wtorek, 25 grudnia 2012

Trzynasty pokój

Za kilka dni koniec roku. To dni, w czasie których większość z nas robi podsumowanie minionych  wydarzeń, liczy zyski i straty , snuje plany na przyszły rok.
To dni odwiedzania trzynastego pokoju.
Nie wiem czy każdy, ale ja mam swój trzynasty pokój. To miejsce, do którego tylko ja mam klucz.
Kiedyś bardzo rzadko tu zaglądałam, ale im więcej mam cyferek na metryce, tym częściej tu
bywam.
To osobliwy pokój, w którym jest niezwykły  (jak na mnie) porządek. Na półkach  stoją różnej
wielkości pudełka, każde opatrzone etykietką.
W trzynastym pokoju chowam do pudełek  różne przeżycia - niektóre z nich są pochowane w kilku
pudełkach - wszak nie wszystko jest w życiu jednoznaczne.
Najczęściej otwieram pudełko z dość chyba osobliwym napisem - "OSWOIĆ". I zapewniam  Was,
że nie dotyczy to oswajania zwierzątek. Tu wciąż leżą takie problemy jak  starość, samotność,
choroba, umieranie, śmierć. I będą tu leżały tak długo, aż je  wewnętrznie przepracuję, oswoję, aż
przestanę na myśl o tym wszystkim  drętwieć.
Kiedyś było w tym pudełku znacznie więcej problemów -  leżały tu również moje irracjonalne lęki.
W miarę dorastania , a potem starzenia się, zmieniły pudełko - są w pudełku "BYŁO-MINĘŁO".

Zastanawiam się nad mijającym rokiem  - chyba stałam się minimalistką, bo zaliczam go do dobrych.
Nie ubył nikt z bliskiej ani z dalszej rodziny, co jest naprawdę pocieszające. Odszedł jeden z naszych
przyjaciół, kilka bliskich mi osób zmaga się nadal z chorobą, ale wierzę, że się z tego jednak wygrzebią.
Byłam na krótkich wakacjach z dziećmi i był to udany pobyt. Cieszę się ogromnie z sukcesu córki -
spełniają się  jej plany  zawodowe a dodatkowym bonusem  będzie to, że przeprowadzi się bliżej granicy.
Badania kardiologiczne mego męża wykazały, że ustąpiła całkowicie niewydolność prawej komory.
On sam ocenia, że się coraz lepiej czuje, wspomnienia sprzed 3 lat odchodzą pomału do lamusa.
Co do mnie osobiście - no cóż jakoś się trzymam, choć jak mówiła Magdalena Samozwaniec:
" cóż z tego, że się dobrze trzymam, skoro się puścić nie mogę!!!":)))

Kiedyś , jak większość ludzi,  snułam plany na Nowy Rok. Nic z tego nie najczęściej nie wychodziło.
Od kilku lat nie robię żadnych noworocznych postanowień , oszczędzam sobie tym samym mnóstwa
rozczarowań.
I  gdy wybije północ, ogłaszając nadejście Nowego Roku, jedyne co powiem to:
"życzę wszystkim i sobie, byśmy się za rok spotkali w tym samym składzie". Tylko tyle, a może aż tyle?

niedziela, 23 grudnia 2012

Wspominkowo

Gdy się już przeżyje pół wieku, to siłą rzeczy zgromadzi się nieco wspomnień  - należę
do osób, które dość niechętnie wracają do minionych lat - było, minęło, życie  idzie
naprzód. Trzeba zbierać siły do następnych zmagań z tym, co niesie los,
rozpamiętywanie tego  co było ulgi nie przyniesie - przynajmniej mnie.
Ale wczoraj zadzwoniła moja przyjaciółka (znamy się od 18-tego roku życia) i nieco
mnie rozstroiła. Na szczęście nigdy nie miałam tak paskudnych wieczorów wigilijnych
jak ona.
Najmilej wspominam chyba okres, gdy byłam  mała - przez cały pazdziernik i listopad
robiłam z dziadkiem ozdoby choinkowe. I choć czasy były siermiężne, zawsze choinka
była bardzo strojna. Wszystkie ozdoby wędrowały do dużego pudła, które stało w szafie.
Ogromnie się zawsze martwiłam jak Mikołaj znajdzie te zabawki by je zawiesić na
choince, którą przecież sam przywiezie., sam jakimś cudem wtaszczy nocą na III piętro,
ubierze choinkę no i zabierze mój list do niego.
To był bardzo zdolny Mikołaj - w przeddzień  wigilii, gdy budziłam się rano, obok mego
łóżka stała choinka - pachnąca, przystrojona bombkami i zabawkami, migająca
"włosem anielskim".
W  wigilię Mikołaj po raz drugi przylatywał - dzwonił do drzwi, zostawiał na wycieraczce
worek z prezentami  i nim zdążyłam  otworzyć drzwi  już go nie było.
Gdy już nieco podrosłam święta kojarzyły mi się ze zdenerwowaniem babci, jej zamartwianiem
się czy aby wszystko na święta uda się kupić, czy ciasto odpowiednio  wyrośnie, staniem
w kilometrowych kolejkach po cytrusy  i inne potrzebne produkty.
Choinkę już ubierałam sama z dziadkiem, a Mikołaj  mógł mi się tylko przyśnić.

