Jak wiadomo, nawet najlepszy plan może nie wypalić - rodzice Milosza planowali, że przyjadą do Warszawy oboje, ale w końcu okazało się, że ojciec przyjedzie sam, co Milosza wcale nie zmartwiło. No i dobrze - stwierdził Milosz - przecież tak naprawdę to mama nie jest tu, w Warszawie, do czegokolwiek potrzebna.
W końcu okazało się, że do Tatrzańskiej Łomnicy to pojedzie mama Milosza, jako lepiej zorientowana "w majątku" syna i jak twierdził Milosz mama jest o niebo lepsza od ojca we wszystkich negocjacjach . Bo mama potrafi zawsze zachować "zimną krew" a ojciec to się za bardzo zacietrzewia . Zakup jakiegoś domu w Polsce to też nie jest coś pilnego, Miloszowi naprawdę nieźle się mieszka w Konstancińskim bloku, zwłaszcza, że przejął mieszkanie po jednym z lekarzy, który na dniach przeprowadza się do Warszawy, więc Milosz będzie sam w 38- metrowym mieszkaniu i będzie miał więcej czasu na ewentualne znalezienie domu. I dotychczasowy lokator zostawia niemal wszystkie meble. Jak na razie to Milosz nie tęskni za kolejnym związkiem, ma dostatecznie wiele zajęć. I być może dogada się z właścicielem mieszkania i odkupi te dwa pokoje z kuchnią, bo ma stamtąd bardzo blisko do pracy.
A rodzice jeśli chcą to niech sobie jakiś dom kupią. Jak na razie to Milosz ma związku zwanego małżeństwem po dziurki w nosie, a w domu to bywa głównie po to by się wykąpać i przespać. I to mieszkanie jest o tyle lepsze od wolno stojącego domu, że jest podłączone do sieci ciepłowniczej, nie będzie go tu interesować wywóz śmieci, odśnieżanie koło domu no i ma blisko do pracy. I gdy nie pada deszcz lub śnieg to może się nawet przejść piechotą do pracy. Tak naprawdę to on w domu głównie sypia. I ma tyle pracy, że nawet za górami nie tęskni, a ta ilość zieleni dookoła dobrze na niego wpływa.
No i masz stamtąd całkiem niedaleko nad Wisłę - stwierdziła Marta. I podejrzewam, że nadal tam dziko i żeby zejść nad Wisłę to trzeba samochodem pokonać wał przeciwpowodziowy. A przedtem przejechać przez wieś, w której szosą kury spacerują, potem pokonać spory kawałek pola, potem ten wał i znajdziesz się nad płyciutkim kawałkiem Wisły, za którym jest wysepka mocno zarośnięta krzaczorami i drzewami, ale dojście do niej przez wodę nie jest bezpieczne, bo dno rzeki jest zdradliwe i można wpaść w bardzo głęboką dziurę. Ponoć zdarzały się utonięcia, Wisła ma ruchome piaski. Byłaś tam?- niezbyt mądrze zapytał się Milosz.
Bywaliśmy tam ze trzy razy z Wojtkiem w ramach wagarów, no ale to było już bardzo dawno i być może coś się tam zmieniło od tego czasu. Ale my to raczej nie sprawdzaliśmy ani dna rzeki ani tego co jest na tej wyspie. Raz chcieliśmy się rozsiąść pod takim fajnym wielkim dębem, ale na nim było gniazdo szerszeni, więc zwialiśmy spod dębu i potem omijaliśmy dąb z daleka. W ostatniej klasie podstawówki to jakoś bardzo mało bywaliśmy w szkole pod koniec roku. Nie chcieliśmy jeździć na wycieczki szkolne i gdy klasa jechała na wycieczkę my mieliśmy zawsze własny pomysł na to jak spędzić czas.
My oboje szalenie nudziliśmy się w szkole, bo oboje bardzo dużo wiedzy wynieśliśmy z domu. Z moim tatą mogliśmy oboje porozmawiać o wszystkim - nigdy nie usłyszałam czegoś w rodzaju, że jestem jeszcze za młoda lub za głupia by coś zrozumieć. Mój tata traktował nas poważnie. Bardzo dużo mu zawdzięczam. A Wojtka to mój tata też traktował jak własne dziecko. Nigdy nas za nic nie zrugał. Zresztą nasi ojcowie pracowali w jednej firmie i się przyjaźnili. A przez to, że sytuacja wymusiła na tacie decyzję o rozwodzie, kariera zawodowa taty mocno się przyhamowała, bo nie chciał bym została sama w Polsce w szkole z internatem. Bo naprawdę w niewielu krajach są szkoły z polskim językiem. Wojtek to strasznie dostał w kość, bo musiał nagle nauczyć się niemieckiego, bo go po podstawówce rodzice zabrali do Austrii. Oboje byliśmy mocno nieszczęśliwi z tego powodu.
