piątek, 30 stycznia 2015

Pięć minut

Podobno pięć minut może odmienić człowiekowi całe życie. Nie jestem wcale tego
pewna.
Mam jednak wrażenie, że w życiu każdego z nas jest sporo takich pięciominutówek.
Najczęściej są one dość oddalone w czasie, o niektórych zapominamy i stąd wrażenie,
że wystarczy  pięć minut by albo wszystko padło na łeb i szyję, albo by nas przyprawiło
o stan euforii.
Ewa była typową panienką "z dobrego domu". Zawsze była dobrą uczennicą, a okres
pokwitania nie wprowadził do jej psychiki bałaganu i buntu.
Nie paliła po kryjomu papierosów, nie piła  alkoholu, w domu nie kłamała. Rodzice nie
mieli z nią żadnych kłopotów. Maturę zdała bez problemu.
Zastanawiała się dość długo nad wyborem kierunku studiów - ogromnie lubiła biologię
i była zdecydowana by obrać ten kierunek studiów.
Rodzice wcale nie byli tym pomysłem zachwyceni - nie bardzo wiedzieli co Ewa będzie
robiła po ukończeniu studiów.
Gdy Ewa składała  dokumenty na uczelni i gdy rozmawiała w dziekanacie z jedną z pań,
do dziekanatu wszedł któryś z wykładowców - chwilę się przysłuchiwał rozmowie,
potem spojrzał Ewie  w oczy i wspaniałym, radiowym głosem zapytał - "lubi pani
zwierzęta? Bo jeśli tak, to może wybrałaby pani weterynarię?"
Nim Ewa zdążyła odpowiedzieć skinął wszystkim głową , powiedział "no to lecę" i
wyszedł. A kto to był ?- zapytała Ewa. Jedna z pań uśmiechnęła się - to był profesor S.
z weterynarii. Miłośnik zwierząt i pięknych kobiet . No to ciekawe do jakiej grupy
mnie zaliczył -  śmiejąc się powiedziała Ewa. I nie zastanawiając się dłużej złożyła
dokumenty na weterynarię. To było te 5 minut, które wpłynęły na jej dalsze życie.
Egzamin na uczelnię Ewa zdała bez problemu, również bez problemu zaliczyła
pierwszy semestr. W następnym semestrze miała znacznie częstszy kontakt z profesorem
S. i .....zakochała się w nim.
Miłośnik zwierząt i pięknych kobiet w niczym nie przypominał Adonisa - niewysoki, z wyhodowanym niewielkim brzuszkiem i lekko przerzedzonymi blond włosami był bardzo sympatycznym facetem, ale z pewnością nie był urodziwy. I raczej nie podrywał swych
studentek. Ale podobno  Amor z lekka niedowidzi i śle swe strzały na oślep.
Oczywiście Ewa nie powiedziała żadnej z koleżanek, że się  zakochała w panu S. Cały
czas kombinowała jakby  upolować  pana S. na osobności. Pod koniec drugiego semestru
nadarzyła się okazja - profesor S. miał popołudniowy dyżur w klinice zwierząt -
Ewa pożyczyła od swej ciotki psa i pojechała do kliniki jako klientka. Gdy wreszcie
nadeszła jej kolej i weszła z  psem do gabinetu, pan profesor S. był zdziwiony i nieco
ucieszony. Gdy Ewa usadziła psa na stole a pan S. zapytał się co psu dolega, Ewa lekko
się jąkając i czerwieniąc odpowiedziała- "psu nic, tylko muszę to panu powiedzieć - ja się
zakochałam w panu. Wiem, że jest pan żonaty, ale to nic i tak pana kocham".
Pan B. stał z szeroko otwartymi oczami i zastygłym na ustach uśmiechem. Podszedł do
Ewy, delikatnie objął ją ramieniem i powiedział: "od blisko roku jestem po rozwodzie. Jak
mogłaś się zakochać w takim starym facecie jak ja? Przecież mnie nie znasz!
A jak poznasz to ci miłość przejdzie. Poza tym jesteś moją studentką, nie możemy się
nigdzie na mieście spotykać, bo będzie afera". No to ja rzucę studia -Ewa natychmiast
znalazła rozwiązanie. Pan S. ostro zaprotestował - co to, to nie- nie ma mowy!
Musisz studiować nadal". Ewa popatrzyła smutnym wzrokiem na pana S. - i zapewne
coś to spojrzenie  wyrażało, bo pan S. zaproponował Ewie, by w czasie wakacji pomagała
w gabinecie weterynaryjnym jego kolegi. Pan S. przyjmował tam  dwa dni w tygodniu.
Stwierdził, że to będzie pieczenie  dwóch pieczeni na jednym ogniu - Ewa zdobędzie za
jednym zamachem większą wiedzę z  zakresu weterynarii i będzie miała okazję poznać
jakim to okropnym człowiekiem jest pan.S.
Pierwszy rok studiów Ewa zaliczyła i rozpoczęła pracę w prywatnym gabinecie. Goliła
psie łapy, asystowała przy operacjach, sprzątała, sterylizowała narzędzia, porządkowała
kartotekę- ogólnie była na stanowisku przynieś, podaj, przytrzymaj. Pracowała codziennie
od godz. 16,00  do 20,00 a jeśli była jakaś operacja to i znacznie dłużej. Przy drobnych
zabiegach asystowała tylko Ewa, gdy operacja była poważniejsza obaj panowie operowali,
a jej zadaniem było notowanie wszystkiego co się działo, podawanie tego, co było poza
zasięgiem rąk lekarzy a potem sprzątanie. Raz nawet dostąpiła zaszczytu założenia kilku
szwów.
I jakoś niespecjalnie się plan pana S. powiódł  -Ewa wcale się nie odkochała, za to pan S.
zorientował się, że ta cicha, zorganizowana i bystra dziewczyna coraz więcej mu się
podoba. Pan S. zaczął o siebie bardziej dbać -skrócił zbyt długie włosy, dzięki czemu
zyskały na wyglądzie, zaczął pływać i w krótkim czasie okazało się, że  spodnie są
zbyt luzne.
W drugiej połowie  sierpnia pan S. był już lekko zadurzony w Ewie. Gdy wychodzili
póznym wieczorem z gabinetu zaczął odprowadzać Ewę do domu, twierdząc, że musi
zażyć nieco ruchu. Aż pewnego dnia zaproponował, by Ewa razem z nim pojechała
w weekend na przyjęcie do jego przyjaciela, leśniczego. Ewa omal nie rzuciła mu się
na szyję z radości, ale opanowanym głosem zapytała, czy jej towarzystwo nie narobi
mu kłopotu. Pan S. zapewniał, że nie, absolutnie, a przyjaciel i jego żona to bardzo
mili ludzie.
I tym sposobem , w piątkowy wieczór, po zamknięciu gabinetu, pan S. zapakował
Ewę i jej torbę podróżną do samochodu i pojechali.
W drodze głównie rozmawiali o różnych dziwnych przypadkach weterynaryjnych.
Na miejscu wylądowali około godz. 23,00.
Gospodarz leśniczówki i jego żona  byli bardzo serdeczni i Ewa odniosła wrażenie, że
dobrze wiedzieli o jej istnieniu. Zostali zakwaterowani w dwóch sąsiadujących ze sobą
pokojach, które były połączone drzwiami.
W drzwiach od strony pokoju Ewy tkwił klucz, a pod nimi stała toaletka.
Ale te szczegóły Ewa dostrzegła dopiero następnego dnia rano. Była bardzo zmęczona
i wieczorem padła niczym mucha.Spała spokojnie i długo - gdy się ocknęła dochodziła
już dziesiąta. Trochę jej było wstyd, że tak długo spała.
I wtedy postanowiła odsunąć toaletkę spod  drzwi i zajrzeć do pokoju pana S. Jak
pomyślała  tak zrobiła. Toaletka była lekka, drzwi nie były zamknięte na klucz i po
chwili znalazła się w pokoju pana S. Obiekt jej uczuć spał w najlepsze. Ewa cichutko
podeszła do jego łóżka i ukucnęła przy łóżku. Ale kucanie to mało wygodna pozycja i
Ewa wstając straciła równowagę i by nie upaść chwyciła się krawędzi łóżka.
I wtedy pochwyciła ją  ręka pana S. W efekcie Ewa usiadła na brzegu łóżka i natychmiast
znalazła się  w objęciach swego profesora.
I ten człowiek, w którym Ewa miała się odkochać trzymał ją w swoich objęciach i bardzo
delikatnie całował jej twarz,oczy, szyję, ręce.
Wiesz, -szepnęła Ewa - gdy śpisz wyglądasz jak dziecko. I cudownie całujesz, całuj mnie
tak zawsze, dobrze?
I nigdy nie mów, że jesteś stary- ja nie lubię tych młodych napalonych palantów, którym
ręce latają z chęci rozebrania mnie  i przelecenia.
Pan S. uśmiechnął się i wyszeptał - ja też mam ochotę cię rozebrać- ale nie tutaj. Idz
pierwsza do łazienki. Możesz na dół zejść w piżamie, albo się ubrać.
Ewa poszła do łazienki a potem ubrała się w dres. Dobrze wiedziała, że wygląda w nim
super. Był w lodowato błękitnym kolorze. W kuchni czekał na nich przy zastawionym
stole pan Jacek- gospodarz leśniczówki. Jego żona była na wybiegu saren.
Ewa zaczęła przepraszać, że tak długo spała, ale pan Jacek powiedział, że on się bardzo
cieszy, gdy goście długo śpią, bo to znaczy, że im tu dobrze.
Po śniadaniu poszli do zagrody saren, potem w dwa motocykle wyruszyli na objazd  lasu.
Pan Jacek i jego żona bardzo uważnie przypatrywali się Ewie, czuła się niemal jak na
cenzurowanym. A jednocześnie byli bardzo mili i serdeczni.
Ten dzień był ich dwudziestą rocznicą ślubu i w planie było spotkanie z resztą
znajomych w pobliskim  zajezdzie, w którym  pan Jacek zamówił uroczysty obiad.
Nie chciał by w tym dniu żona stała przy kuchni. Ewa była niewątpliwie  atrakcją tego
spotkania, a pan S. przedstawił ją swoim pozostałym znajomym jako swą przyjaciółkę.
Gdyby nie kilka wypitych kieliszków wina, pan S. najchętniej powróciłby już do
Warszawy.
Tę noc spędzili już w jednym pokoju - mieli sobie bardzo wiele do powiedzenia i kilka
spraw do przedyskutowania. Pan S. powściągnął chęć rozebrania Ewy, która się do
niego tuliła i oddawała każdy pocałunek.
Pan S. oświadczył, że będą tylko wtedy razem, jeżeli Ewa zdecyduje się zostać jego żoną.
I uważa, że Ewa powinna koniecznie studiować, ale może jednak zmieni kierunek, np. na biotechnologię, bo po tym kierunku zawsze znajdzie pracę, a jeżeli będzie "dobra" to
z pewnością zostanie na uczelni. Wg niego praca weterynarza jest dla kobiety zbyt ciężka.
Ewa się obruszyła- to dlaczego mi w dziekanacie zaproponowałeś właśnie weterynarię?
Bo miałem ochotę do  ciebie zagadać, a to było jedyne co mogłem tam powiedzieć.
A Ewa ze śmiechem zapytała- a do której grupy mnie zakwalifikowałeś wtedy - do
zwierząt czy do pięknych kobiet? Do obu, moja droga, do obu- odpowiedział.
Rodzice Ewy nie byli zachwyceni pomysłem, by Ewa wyszła za mężczynę, który był
od niej 18 lat starszy a do tego rozwiedziony.
Ale Ewa postawiła sprawę jasno - albo ten zostanie jej mężem albo rzuci studia,
podejmie pracę i się wyprowadzi z domu. W końcu jest wszak pełnoletnia.
Największy dylemat miała matka Ewy, bo jej przyszły zięć był od niej zaledwie o trzy
lata młodszy i nie bardzo wiedziała jak ma się do niego zwracać. Ojciec Ewy nie miał
takiego dylematu, wypił z zięciem bruderszaft.
Ślub był cywilny, bez wesela, tylko obiad w restauracji. Miesiąc miodowy odłożyli na
następne wakacje. Ewa dla wygody pozostała przy swoim panieńskim nazwisku aż do
chwili uzyskania dyplomu z biotechnologii.
Potem  wyjechała na stypendium podyplomowe zabierając oczywiście ze sobą męża.
Pan S. nie widzi świata poza swą żoną i córeczką, którą Ewa urodziła mając 34 lata.




