jej budę i posłanko do pokoju,  w którym będziecie spać. Tylko wtedy  byłoby  dobrze, żeby zostawić dla niej uchylone  drzwi, żeby mogła odbywać  swe nocne wędrówki i by to robiła  bezgłośnie. Ojciec raz przez roztargnienie  zamknął drzwi to ślicznota  narobiła  tyle  wrzasku jakby się co paliło. Myślałam, że ją potrzeba  naturalna  gnębi,  ale ona po prostu nie mogła zrobić swobodnie obchodu całego mieszkania i to  się panience nie podobało.

A wy idziecie na Pasterkę? - nieco głupawo zapytała Lena. A po co miałabym iść na  pasterkę??? -spytała Marta. Trafiłaś do rodziny nie uczęszczającej do kościoła, który ma tyle  wspólnego ostatnio  z wiarą ile ja  z baletem lub śpiewaniem w chórze operowym. Czasem bywam   w owym przybytku na mszach żałobnych  osób mi w jakiś sposób  bliskich, lub dlatego, że  zmarła osoba  była kimś  ważnym albo dla  mnie  albo dla moich przyjaciół. Na ślubach też  bywam tylko z tych  względów. I dość wcześnie przestałam tam bywać. Trwałość i jakość związków niewiele ma  wspólnego z wiarą i ci wierzący i drałujący do kościółków równie często zdradzają swe drugie połówki jak i ci co do kościoła nie  chadzają.

A wy chodzicie?- spytała Marta.  No ja to chodzę jako eskorta mamy, żeby ją pozbierać  z chodnika jeśli się wykopyrtnie - powiedziała  Lena. A Wojtek zostaje wtedy z dziećmi, albo ma dyżur w szpitalu i wtedy ja nie idę - przecież musi ktoś z dziećmi zostać  w domu.  No to z kim wtedy mama idzie  "popasterzyć" ? Wcale nie idzie i zwróciłam jej  uwagę, że jakoś nie ma  z tego powodu dziury w niebie, więc mi powiedziała, że wtedy ona musi  się  z tego spowiadać.  Złośliwie  nieco wtedy powiedziałam, że na jej miejscu spowiadałabym się z czegoś innego i dyskusja zakończyła  się w dwie minuty.

Andrzej nadal adorował Misię. Czyściutka, nie pachnie  psem, a pieszczoszka z niej niesamowita. Taka wymarzona mała psinka - i wcale się nas nie boi,  a przecież nas nie  zna - dziwił się Andrzej.  No bo to mądra sunieczka - widzi przecież, że my was nie wyganiamy, że nikt  się tu nie kłóci, więc w jej odczuciu jesteście przyjaciółmi. Gdy Marta była  w szpitalu i ja od niej wracałem to Misia  mnie szalenie dokładnie obwąchiwała, więc jej przyniosłem skarpetki Marty na pociechę i jedną już gdzieś upchnęła - wyjaśniał Andrzejowi  Wojtek.   Marta zaczęła  się śmiać - a ja się zastanawiałam, gdzie zgubiłam jedną skarpetkę! Ona pewnie ją zakamuflowała w swojej budce pod swoim materacykiem! 

Kiedy masz sesję? - zapytał Andrzej. W lutym, ale postaram się coś zdać w terminie zerowym. Słuchaj- jakbyś potrzebowała coś z biblioteki medycznej to pojadę z tobą, podasz mi autora i tytuł i wezmę na  siebie. Wolę żebyś podjechała  ze mną, bo na miejscu wtedy przekartkujesz i zobaczysz czy ci się to nada.A poza tym żona jednego z chirurgów jest dermatologiem, więc jakbyś coś chciała skonsultować z dermatologiem, to cię zaproteguję. Ona już z 10 lat jest w  zawodzie, więc ma jakieś doświadczenie. A tę maść na blizny stosujesz? Tak i jak przewidywałam- raczej już wyrosłam wiekowo z bliznowca, nie wygląda to źle.  

Popatrz - na dłoni też wszystko fajnie się pogoiło. A to jedno ścięgno nadal takie jakby pogrubiałe. Ale nie czuję by były na nim jakieś guzki. Więc może jednak nie  będzie przykurczu.I ten mięsień który  zszywałeś też  jest w porządku, z czego najbardziej cieszy  się mój szef. Andrzej obmacał lewą dłoń Marty bardzo dokładnie i poprosił by pokazała też prawą. Gdy uciskał wnętrze prawej dłoni  zatrzymał się przy "serdecznym" palcu i powiedział - tu , gdy naciskam to się krzywisz, czyli to cię boli i ten staw miał chyba jakieś bardzo złe doświadczenia życiowe.  

Miałam kilka razy wybity ten palec jeszcze w czasach  szkolnych - jakoś nie służyła mi gra w  siatkówkę i tak w połowie liceum dostałam na stałe  zwolnienie z tejże  gry. I właściwie to z WF, bo nasza wuefiara ciągle nam kazała  grać w  siatkówkę. I za to niemal kochałam lekarza z przychodni międzyszkolnej- zaśmiała  się Marta- chociaż był brzydki i w moim odczuciu strasznie stary bo miał ze czterdzieści kilka  lat, czyli nieomal nad grobem stał.

                                                                             c.d.n.