Milosz - przemyśl jeszcze raz kwestię waszego rozwodu - może jednak szkoda byście się rozwodzili -zaproponowała Marta. Milosz roześmiał się cichutko a potem powiedział - zapewniam cię, że dobrze to wszystko przemyślałem i dzięki temu dotarło do mnie, że prawdziwej miłości i przyjaźni to nie było w tym związku - jej najbardziej odpowiadało to, że wyszła za mąż nie za "miejscowego" ale za "miastowego." Upolowała faceta z Brna i to było dla niej ważne. A teraz to ona wystąpiła o rozwód - nie ja. I tak naprawdę to mało mnie obchodzi co ona w tym pozwie wysmażyła na mój temat. I wcale mi nie jest z tego powodu smutno. Bez problemu dostanie ten rozwód.
A najwięcej mnie śmieszy, że dzięki rozdzielności majątkowej, która była pomysłem jej rodziców, moja chata nie jest wspólnym majątkiem. Ona nawet jednego dnia nie była w niej zameldowana u mnie w tym domu bo nie chciało się jej iść do urzędu. Już omówiłem z prawnikiem wszystkie posiadane przeze mnie dokumenty i nie ma takiej opcji żeby dostała cokolwiek z tej chałupy.
Ciotka, która będzie tam mieszkać dostała wykaz prezentów, które kiedyś dostaliśmy od rodziców Hanki i gdy mama będzie w Tatrzańskiej to wszystkie te rzeczy spakuje i zaniesie do jej rodziców i poprosi o pokwitowanie. Jak będą chcieli to mogą nawet zabrać budę dla Luny, bo ta jest nowa i część desek na budę była od nich, a tamta u rodziców Hanki to jakaś odnowiona stara buda. Żal mi psa, że nie będę jej miał, ale wiem, że teściowa na pewno dobrze się nią opiekuje a to pies, który potrzebuje dużo naprawdę czystego, świeżego powietrza, a tu to nawet w Konstancinie nie jest za czyste powietrze. Poza tym tu siedziałaby psica od rana do wieczora sama - przecież mnie całymi dniami nie ma w domu. Ona by tu po prostu zdziczała. Ciotka z kolei nie za bardzo nadaje się do hodowania takiego dużego, silnego psa. Poza tym ja raczej sprzedam ten dom, chociaż go polubiłem. A za ten dom kupię sobie coś w Polsce. Myślałem nawet, że może bym kupił coś na przykład na Bukowinie albo udział w jakimś prywatnym domu wczasowym. Ale z drugiej strony to wiem, że mi tu pracy nie zabraknie, więc chyba jednak będę się rozglądał za czymś w okolicy Konstancina. Ojej - muszę być za pół godziny na dyżurze, więc chyba muszę kończyć rozmowę. Jesteś naprawdę wielce wyrozumiałą osobą, że pozwoliłaś mi bym tak długo z tobą rozmawiał.
Gdy skończyli rozmowę Marta stwierdziła, że chyba zupełnie nie zna się na ludziach, bo gdy byli w Tatrzańskiej Łomnicy to odniosła wrażenie, że Hanka i Milosz są udanym związkiem. Zamyśliła się bardzo, a potem powiedziała sama do siebie - no cóż, przez dwie godziny to i lew może poudawać łagodnego kociaka - oczywiście miała na myśli Hankę.