Czego unikam

Mam wrażenie, że każdy z nas  unika w  życiu pewnych sytuacji - tyle tylko, że
tych, których ja unikam - mało kto unika.
Bo ja  nałogowo unikam bywania na : ślubach, weselach i pogrzebach.
W ciągu całego życia byłam raptem na pięciu weselach, w tym jest i wesele mojej
córki, pewnie  na piętnastu ślubach , wliczając to ślub córki i własny,oraz na "nastu"
pogrzebach.
Pierwsze wesele , na którym byłam, pamiętam niestety do dziś. Miałam wtedy
13 lub 14 lat i byłam na wakacjach w Szczyrku.
Córka właścicielki domu, w którym wynajmowaliśmy pokój, moja rówieśnica,
zabrała mnie po kryjomu na "wesele u Śliwy".
Staśka, bo takie imię miało dziewczę, roztaczała przede mną perspektywy super
zabawy - miałyśmy się wytańczyć za wszystkie czasy, bo  Śliwa jako bogaty
człowiek, zamówił orkiestrę z Bielska Białej, poza tym miała też być kapela
góralska.
Oczywiście nie miałam pojęcia,  że szłyśmy tam "na  pitasa", czyli bez
zaproszenia. Powiedziałam  swojej babci, że idę ze Staśką do jej koleżanki na drugi
koniec Szczyrku, obiecałam, że wrócę około siódmej i poszłyśmy.
Wesele  faktycznie było na drugim końcu Szczyrku. Gdy dotarłyśmy na miejsce
zabawa już trwała w najlepsze i tak na moje oko to chyba tylko my dwie byłyśmy
trzezwiutkie. Stoły były rozstawione w sadzie, pod drzewami , a za parkiet
służyło podwórko. Ludzi było naprawdę sporo, większość w strojach regionalnych,
miastowi w większości  już pozbyli się marynarek i paradowali w samych koszulach
z podwiniętymi  rękawami i mocno poluzowanymi krawatami. Tylko biedny pan
młody topił się w czarnym garniturze. Dzieci było co niemiara, przekrój wiekowy
od przedszkola do liceum.
Nikt nas nie przepytywał skąd się tu wzięłyśmy, zresztą Staśka, jako miejscowa,
znała prawie wszystkich mieszkańców Szczyrku.
Starsi goście  mało tańczyli, głównie byli zajęci jedzeniem a jeszcze bardziej
spełnianiem  co chwilę toastów. Pili wszyscy na potęgę - kobiety znacznie mniej,
ale mężczyzni się nie oszczędzali. Co jakiś czas następowała zamiana pustych
półlitrówek na pełne, poza tym pod drzewem stały dwie wielkie beczki piwa.
Gdzieś około szóstej na podwórkowym parkiecie zostało już niewielu tańczących-
większość poszła do sadu. W pewnej chwili rozległo się głośne  " OOOO" i ci
w sadzie zaczęli klaskać - bili brawo, bo dwóch silnych wniosło stół,  a na nim
pieczoną w całości świnię. W półotwartym pysku  świnka trzymała jabłko.
Nie spodziewałam się takiego widoku - zresztą nigdy nie widziałam tak podanej
wieprzowiny. Zrobiło mi się niedobrze i resztki obiadu zakąszone jakimiś
przystawkami z weselnego stołu upomniały się o natychmiastowe opuszczenie
moich trzewi. Pognałam szukać toalety, której nie  znalazłam i zmuszona wydaliłam
wszystko w okolicy stodoły.
Staśka już mnie szukała, więc zaproponowałam, żeby już wracać do domu. Miała
do mnie  żal, że  upieram się przy powrocie do domu.
Ale żal jej minął następnego dnia, gdy rozeszła się po okolicy wiadomość, że
weselnicy w pewnej chwili zaczęli się bić, polała się krew, poszły w ruch noże
i dwóch uczestników bitki nie udało się uratować.
Wg kryterium miejscowych dobre wesele to takie, ktore trwa trzy dni i na którym
powinien ktoś zostać ranny.
Przez dwie noce śniła mi się ta pieczona świnka i tłum usiłujący odrywać od niej
kawały mięsa i na dodatek ze świnki leciała krew.
Przez długi okres czasu omijałam wesela,  ale czasami musiałam jednak być obecna.
My nie mieliśmy wesela - czego moja teściowa nie wybaczyła mi aż do swej
śmierci. Ale my braliśmy ślub w okresie gdy byłam w żałobie.
W jakiś czas potem jeden z naszych kolegów się żenił - nie  mogliśmy ominąć tych
uroczystości.
Był kwiecień, ale było mało wiosennie, temperatura niewiele powyżej zera.
Staliśmy przed akademickim kościołem św. Anny czekając na przybycie oblubieńców.
My wszyscy w ciepłych płaszczach, czapkach, a tu zajeżdża wolniutko konna
dorożka a w niej, sina panna młoda w samej ślubnej sukni.
Wprawdzie suknia była z długimi rękawami, no ale to była bardzo cienka koronka.
Biedula ledwo wysiadła z tej dorożki, trzęsła się z zimna niczym galareta.
Proponowałyśmy, by wpierw się ogrzała, bo w kościele też nie było zbyt ciepło, ale
ksiądz już popędzał towarzystwo, bo następny ślub miał być za 20 minut.
I sina, dygocąca dziewczyna podreptała  w stronę ołtarza. Widok był niebywały-
panna młoda miała posturę anorektyczki, do tego dygotała  intensywnie i była
szaro fioletowa na buzi i  rękach. Kwiaty w wiązance też z lekka ucierpiały
z chłodu, a słowa przysięgi małżeńskiej, które podobno wypowiadała, nie dotarły do
zgromadzonych. Od ołtarza para młoda oddalała się niemal biegiem.
Pan młody na niedalekim postoju wziął taksówkę i poinformował właściciela dorożki,
że drogę powrotną odbędę już "zwykłą" taksówką.
Okazało się, że to panna młoda miała taki zabójczy pomysł, by drogę do kościoła
i z powrotem odbyć konną dorożką i niezrażona niską temperaturą odmówiła
założenia swetra, płaszcza lub owinięcia się szalem. Bo jazda w płaszczu nie byłaby
romantyczna. A jechali z Dolnego Mokotowa na Plac Zamkowy.
Pierwsze dwa tygodnie swego małżeństwa panna młoda spędziła w łóżku, biorąc
zastrzyki i podejrzewając, że wypluje za chwilę płuca.
Ślub i wesele mojej córki też dało mi się niezle we znaki - po prostu tego dnia było
37 stopni ciepła w cieniu. I gdyby nie ten koszmarny upał, byłoby naprawdę miło.
Pogrzeby to też impreza  raczej nie dla mnie.
Pierwszy zaliczyłam w wieku 5 lat i dostałam klapsa, bo zapytałam się głośno o
nos nieboszczyka. Trumna stała na wysokim katafalku, ja ze swej pozycji widziałam
tylko sterczący nos nieboszczyka, o czym głośno poinformowałam dziadków.
Efekt - klaps  na złe zachowanie.
W trakcie kariery szkolnej - pogrzeb, na którym omal nie padłam  ze śmiechu - ale
nie moją winą było to, że  trumna  nie chciała wejść do grobowca a wdowa płakała
tylko wtedy, gdy grabarze trumnę spuszczali do grobu i przestawała płakać gdy się ta
trumna zatrzymywała. Po trzech powtórkach tej sytuacji- wymiękłam i musiałam
odejść wraz z koleżanką by się wyśmiać.
Na wszelki wypadek już zarządziłam, że mój pogrzeb ma być "cywilny" i mam
zostać skremowana.

środa, 28 stycznia 2015

Spotkanie- cz.II

Czytadła  we wszystkich poczekalniach nie budziły w Agacie sympatii - nie dość, że
 najczęściej były mocno nieaktualne to z reguły była to prasa z cyklu  "Wielki Świat-
Kuchenny Blat" ewentualnie zbiór plotek o ludziach, których Agata zupełnie nie znała,
ani się nimi nie interesowała.
Po przejrzeniu kilku stron i dojściu do wniosku, że zupełnie nie wie  o kim czyta, Agata
zaczęła obserwować zgromadzonych w poczekalni pacjentów.
Bez wątpienia wielu z nich było, jak ona, osobami towarzyszącymi.
Niektórzy wyraznie mieli trudności z bezczynnym siedzeniem- wstawali, nerwowo
krążyli po poczekalni i przyległych korytarzach, w końcu wyciągali komórki i zawzięcie
wystukiwali  numery.
Zupełnie jak wtedy, gdy byłam tu poprzednio- pomyślała Agata. Nie była wprawdzie
uosobieniem spokoju i cierpliwości, ale życie nauczyło ją  czekania - Agata po prostu
wpadała w razie potrzeby w  stan odrętwienia. Nie patrzyła nerwowo na zegarek, nie
zastanawiała się kiedy to czekanie się skończy - po prostu czekała. Starała się gasić
w zarodku wszystkie myśli dotyczące danej chwili, a głównie tego jaki będzie wynik
czekania. W takim odrętwieniu czekała kilka lat temu na wiadomość czy jeszcze jest
mężatką czy może już wdową.Ten dziwny stan odrętwienia, choć wyćwiczony, pozwalał
na oszczędzenie systemu nerwowego.
A teraz czekając na Majkę powróciła myślami do tamtych bardzo już odległych lat,
gdy pracowały w jednej firmie.
Nie przyjazniły się wtedy, były po prostu pracownicami jednej firmy. Nawet niezbyt
często ze sobą rozmawiały.
B., razem z którą Agata pracowała, też była niezłym "dziwadłem" - w kilka dni po tym,
jak Agata zaczęła pracować, zapytała się jej, czy mąż Agaty nosi zimą kalesony.
Agata wytrzeszczyła oczy na B. i grzecznie zapytała: a co to ma za znaczenie? a twój
facet nosi?. Celowo  użyła słowa "facet", bo już wiedziała, że B. jest stanu wolnego.
Przez pierwsze tygodnie pracy Agata była przez B. wtajemniczana w szczegóły życia
większości pracowników.  Dowiedziała się kto z kim "kręci" , którzy panowie
są stanu wolnego, kto jest miły a kto niekoniecznie, na kogo trzeba uważać bo donosi,
kto zbyt często ogląda dno butelki, które "baby" są plotkarami (ale siebie w tym gronie
z jakiegoś powodu nie wymieniła), czyje dziecko wcale nie jest podobne do swoich
rodziców.
Po mniej więcej trzech tygodniach Agata wiedziała wszystko o wszystkich - no, może
o prawie wszystkich, bo B. nie interesowała się pracownikami z Zakładu Doświadczalnego.
Agata nie bardzo umiała się odnalezć w tym wszystkim - w końcu uznała B. za świrniętą
starą pannę. W tamtym okresie 30-letnia niezamężna kobieta miała przypinaną łatkę
z napisem "stara panna".
Agata przepracowała w towarzystwie B. niemal sześć lat.
Najgorsze były pierwsze dwa lata - stresowały ją wszystkie  rozmowy z B. a kontakty
z wieloma osobami w biurze też nie napawały optymizmem.
Nim Agata stamtąd odeszła, B. zachorowała na raka.  Agata odwiedzała ją w szpitalu,
przynosiła kompoty, kisiele.
Zgodnie z podręcznikiem onkologii B. przeżyła 5 lat od czasu operacji. Nie miała jeszcze czterdziestu lat, gdy odeszła. Agata juz wtedy pracowała w innej firmie -nie była na jej
pogrzebie, była w 7 miesiącu ciąży i zgodnie z radą Majki odpuściła sobie ten pogrzeb.