W kilka dni później Marta ekspediowała na wakacje rodziców i Ewunię oraz Misię. Gdy w sobotę przed południem dojechali w trzy rodziny na miejsce to Marta aż oczy przetarła ze zdumienia. Dom wyraźnie "rozrósł się" wzdłuż i wszerz. "Przybyła" nieistniejąca dotąd oszklona weranda, która pełniła teraz rolę dużej jadalni. Pod nią na zewnątrz była długa ławka, a ściana domu służyła za oparcie. A ogólnie to przybyły też trzy dwuosobowe sypialnie z małymi łazienkami. "Tylna" część domu tym samym znalazła się właściwie już w lesie. Z nowości to przybyła piaskownica, 2 huśtawki, i długa ławka pod ścianą domu oraz tkwiły w czterech miejscach złożone i ochronione pokrowcami parasole przeciwsłoneczne, mała zjeżdżalnia. Było też miejsce do grillowania w bezpiecznej odległości od domu. Nim Marcie ze zdumienia wróciła mowa dojechali pozostali "wczasowicze". Nagle zrobiło się tłoczno od samochodów. I wtedy z domu wyszedł.....Ziuk i otworzył bramę posesji mówiąc - podjedźcie na tył domu, tam jest coś niby parking. Gdy wszyscy wysiedli Ziuk powiedział - zapraszam wszystkich do naszego wspólnego domu letniego. Bo ten dom jest teraz naszą wspólną własnością. No nie mogę - wykrztusiła z siebie Marta - co jest grane!?
Noooo, grane jest to, że odkupiliśmy ten dom i ten kawałek gruntu i jest teraz własnością trzech staruszków a właściwie czterech, bo ojciec Wojtka też ma swój udział. To taka nasza niespodzianka dla was. Jak widzę udało się nam utrzymać wszystko w tajemnicy - sądząc po waszych wszystkich zdziwionych twarzach. Remont i rozbudowę zrobiła ekipa "pana majstra". I całość jest wspólną własnością. A była właścicielka , która nadal mieszka obok będzie miała cały rok "oko" nad tym domem i doszliśmy do wniosku, że w czasie, gdy my nie będziemy z niego korzystać będziemy pokoje wynajmować innym chętnym a ona będzie tym wynajmem zarządzać. I nadal będzie prowadzić kuchnię. Bo sporo osób od lat tu przyjeżdża jesienią. A dom jest ogrzewany, więc w jesienne dni nie będzie się tu marznąć.
No ale dlaczego to wszystko zrobiłeś w takiej tajemnicy? - spytała się Ala. No bo bardzo lubię robić niespodzianki tym których kocham i tym, których ogromnie lubię. I całość należy do rodziców Andrzeja, Marty i Wojtka i do mnie. A ja jestem taki dziwak, który lubi oglądać te wasze szeroko otwarte ze zdumienia oczy. Poza tym to nie była znowu taka w stu procentach tajemnica, bo przecież współwłaścicielami są rodzice Andrzeja, rodzice Marty i Wojtka oraz my. A "pan majster" jest tak szczęśliwy mieszkając w moim poprzednim domu, że wziął za remont i rozbudowę jakieś szalenie małe pieniądze, bo jego zdaniem sprzedałem hacjendę za "psie pieniądze" a do tego z pełnym wyposażeniem za które nie wziąłem pieniędzy. Tłumaczyłem mu, że musiałem wiele mebli zostawić, bo po prostu nie nadawały się do współczesnego mieszkania w bloku. A rozbiórka tamtej kuchni zniszczyłaby całkiem tamte meble no i wymiarowo też nie pasowałyby do innego metrażu - tamte były robione na wymiar tamtej kuchni. A tamte ogromne fotele też nie nadawały się do współczesnych metraży.
Ewunia była cała w skowronkach, bo wszyscy się nią zachwycali, a Piotruś zapewniał wszystkich, że gdy oboje dorosną to on się z Ewunią ożeni. Wszystkich nieco skręcało ze śmiechu, ale bardzo starali się zachować powagę, żeby chłopca nie urazić. W dwie godziny po przyjeździe wszyscy byli już rozlokowani, Ewa spała w pokoju przy otwartym oknie zabezpieczonym siatką przed nieproszonymi latającymi gośćmi a reszta dzieciaków wybrała się z dziadkami do lasu.
W ogrodzie było też wyznaczone miejsce na kojec dla Ewuni - kojec miał być rozkładany na specjalnym drewnianym podeście, a podest był z kolei na starannie ubitym piasku, "żeby jakieś robactwo nie wlazło do kojca", jak wytłumaczył Ziuk Marcie. I nad kojcem był zrobiony dwustronnie spadzisty daszek, bo zdaniem pana majstra takie maleństwo nie mogło wszak przebywać na słońcu, a parasol niewiele chronił.
Maryla z Andrzejem wrócili tego wieczoru do Warszawy, bowiem następnego dnia od rana pracowali. Marta z Wojtkiem i ich "komplet rodziców" pozostali na niedzielę, Ala z Michałem wrócili do Warszawy. Gdy wszystkie dzieciaki były już spolaryzowane dorośli objęli w posiadanie werandę.
c.d.n.