Wreszcie Majka wyszła z gabinetu, podtrzymywana przez pielęgniarkę. Klapnęła ciężko
na krzesło obok Agaty. Badania były długie i okazało się, że Majka oprócz zaćmy ma
jaskrę.
Wiesz, powiedziała ze  śmiechem Majka , mam z tymi oczami "na krzyż" - w oku, które
ma mniejszą zaćmę jest poważniejszy stan jaskry niż w tym drugim. No i będzie tylko
usuwanie  zaćmy, bo ta jaskra nie jest operacyjna. I wiesz, wydało się, że jesteś
kłamczucha- wcale dziś nie masz wizyty u okulisty.
Agata popatrzyła na Majkę z uśmiechem - a ty skłamałaś, że nie potrzebujesz żadnej
pomocy, a zataczasz się jakbyś obaliła pół litra, więc jesteśmy kwita.
Pomogła się Majce ubrać, zadzwoniła po  taksówkę i zjechały windą na dół.
Do domu zajechały w 15 minut - była to pora, w której jeszcze nie było korków.
Majka poprosiła, by Agata nie szła jeszcze do siebie, by mogły jeszcze  razem napić się
kawy lub  herbaty i trochę poplotkować.
Ale były to smutne ploteczki - Majka znacznie dłużej pracowała w tamtej firmie- odeszła
dopiero w chwili jej likwidacji. Większość pracowników przeszła do pokrewnych firm,
kilka osób wyjechało z kraju, niektórzy przeszli  na emeryturę.
A potem to było już całkiem smutno-  bo w ciągu ostatnich kilku lat wiele osób  odeszło
na zawsze. Agata, ciągle pamiętając te osoby z okresu, gdy razem z nimi pracowała i
pamiętając ile sama wtedy miała lat, wciąż powtarzała- "no popatrz, w moim wieku i już
go/jej nie ma" . Majka patrzyła na Agatę uważnie, wreszcie nie wytrzymała - co ty mówisz,
toż przecież wszyscy byli już w poważnym wieku! Ocknij się, przecież wszyscy byli od
Ciebie minimum 7 lat starsi a przecież byli tam ludzie, którzy wtedy dobiegali  50-ki.
Z dziesięcioro z nas było od Ciebie niewiele starszych, o te 7 lub 8 lat, ale reszta o tyle
samo lub  więcej starsza od nas.
Agata pokiwała głową za zrozumieniem - no tak , zawsze była najmłodsza.
Ale we wspomnieniach wszyscy zawsze stawali jej przed oczami tacy jacy byli  wtedy -
czterdzieści lat wcześniej.
                                            koniec

     

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Spotkanie

Spotkały się zupełnie niespodziewanie przy windzie, która dowoziła pacjentów
do kliniki okulistycznej. Bardzo ucieszyły się tym spotkaniem.
Zapewniały się wzajemnie, że właśnie kilka dni wcześniej o sobie myślały i każda
miała zamiar zatelefonować do drugiej  zaraz po powrocie z kliniki.
Nie było to nic nadzwyczajnego, znały się od wielu, wielu lat, wpierw pracowały
w jednej instytucji, potem, zupełnie niespodziewanie zamieszkały na tym samym
osiedlu. I, żeby było jeszcze zabawniej, miały takie same nr domów i mieszkań,
tylko ulice różniły się nazwą.
Majka była siedem lat starsza od Agaty. Gdy Majka przeszła na emeryturę
spotykały się niemal codziennie.
Razem odwiedzały różne galerie i wystawy, robiły zakupy, chodziły do kina.
Każda z nich miała męża i jedną córkę-córka Majki była 17 lat starsza od córki Agaty.
Córka Agaty była jeszcze w szkole, gdy córka Majki zafundowała Majce "babciostwo".
A potem mężowie przyjaciółek ciężko chorowali, ale tylko mąż Agaty wygrzebał się
z choroby.
Po sześciu latach upiornych cierpień mąż Majki odszedł. Te sześć lat powolnego
odchodzenia w nicość, opieka pielęgniarska nad nim w domu, wizyty w kolejnych
szpitalach - wszystko to bardzo podkopało  zdrowie Majki. Przez ten czas zupełnie
nie zajmowała się własnym zdrowiem, które też już zaczęło dopominać się, by poświęcić
mu nieco troski.
Minęły właśnie trzy lata od śmierci Jurka, gdy Majka zaczęła sobie zdawać sprawę, że
teraz musi się wreszcie zająć sobą. Agata namówiła przyjaciółkę, by w pierwszej
kolejności zająć się oczami - na jedno oko Majka już niemal nic nie widziała z powodu
zaćmy.
Spotkanie w klinice nie było tak całkiem przypadkowe - Agata przyjechała tu specjalnie,
by towarzyszyć Majce w powrocie  do domu po skomplikowanych badaniach.
Wiedziała doskonale, że Majka ma kłopoty z błędnikiem i związane z tym zawroty
głowy a do tego będzie miała rozszerzane atropiną zrenice, co razem może być niezbyt
dobrą mieszanką. Na co dzień Majka posługiwała się bardzo gustownym "wyjściowym
balkonikiem", który nie tylko miał schowek na torbę ale i można było na chwilę,
w razie potrzeby przysiąść na mini ławeczce.
To był bardzo dobry sprzęt, ale gdy Agata po raz pierwszy zobaczyła Majkę idącą przy
tym balkoniku, poczuła gulę w gardle.
Majka, która zawsze była wielce samodzielną istotą i nigdy nikogo nie prosiła o pomoc,
oczywiście i tym razem postawiła na samodzielność , odrzucając pomoc córki.
Agata, znając swą przyjaciółkę doskonale, nawet nie proponowała swej pomocy, ale
zaznaczyła sobie datę wizyty Majki w  klinice. Postanowiła, że zjawi się tam niby
przypadkiem, a potem razem wrócą w domowe pielesze.
W windzie, bez mrugnięcia okiem, nakłamała Majce, że ona też ma dziś wizytę, ale
przyjechała  nieco zbyt wcześnie, więc sobie pogadają w poczekalni.
Majkę bardzo szybko poproszono do gabinetu, przejrzano  stare badania, zaaplikowano
krople do oczu i poproszono, by w dalszym ciągu pobyła w poczekalni i za około 40
minut przyjdzie po nią pielęgniarka.
Poczekalnia był jasna, przestronna, jedna ściana była mocno przeszklona. Przyjaciółki
siedziały na wprost tej przeszklonej ściany- niestety widok nie powalał na kolana.
Za oknem ogołocone z liści gałęzie drzew tańczyły w bliżej nieokreślonym rytmie. Pod
wszystkimi ścianami siedzieli pacjenci, wszyscy nieco spięci, a może nawet nieco
przerażeni.
Był to dzień badań kwalifikujących do różnego rodzaju zabiegów okulistycznych.
Majka zwróciła uwagę, że właściwie obecni tu pacjenci są bardzo różni wiekiem -byli
i bardzo młodzi i w wieku zaawansowanym. I że kiedyś do okulisty chodzili głównie
ludzi starzy, a tu oczekuje całkiem sporo  ludzi młodych.
Przez poczekalnię dziarskim krokiem przeszła jedna z lekarek - była w tak  zwanym
wieku rozumnym, to jest około czterdziestki.
Widziałaś? - zapytała Majka
A co miałam widzieć? -Agata spojrzała na Majkę z lekka nieprzytomnym wzrokiem.
No, tę lekarkę. Ciekawa jestem jakiej wysokości były te jej obcasy.
Z 11 centymetrów- odpowiedziała Agata. I wiesz co? Widząc dziś dziewczyny w takich
szpilkach uświadamiam sobie, że już nie jestem młoda. A tak naprawdę to zastanawiam
się jak ja mogłam całymi dniami chodzić na szpilkach. Czasami wydaje mi się, że to
tylko był sen.
Majka uśmiechnęła się - nie sen, nie sen, pamiętam cię z tamtego okresu.
Pamiętam,  jak zaczynałaś  pracę -od razu poszła fama, że dyrekcja przyjęła dla siebie
nową asystentkę. A to ci niespodzianka, powiedział Zygmunt i od razu przylepili Ci
ksywkę "Niespodzianka".
No a jak się potem okazało, że wcale nie  będziesz asystentką, to już ta ksywka została
z  tobą do końca.
Agata uśmiechnęła się - nawet nie wiesz jak ja się was wszystkich bałam. Bo dobrze
wiedziałam, że z czasem  kadrowa się wygada, że jestem przyjęta po znajomości.
I coś musiała palnąć, bo kiedyś twoja ówczesna przyjaciółka, B. zadała mi wprost
pytanie,  czy jestem może  najnowszą flamą naczelnego.
Pamiętam jej paskudne spojrzenie- taką mieszaninę ciekawości  i....zawiści.
Odpowiedziałam wtedy, że najlepiej będzie jeśli to pytanie zada naczelnemu, bo on
to powinien wiedzieć czy jestem jego flamą czy nie. Z tydzień ze mną nie rozmawiała
wtedy, a siedziałyśmy biurko w biurko.
Majka żachnęła się  - co ci przyszło do głowy, że ona była moją przyjaciółką?
Agata uśmiechnęła się - no ale ona tak uważała i codziennie latała do Ciebie na kawę.
Zresztą, całe to biuro to było zbiorowisko dziwolągów. Tam chyba nie było wcale
normalnych ludzi.  Kadrowa podliczała każdego co miesiąc ile zarobił i dokładnie
odnotowywała co kto ma nowego - najwięcej ją bolało, gdy ktoś nabył jakiś samochód.
Nie było ważne, że był to samochód używany i wręcz grat - no ale był samochodem.
Mnie się czepiała, że nie mam dziecka. Jej zdaniem brak mieszkania i studia nie były tu
przeszkodą.
A Teresę, z planowania pamiętasz? Kiedyś omal nie zemdlałam przez nią. Coś z nią
musiałam służbowo uzgodnić, a ona się mnie zapytała, czy wyobrażam sobie
Bielskiego....w łóżku. Zapytałam się po co miałabym sobie Bielskiego wyobrażać
w łóżku  a ona mi powiedziała, że każdego faceta, z którym rozmawia  usiłuje sobie
wyobrazić właśnie w łóżku. Szczerze mówiąc byłam tym przerażona- ja wtedy miałam
zaledwie 23 lata i byłam raptem 2 lata po ślubie! A Teresa ani nie była moją koleżanką
czy też przyjaciółką, była w wieku mojej matki. Poza tym ten Bielski był naprawdę
mało urodny, wręcz paskudny.
Majce  oczy robiły się coraz większe i chyba nie tylko z powodu atropiny.
Albo Wiesia - mówiła dalej Agata -ewidentnie miała na głowie perukę. Ten kok z loków
z całą pewnością nie był naturalny. Uczesanie było zresztą typu wieczorowego.
Czy znasz kogoś, kto dzień  w dzień,  jadąc o 7 rano do pracy był w stanie tak dokładnie
ułożyć loki na  głowie?
Majka zaczęła się śmiać.  No popatrz, ty się poznałaś, a ja, gdy kiedyś pojechaliśmy
do nich na działkę, przeżyłam szok, bo jej nie poznałam- była bez  peruki i makijażu.
No zupełnie nie znana mi obca kobieta. Trzy włoski w pięciu rzędach. I chyba  byłam
mocno zaskoczona, bo Wieśka pomacała się po głowie i stwierdziła, że jest zbyt
duży upał na  perukę.
Zresztą cała ta wizyta byłam jakimś koszmarem- opowiadała dalej Majka.
Wiesz, jak ja się boję kotów, psów zresztą też. A okazało się, że Wieśka miała całą
gromadę kotów. I te koty właziły na stół , wtykały mordy w talerze. Wieśka i jej mąż
byli zachwyceni, a ja z Jerzym zastanawialiśmy się  jak stamtąd szybko  ulotnić.
Wiesz Agata, ja dopiero gdy zmieniłam pracę zdałam sobie sprawę, że ci ludzie
byli jacyś dziwni. Gdy zaczęłam tam pracę była to nowo utworzona placówka badawcza,
wszyscy byliśmy nowi, razem zaczynaliśmy pracę. A ty trafiłaś tam gdy już wszyscy
byliśmy ze sobą bardzo zżyci, głównie przez te  zakładowe mieszkania.
Razem w pracy, razem po pracy, to musiało tworzyć dziwne układy.
No i byłaś najmłodsza w naszym biurze.
W tej chwili podeszła do Majki pielęgniarka , zapraszając ją do gabinetu.
Agata podeszła do stolika z prasą i wzięła jedno z czasopism.



środa, 21 stycznia 2015

PRL i ja, cz. IV

Wyjazdy zagraniczne.
Czy pamiętacie, że kiedyś nikt nie miał paszportu w domu? Zresztą po co?
Na szczęście poruszanie się po Polsce odbywało się bez paszportów i zezwoleń.
Ale gdy byłam małą dziewczynką i jechałam z  babcią do Gdyni i na Półwysep
Helski, fakt ten wymagał odnotowania w  Radzie Narodowej (Urząd  Miejski)  i
na tę okoliczność wystawiano nam przepustki.
Obowiązywały u nas dwa rodzaje paszportów - służbowe i prywatne.
O paszport służbowy występowała firma delegująca pracownika za granicę.
Niezależnie od tego jaki to miał być paszport, każdy delikwent wypełniał dość
skomplikowany wniosek. Formularz  zawierał mnóstwo pytań - pisało się w nim
wszystko o sobie i swej rodzinie jak również o rodzinie współmałżonka.
Paszporty służbowe najczęściej miały klauzulę wielokrotnego przekraczania granicy
PRL - i  albo były ważne na cały świat lub np. tylko na Kraje Demokracji Ludowej,
 a czasem tylko na Europę. Przez kilka lat miałam niefart i pracowałam "przy
paszportach". Byłam naprawdę bardzo dokładnie prześwietloną osobą, o czym się
dowiedziałam gdy mój mąż wyjeżdżał służbowo.
Mało nie dostałam zawału gdy  moja opiekunka w Biurze  Paszportów zatelefonowała
do mnie do pracy i poinformowała mnie, że mój mąż dostał paszport, bo przecież oni
wszystko o nas wiedzą i...jesteśmy czyści.
Gdy ostatnio wymieniałam paszport pani "za ladą" dobrze wiedziała, że byłam z branży.


Delegacje służbowe.
Pod względem finansowym opłacalne były jedynie te do KDL-ów. Diety były wysokie,
nie było problemów z utrzymaniem się na miejscu.
Natomiast wyjazdy do Europy zachodniej a zwłaszcza do Wielkiej Brytanii były totalną
finansową klęską. Nasze diety nijak nie pasowały do realiów - każdy z delegowanych
zaopatrywał się na wyjazd w suchą kiełbasę i niewielkie gabarytowo konserwy mięsne
typu pasztet lub mielonka.

Wyjazdy prywatne.
Bardzo długo przeważały wyjazdy zorganizowane - wycieczki i wczasy z Biurem Podróży.
I wiecie co, co by kto nie mówił o okresie rządów  Gierka - to był bardzo fajny okres.
Przynajmniej wtedy naprawdę była "odwilż w socjalistycznym lodowisku".
Bo Gierek, chociaż był ideowcem, to jednak miał inne spojrzenie przez to , że wiele lat
był na Zachodzie.
I bez trudu wybaczyłam mu, że w 76 r., będąc w zaawansowanej ciąży sterczałam w Super
Samie w kolejce po mięso, tratowana przez krzepkie rodaczki.
Jakby nie było do dziś mieszkamy na osiedlu mieszkaniowym, które było jego wizytówką:))
W czasach gierkowskich, gdy wreszcie odebraliśmy klucze do własnego M3, a tym samym
odzyskaliśmy moją pensję,  zachciało nam się "podróżować". Był początek lat 70', świat
jawił nam się na różowo.
Były to niezbyt wyszukane podróże - Bułgaria, Niemcy, Czechosłowacja, Węgry, Turcja.
Śmieliśmy się, że jezdzimy  polskimi szlakami wycieczkowymi - część w formie podróży zorganizowanej, część prywatnie.
Ze wszystkich okresów PRL-u  najbardziej dał mi się we znaki okres solidarnościowy -
bez przerwy lęk by kolejne strajki nie przeistoczyły się w wojnę domową i by Wielki Brat
nie wpadł na pomysł udzielania nam bratniej pomocy.
W Warszawie różne strajki bywały przynajmniej raz w tygodniu. Przy nich puste półki
były nic nie znaczącym małym  Mikusiem.
Za każdym razem, gdy mąż wyjeżdżał służbowo do Moskwy ( a jezdził b. często) drżałam
ze strachu, że może coś się tu wydarzyć i będziemy rozdzieleni, być może na długo.
Bo wszystkie znaki  na ziemi i niebie zapowiadały możliwość inwazji- nawet cywile w
Moskwie  mówili o tym otwartym tekstem.
A w pobliżu granicy z Polską stały jednak wojska i nie były to wojska  amerykańskie.
Że już pominę fakt, że w Polsce było pełno rosyjskiego wojska, a bracia Czesi przebierali
nogami drżąc z chęci rewanżu za naszą, udzieloną im kiedyś bratnią pomoc.

Wiem, nie było lekko w czasie transformacji, zwłaszcza nie było łatwo przestawić się na
inne , nieroszczeniowe myślenie. I trudno było zrozumieć, że wszystko jednak kosztuje,
chociaż w czasach PRL było darmowe.
Nie miałam trudności z przestawieniem się na inne myślenie, bo tak naprawdę niemal
zupełnie nie korzystałam z dobrodziejstw socjalistycznej darmochy.
   Koniec





wtorek, 20 stycznia 2015

PRL i ja, cz.III

W pewnym momencie życia nadchodził czas matury i decyzji co dalej.
Studia były bezpłatne, ale w ramach nowego systemu społecznego ważne było
pochodzenie społeczne przyszłego studenta.  Same wiadomości i nawet bardzo dobrze
zdany egzamin nie gwarantowały, że młody człowiek dostanie się na studia.
I, nie ma co ukrywać, nie każdy mógł w nieskończoność żyć na koszt rodziców.
Wiele młodych osób zaraz po maturze szło do pracy.
I tu zapewne wiele osób się zdziwi - matura była zupełnie nie opłacalnym wysiłkiem,
jeśli podejmowało się pracę.
Nie miałeś matury - zostawałeś pracownikiem fizycznym niewykwalifikowanym a
wynagrodzenie dostawałeś wyższe niż ten, kto był zaraz po maturze i dostawał
status pracownika umysłowego.
Oczywiście jest to moment na obalenie mitu, że państwo każdemu zapewniało pracę -
państwo po prostu wymagało od każdego  (kto nie studiował i nie uczył się) by był
zatrudniony aż do chwili ukończenia 45 roku życia. Przepis ten przetrwał aż do czasów
transformacji.
Nakaz ten nie dotyczył kobiet, które były zamężne i na utrzymaniu męża.
Każdy obywatel musiał mieć w Dowodzie Osobistym stempel instytucji, w której był
zatrudniony. Przerwa w pracy nie mogła być dłuższa niż trzy miesiące.
Każdy milicjant  miał oczywiście prawo zażądać okazania  Dowodu Osobistego,
obejrzeć go na wszystkie strony , dowiedzieć się na jakim to etacie obywatel jest
zatrudniony lub dowiedzieć  się dlaczego aktualnie  nie pracuje i pouczyć , że praca
jest obowiązkiem każdego obywatela.
Był to okres, gdy królowały naprawdę wielkie zakłady pracy, zatrudniające wiele
tysięcy osób. Nie był to czas automatyzacji i robotyzacji procesów produkcji, tak
naprawdę żaden zakład produkcyjny nie  musiał przynosić zysków, nie był na własnym
rozrachunku.
Jeśli dyrektor zakładu  był "po linii i na bazie" to nawet  zawalenie planu nie było
końcem świata. Dobrze ustawiony dyrektor mógł dostać wykop w górę - np. za karę
zostać dyrektorem gabinetu ministra. I wierzcie mi - była to naprawdę paskudna kara,
bo wymagała całodobowej dyspozycyjności delikwenta.
Ekonomika przemysłu istniała tylko w teorii, przerosty zatrudnienia były wszędzie.
Warszawa miała sporo zakładów przemysłowych , w których były zatrudnione tysiące
ludzi.
Jeśli idzie o wynagrodzenie, to wszędzie obowiązywała mocno ujednolicona siatka płac,
uzależniona bardziej od stażu pracy niż od jej  jakości. Podwyżki były rzadko i tylko
o jedną grupę.
Warszawa przez wiele lat była miastem zamkniętym -zatrudnienie w Warszawie mógł dostać
tylko ktoś, kto był wybitnym specjalistą w  danej dziedzinie a do tego był tu potrzebny.
A zameldowanie na pobyt stały mógł dostać tylko ten, kto miał zapewnioną tu  pracę
lub miał tu zameldowanego współmałżonka.
Trochę przypominało to kwadraturę koła.
Wiele osób całymi latami przebywało w mieście  na podstawie meldunku czasowego,
który trzeba było systematycznie odnawiać.
Teoretycznie pracę dostawało się po złożeniu dokumentów w Biurze Pośrednictwa Pracy.
A tak naprawdę pracę dostawało się po znajomości. Szukając pracy informowało się
o tym fakcie wszystkich znajomych.
Ci wpierw robili wywiad u własnego szefa, a jeśli ten był zainteresowany przyjęciem
nowego pracownika, zapraszał kandydata na  nieoficjalną rozmowę.
Gdy wszystko pomiędzy  szefem a  kandydatem było dogadane, szef załatwiał sprawę
z kierownikiem działu kadr. Dalej było prosto - jeśli kierownik kadr miał bardzo dobre
układy z "pośredniakiem", to kandydat do pracy składał wszystkie dokumenty tylko
w kadrach, a kadrowiec sam składał wszystkie  dokumenty w BPP. Osobiście tylko raz
byłam w "pośredniaku" ale i to w towarzystwie swej przyszłej kadrowej.
Każdy szukający pracy brał pod uwagę nie tylko wysokość zarobków zagwarantowaną
umową o pracę - ważne były i inne "parametry" - czy dana instytucja miała  własny lub
resortowy ośrodek wczasowy, czy miała własne zakładowe budynki mieszkalne lub
przynajmniej podpisaną umowę na mieszkania spółdzielcze, czy zakład pracy dawał
 ręczniki, mydło, służbową odzież ochronną itp. oraz czy premia była ograniczona jakimś
procentem, czy też była to premia uznaniowa, której wysokością można było podreperować
wysokość swej pensji, czasami aż o 50%.
W myśl obowiązujących przepisów wszystkie instytucje musiały  dbać o to, by pracownicy
podnosili swe kwalifikacje - dotyczyło to zarówno pracowników fizycznych jak i
umysłowych.  Każde ze stanowisk miało określony poziom wykształcenia i osoba na danym
stanowisku musiała  albo uzupełnić wykształcenie albo przejść na inne, niższe stanowisko.
Zakład pracy dawał pracownikowi skierowanie  na studia, oczywiście na kierunek zgodny
z jego stanowiskiem pracy.
Tym samym gwarantował mu, że przez cały czas studiów pracownik będzie dostawał urlop
szkolny  oraz będzie  zwalniany nieco wcześniej z pracy w dni, w które miał wykłady.

Wczasy pracownicze.
W tych czasach działała instytucja o nazwie Fundusz Wczasów Pracowniczych. Po całej
Polsce były rozsiane domy wczasowe FWP. Każdy pracownik miał prawo do skorzystania
z tej formy wczasów, z tym, że nie każdy mógł dostać  wczasy ulgowe. Prawdę mówiąc
nawet pełnopłatne wczasy FWP nie należały do drogich, ale ja z nich nie korzystałam
ani razu.
Ulgowe  nam nie przysługiwały z uwagi na nasze zarobki, a standard domów FWP nie
powalał, więc zawsze jezdziliśmy prywatnie.
Omijały mnie tym samym wieczorki zapoznawcze i pożegnalne, zbiorowe wycieczki
oraz inne zbiorowe atrakcje jak pieczenie kiełbasy zwyczajnej nad ogniskiem.

Stosunki w pracy.
Najlepszą formą egzystowania w pracy to było utrzymywać mit, że jest się zapracowanym
po uszy i tym samym trzymać się nieco z dala od innych. Po prostu w każdym biurze i
zakładzie było zawsze kilka osób, które miały nieco specjalne zadania- byli to "wysunięci
robotnicy". Nie wiem skąd taka nazwa. Może dlatego, że zawsze byli pierwsi na wszystkich
akcjach społecznych?
Większość zakładów pracy miała tzw. Zakładowe Kasy Zapomogowo- Pożyczkowe.
Mam wrażenie, że do dziś przetrwały tylko w Spółkach  Węglowych.
W czasach, gdy nie istniały kredyty komercyjne, była to genialna sprawa. Brało  się w razie
potrzeby "chwilówki" ( nawet do wysokości jednej pensji) i można je było spłacać ratami,
oczywiście nieoprocentowanymi. Można było również wystąpić z wnioskiem o pożyczkę
mieszkaniową i też ją spłacać  nieopodatkowanymi ratami przez kilka lat.
Oczywiście członkiem Kasy Zapomogowo -Pożyczkowej mógł być tylko członek Związku
Zawodowego, opłacający regularnie składki. Jeśli się miało dobre układy to spłatę pożyczki
mogli pracownikowi odroczyć nawet na pięć lat od chwili wzięcia pożyczki.
To akurat znam z autopsji. Wzięliśmy pożyczkę na wkład własny wymagany przez
Spółdzielnię Mieszkaniową i zaczęliśmy ją spłacać dopiero po kilku latach w jakichś
niebywale niskich ratach. Jednym słowem- zrobiliśmy dobry biznes.

Sytuacja  mieszkaniowa.
Permanentnie była niewesoła. Powstały   liczne spółdzielnie mieszkaniowe, domy rosły
niczym grzyby po deszczu, a mieszkań wciąż było brak.
Przyczyny były dwie - jedna to niskie normy metrażowe, druga- budowano w miejscach,
z których wysiedlano dotychczasowych mieszkańców.
Małżeństwu z jednym dzieckiem przysługiwało M3, czyli 2 pokoje z kuchnią , młodym
jeszcze bez dzieciaka też. A potem ludzie  się mnożyli i dwa pokoje to było mało i każdy
chciał większego metrażu. I mieszkań wciąż brakowało.
A ci ludzie wysiedleni z terenów zabranych pod budowę nowych osiedli,mieli oczywiście pierwszeństwo w otrzymywaniu nowo wybudowanych mieszkań. Świetnym przykładem
było pobudowanie osiedla na terenie, na którym było ze 20 domków jednorodzinnych.
Nikt tylko nie wpadł na to, że w każdym domku mieszkały po dwie lub trzy rodziny, więc
nowych mieszkań trzeba było dać nie 20 ale ponad setkę, bo każda rodzina musiała mieć
własne mieszkanie.
Mając zgromadzony w spółdzielni cały wymagany wkład własny czekaliśmy na
mieszkanie "tylko" 9 lat. Przez te lata  cała moja pensja szła na wynajmowanie pokoju -
były to ewidentnie zmarnowane pieniądze.
c.d.n.

PRL i ja - cz.II

Życzenie czytelników jest dla mnie ...rozkazem, więc będę pisać.
Będąc już osobą dorosłą, zdałam sobie sprawę, że dzieciństwo wielu z nas było
jakby dwutorowe - szkoła robiła "swoje", czyli hodowała nas w duchu jedynej,
słusznej idei a w domach (nie we wszystkich) owego kursu nie kontynuowano.
Do dziś pamiętam, że każdego wieczoru mój dziadek ( bo mnie wychowywali
dziadkowie) włączał radio i "łapał" wiadomości radia Londyn lub Wolną
Europę. Oczywiście wiadomości były  " dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe",
z trudem wyławiane spod przerazliwych dzwięków  reżimowych zagłuszaczek.
Wiadomości z Londynu zaczynały się trzema tonami, jakby głuchymi uderzeniami
jakiegoś gongu, takie trzykrotne  "bumbumbum", po nich następował tekst :
"tu mówi Londyn".
I od tej chwili zaczynały się gwizdy,  piski, szumy i rzężenia  o różnym natężeniu a
gdzieś daleko w tle słabiutki głos lektora przedstawiał wiadomości. Głos co chwilę
zanikał, bo "fala uciekała", jak mówił dziadek.
I tak było u nas  w każdy wieczór. Zazdrościłam  tym wszystkim, którzy nie mieli
własnego aparatu radiowego ale tzw. "kołchoznik", gdzie indziej zwany też
"szczekaczką", czyli odbiornik podłączony do jedynej słusznej polskiej radiostacji,
czyli programu I Polskiego Radia.
 W domu byłam  calutki czas pouczana, że z nikim, ale to naprawdę  z nikim nie
wolno rozmawiać o tym, co się dzieje w domu, bo może przyjść "UBe" i wsadzić
dorosłych do więzienia a  mnie do  Domu Dziecka. Dość długo nie wiedziałam
co to za skrót "UBe" - brzmiało tajemniczo i nie wiedziałam, że to po prostu skrót
od nazwy Urząd Bezpieczeństwa.
Pamiętam  reakcję mojej  babci, gdy zobaczyła mój pierwszy podręcznik do historii-
była to "cegła" rozmiarów niemal formatki A-4 i liczyła kilkaset stron.
Najwięcej stron poświęcono oczywiście historii ruchu robotniczego - babcia zajrzała
do książki, przekartkowała ją i ze wstrętem odłożyła na bok. Potem "z podsłuchu"
dowiedziałam się, że taki podręcznik jest skandalem, bo właściwie niemal cały jest
poświęcony ruchom proletariackim.
Równie gwałtowna ze strony babci była  reakcja, gdy w  piątej klasie zaczęła się
nauka rosyjskiego.
"No tak, będą ją uczyli kacapskiego zamiast jakiegoś normalnego języka".
Moja  babcia była rodowitą lwowianką, a więc miała styczność z innymi słowiańskimi
narodami, w szkole podstawowej uczyła się oprócz polskiego również ukraińskiego, ale
 jakoś nie mogła spokojnie znieść myśli, że będę się uczyła rosyjskiego.
Wzięłam sobie mocno do serca jej niechęć i przez pierwsze półrocze zupełnie się nie
uczyłam  rosyjskiego, co zaowocowało oczywiście oceną  niedostateczną.
Ale niestety nie zostałam za to w domu pochwalona- zupełnie nie.
W mojej podstawówce nie było lekcji religii, bo była to szkoła pod opieką TPD czyli
Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Te szkoły były  "bezwyznaniowe" i tylko one
przyjmowały w swe mury sześciolatków. Niemal wszystkie dzieci z mojej klasy
uczęszczały na religię do kościoła. I nikt z tego powodu nie represjonował nas lub
naszych rodziców.
A na lekcjach religii nikt  nam nie kazał mieć zeszytów, pisać wypracowań i nikt
nam nie stawiał stopni, nie robił klasówek.
Za to wszyscy czuliśmy się lubiani i ważni i naprawdę lubiliśmy się spotykać na lekcjach
religii. Dekalog był  doskonałą kanwą do nauki etyki - i wierzcie mi - nikt nas nie
straszył piekłem, ogniem piekielnym, wiecznym potępieniem.
I wtedy jeszcze dla wszystkich dzieci  Pierwsza Komunia była jednak przeżyciem
duchowym a nie okazją do otrzymywania prezentów. Czasy były ciężkie, najczęściej
dziecko dostawało jeden prezent i to o charakterze pamiątkowym, na który składała
się cała rodzina. Najczęściej był to pozłacany srebrny szkaplerz, z wyrytą datą tej
uroczystości, medalik złoty z okazjonalną grawerką, czasem zegarek.
Ja  załapałam się na pamiątkowy rodzinny zegarek w srebrnej kopercie.
Ale oczywiście nie wolno mi było go nosić do szkoły. Pomijam już, że chodził nie za
bardzo dokładnie.
Człowiek pomału dorastał, życie w Polsce też się zmieniało.
Nie da się ukryć, że na życie w Polsce miało wpływ to wszystko co się działo w ZSRR.
Ale i tak byliśmy najweselszym barakiem w tym obozie.
Najbardziej ponury czas przeminął wraz ze śmiercią ukochanego Wodza- Stalina.
Pamiętam apel szkolny z tej okazji - rozpoczęła go zapłakana przewodnicząca Komitetu
Rodzicielskiego. Kobiecisko łkało w głos, ledwo mówiła - ale całe ciało pedagogiczne
nie wykazywało żadnych wzruszeń. Kto wie, czy po prostu nie powstrzymywali się od
uśmiechów. Nam było to raczej obojętne - ważne, że zaryczana i usmarkana pani B.
szybko skończyła mowę i mogliśmy  iść do klas.
Gdy w Moskwie zmarł nasz pan prezydent, Bolesław Bierut, pognano nas na trasę
przejazdu trumny przez miasto. Ale byli z nas kiepscy żałobnicy- było nudno i zimno -
staliśmy w Alejach Jerozolimskich  pomiędzy ul. Chałubińskiego a Marszałkowską i
straszliwie się wygłupialiśmy. Wychowawczyni ciągle nas upominała, że to przecież
nie piknik, a smutna  okazja, ale niestety nas stamtąd nie wyrzuciła.
Miałam szczęście, że szkoły, do których chadzałam (bo robiłam to dość sporadycznie)
były dość oddalone od lotniska - dzięki temu nie  musieliśmy witać radośnie różnych
oficjeli z "bratnich państw".
Pochody pierwszomajowe - podejrzewam, że dla większości dzieci były jakąś atrakcją.
Udział w pochodach był dla "Świata Pracy" obowiązkiem - nie da się ukryć, że udział
w pochodzie był dla wielu osób obowiązkiem. Na miejscu zbiórki była sprawdzana
lista obecności. Gdy  oboje rodzice musieli wykazać się obecnością na pochodzie, siłą
rzeczy brali ze sobą dzieci. Nie każdy miał z kim dzieciaka zostawić.
Ale były też większe atrakcje - np. defilady wojskowe z okazji Święta 22 Lipca.
W moim domu nazywano to świętem czekolady, bo upaństwowione  zakłady Wedla
nazwano imieniem "22 Lipca".  Przez wiele  lat tabliczki czekolady z tej  fabryki miały
napis:  Zakłady 22 Lipca, dawny E.Wedel.
Ale ja najbardziej pod  Słońcem lubiłam majowe  Dni Oświaty, Książki i Prasy. Przez
wiele lat odbywały się w Alejach Ujazdowskich. To były świetne imprezy- można
było kupić nieco taniej wiele naprawdę dobrych książek, bo wydawcy szykowali je
właśnie na owe dni. To było naprawdę  święto książki. Prześliczne jak zawsze
Aleje Ujazdowskie,  wzdłuż których stały kioski różnych wydawnictw, zieleń drzew
wzdłuż Alej i Łazienki oraz ogród Botaniczny za parkanem, tłumy ludzi garnących się
do stoisk z książkami - był to niezapomniany widok i cudowna atmosfera.
Z czasem impreza przeniosła się pod Pałac Kultury i Nauki, ale tam już nie było ani
tak ładnie, ani nie było tej atmosfery.
Imprezę przeniesiono dlatego, że po niej wszystkie trawniki w Alejach Ujazdowskich
wymagały gruntownej i kosztownej renowacji.
Napisałam , że Polska była w tamtych latach najweselszym barakiem w obozie Krajów
Demokracji Ludowej.
To fakt - nikt nie pozamieniał Kościołów na inne instytucje,  istniały małe prywatne
zakłady usługowe i produkcyjne, były również prywatne sklepy.
Co prawda nikt prywatnych właścicieli nie rozpieszczał, wiecznie byli na indeksie a
 gąszcz istniejących przepisów sprawiał, że łatwo było podpaść.
Ale wiadomo -Polak potrafi- więc cały czas było gdzie "załapać oczka" w pończochach,
znalezć hydraulika by naprawił  cieknący kran , znalezć szewca by podzelował buty.
I tego wszystkiego zazdrościło nam wiele innych krajów.
c.d.n.


poniedziałek, 19 stycznia 2015

PRL i ja

Coraz częściej, mówiąc łagodnie, krew mnie zalewa, gdy słyszę jak wiele osób wygaduje
bzdury na temat tego,  jak wyglądało życie w PRL.
Postanowiłam więc chociaż trochę przybliżyć tamtą rzeczywistość, do której całkiem
sporo osób wzdycha, zapominając chyba o tym wszystkim co było w tym systemie złe i
opowiadając dzieciom i wnukom duby smalone.
Nie ukrywam,  że mój punkt widzenia też może być mało obiektywny - chociażby
dlatego, że całe moje życie związane było i jest z Warszawą.
Nie da się ukryć, że pod wieloma względami  życie w stolicy było nieco ciekawsze
i lepsze niż w innych częściach Polski.
I tak chyba jest do dzisiaj, co nie jest akurat polską specyfiką.
Stolice mają  po prostu swoje przywileje.
Dzieciństwo miałam średnio dobre - były to czasy tuż po wojnie, więc nikomu się nie
przelewało.
Dom, w którym mieszkaliśmy przed wojną ocalał, bo był w nim sztab niemiecki.
Wszystkie okoliczne domy były albo zrujnowane bombami albo wypalone do cna.
Po upadku Powstania Niemcy chodzili z miotaczami ognia i systematycznie wypalali
w budynkach  ich wnętrza. Budynek nasz wprawdzie ocalał, ale w ostatnich dniach wojny
był zamieniony na twierdzę obronną- okna były zamurowane do 3/4 wysokości, ściany
w sąsiadujących ze sobą mieszkaniach miały wykute dziury, by swobodnie  można było
przemieszczać się po całym budynku.
Oczywiście wszystkie mieszkania były splądrowane i nie pytajcie mnie przez kogo, bo
tego nie wiem.
Ale nie sądzę by uciekający Niemcy brali ze sobą polski dobytek-fortepian też przepadł.
Moja rodzina  wróciła do Warszawy w marcu 1945 roku. Z wielkim trudem jako tako
doprowadzili nasze trzypokojowe mieszkanie do stanu używalności.
Z opowieści rodzinnych wiem, że Elektrownia Warszawska na Powiślu bardzo szybko
podjęła na nowo pracę i mieliśmy prąd. Wodociągi również szybko mogły podjąć swą
pracę.
Z tego wczesnego okresu pamiętam stojący w pokoju piecyk węglowy typu "koza",
kuchnię węglową  w kuchni i piec kąpielowy w łazience.Ten ostatni był bardzo ładny-
zbiornik wody był miedziany, malowany na wytworny, ciemno-czerwony kolor.
Gdy tylko udało się rodzinie uporządkować mieszkanie, pojawiła się  w budynku
Komisja Mieszkaniowa, która w świetle obowiązującego prawa orzekła, że w dobie tak
dotkliwego głodu mieszkaniowego zarządza, że mieszkanie zostanie podzielone między
trzy rodziny - naszą i jeszcze dwie. Tym sposobem nasze piękne  stumetrowe mieszkanie
stało się mieszkaniem "kołchozowym" - łazienka, kuchnia i WC były przestrzenią wspólną
dla trzech rodzin. W sumie w tym mieszkaniu mieszkało 7 osób. Sytuacja taka przetrwała
aż do połowy lat siedemdziesiątych ub. wieku.
A takich mieszkań było w Warszawie mnóstwo - potrzeby  mieszkaniowe były ogromne,
a pierwszeństwo w otrzymywaniu mieszkań miał tzw. świat pracy. Nie należała do tego
"świata pracy" inteligencja pracująca.
Pamiętam zrujnowaną Starówkę, ścieżkę  wśród gruzów, którą się szło do zrujnowanej
Katedry. Pamiętam też ruiny domów niedaleko naszego domu - bardzo bałam się
tamtędy przechodzić. I pamiętam jak odbudowywano przylegający do naszego budynku
dom - z okna obserwowałam jak robotnicy wnoszą  po drewnianych drabinach  cegły - z zaciekawieniem patrzyłam jak je układają, nakładają kielniami zaprawę, wyrównują.
Zero mechanizacji, szczytem techniki było wciąganie wiadra z cementem przy pomocy
wielokrążka zwykłego. W ten sam sposób powstawały i inne domy w mieście.
Do przedszkola się nie kwalifikowałam - pomijam już fakt, że jak na złość ciągle
chorowałam - przeszłam wszystkie możliwe choroby wieku dziecięcego oraz zakażenie
gruzlicze, takie ogólnoustrojowe.
Do szkoły poszłam mając 6 lat - nudziłam się w domu jak mops, umiałam już czytać.
W budynku mieściły się trzy szkoły podstawowe, co nie było w tym czasie żadnym
ewenementem. Sali gimnastycznej nie widziałam aż do klasy siódmej, czyli do chwili,
gdy przeniesiono moją szkołę do nowego budynku.
Za to tam były aż dwie sale gimnastyczne.
Przez pierwsze cztery lata  podstawówki chodziliśmy do szkoły na dwie zmiany-
wszystkie trzy szkoły.
I też nie był to wyjątek - szkół było po prostu za mało. Akcja 1000 szkół na Tysiąclecie
była dopiero przed Polską, brakowało do niej jeszcze ładnych kilku lat.
Licea w tym czasie nie były profilowane - szkolnictwo dzieliło się na : technika (5 lat
nauki), licea ogólnokształcące (4 lata) oraz cały wachlarz szkół zawodowych, trzyletnich.
Były też wydzielone Licea  Medyczne oraz Szkoła Kadetów.
Warunki bytowe w szkołach zależały głównie od budynku,  w którym była dana szkoła
i od ilości uczniów. Średnio-przeciętnie klasy były raczej liczne, najczęściej 45 uczniów
w każdej klasie. W podstawówce było podobnie.
Całe szkolnictwo było państwowe, teoretycznie bezpłatne, były tylko składki na Komitet
Rodzicielski. I podręczniki nie były zmieniane co roku i można je było kupić w czerwcu.
I, tego nie da się ukryć - były napisane jasno, prosto i jeśli uczeń nie był w szkole, to bez
najmniejszego trudu mógł uzupełnić swą wiedzę właśnie z podręcznika.
Niewątpliwie lepiej wyglądała opieka lekarska, bo każda szkoła miała  własny gabinet
dentystyczny czynny codziennie, była szkolna lekarka i pielęgniarka oraz dostęp do
Międzyszkolnej Przychodni Lekarskiej- oczywiście ze skierowaniem od lekarki
szkolnej. Jak leczyli? - nooo, tak jak dzisiaj, czyli zależnie od tego na kogo się trafiło.
Od pierwszej klasy podstawówki aż do końca liceum zmorą wszystkich uczniów były
apele. Trzeba było przychodzić do szkoły na 7,45. Po co były te apele?
Czasami by wspólnie  płakać z okazji zgonu Stalina,  innym  razem z powodu zgonu
Bieruta, by coś wspólnie uczcić lub potępić - zależnie od sytuacji.
Albo wysłuchać komunikatów porządkowych. Piętnaście minut stania nie  wiadomo
po co i na co.
 pisać dalej????