Gdy wyszłam za mąż zaczęły się dwie, a czasem nawet trzy wigilie jednego dnia, więc
z  czasem zaczęliśmy na święta wyjeżdżać.
Obowiązkowo musieliśmy być na wigilii u babci, czasem u mojej matki i zawsze  u mojej
ciotecznej babki, Steni.
Ciocia Stenia łączyła mnie z rodziną mojej matki, choć  matka rzadko bywała na tych
rodzinnych wigiliach.
Stół był zawsze zastawiony "gęsto", podejrzewam, że potraw było nie  dwanaście ale
raczej dwadzieścia cztery - zasiadaliśmy do stołu o godz. 14,00 i jeżeli nie musieliśmy
jeszcze "zaliczyć" drugiej wigilii, wychodziliśmy stamtąd już po dwudziestej drugiej,
pół żywi z przejedzenia . Fakt, wszystko było pyszne i takie  nieco inne w smaku
niż w innych domach.
Pierwszą własną wigilię zrobiłam gdy już dostaliśmy swoje mieszkanie. Przepisy
wzięłam od cioci Steni, choć jej mąż pokładał się ze śmiechu, gdy skrzętnie robiłam
notatki.
Przygotowałam wszystko zgodnie z zapiskami, owszem niby było smaczne, ale jakoś
nie takie jak u cioci.
Dręczyło mnie to okrutnie i po świętach pojechałam do cioci pożalić się, że mi to
nie wyszło. Ciocia wpierw coś kręciła, wreszcie kazała mi przyrzec, że nikomu nic
nie powiem. Przyrzekłam i słowa dotrzymałam.
Okazało się, że barszcz lub grzybowa były robione na cielęcym rosole, z którego
był skrupulatnie usunięty tłuszcz. Wszystko było smażone lub duszone na maśle
klarowanym a nie na  oleju.
A wszystkie ciasta były  zamawiane w pobliskiej cukierni.

Pierwsza wigilia z naszą córką - miała wtedy 5 miesięcy - rano  mała dostała  wysokiej
temperatury i wysypki. Wezwany lekarz zdiagnozował "trzydniówkę".
Ale bombki na choince podobały się małej.

Moje ulubione wigilie - w Zakopanem. Od rana w górach, wracaliśmy pół żywi,
zmarznięci, głodni, wpadaliśmy do zaprzyjażnionej knajpki, szybka obiado-kolacja
i o ósmej już byłam w  objęciach Morfeusza. Prowadziliśmy bardzo regularny tryb
życia - 12  godzin na nogach,  12 godzin snu.

Najdziwniejsza wigilia - zostałam z córką sama w domu, mąż był za granicą, do
domu dostarczono mi towar dla naszej firmy - wszędzie piętrzyły się  kartonowe
pudła - w pokojach, przedpokoju, kuchni i nawet w łazience. Były brudne i cuchnęły.
Zadzwonił do mnie jeden z kolegów, a gdy powiedziałam jak u mnie wygląda, w ciągu
15 minut był u nas , zapakował do swego samochodu i zabrał do siebie.
Po raz pierwszy byłam na wigilii w dresie, bo nie mogłam dostać się do jakiejkolwiek szafy.

Najgorsza wigilia  - trzy lata temu, gdy mąż był po operacji kardiologicznej i przez kilka
miesięcy "zawieszony" pomiędzy życiem i śmiercią. Na dodatek przyniósł ze szpitala grypę.
Wigilia i święta były  wówczas dla mnie pojęciem  tak odległym jak Proxima Centauri
od Ziemi.

A w tym roku - będzie fajnie - porobię to na co mam ochotę, a wieczorem porozmawiam
na Skype z córką i wnuczkami.

Wszystkim, którzy tu zaglądają życzę
wesołych, spokojnych Świąt

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Dylemat

Zofia z trudem otworzyła oczy -jak zwykle od niemal 10 lat miała za sobą koszmarną noc.
Na ogół po przebudzeniu wstawała na chwilę, szła do  toalety, potem łykała te leki, które
musiała brać przed śniadaniem i na chwilę jeszcze wracała do łóżka. Czasem udawało jej się
jeszcze podrzemać.
Ale dziś  musiała się zebrać szybciej, bo jutro wypadała kolejna rocznica śmierci męża, a ona
postanowiła pojechać  na cmentarz dziś, by uporządkować grób nim jutro zjawi się tam razem
z synem, synową i wnuczką.
Na szczęście na cmentarz miała tylko kilka przystanków autobusem, a grób  był niedaleko od
wejścia, ale i tak taka wyprawa była dla niej bardzo męcząca.
Bolał ją kręgosłup, nogi odmawiały posłuszeństwa i dręczyły zawroty głowy. Sześć lat choroby
jej męża w widoczny sposób odbiły się na jej zdrowiu.
Gdy jeszcze żył, będąc świadkiem jego wielkich cierpień, modliła się, by wreszcie one ustały.
Sama też już była u kresu sił .
Zofia przeleciała we wspomnieniach te sześć  lat - wpierw 5 operacji w ciągu pół roku,
codzienne wizyty w szpitalu, lęk przed tym co zastanie, jego widok wychudzonego, obolałego
ale usiłującego udawać, że wszystko jest dobrze. A potem, już w domu, ciagłe opatrunki,
odleżyny, bóle, które nie dawały mu spać. I te ostatnie 4 tygodnie znów  w szpitalu - wiedziała,
że lada moment nastąpi koniec, ale gdy nastąpił była jednak zaskoczona.
Pogrzeb i wszystko co było z nim związane przeszło jakby obok - syn z synową wszystko
załatwiali - ona tylko pozawiadamiała telefonicznie wszystkich przyjaciół i znajomych.
Było jej obojętne jak ma wyglądać pogrzeb i związane z nim sprawy.
Zofii wydawało się, że gdy wszystko ucichnie, ona wreszcie choć jedną noc prześpi spokojnie,
bez zaglądania do sąsiedniego pokoju, nasłuchiwania czy mąż nie jęczy.
Ale  sześć lat ciągłego stresu nie przeszło bez śladu. Każdego wieczoru stawał jej przed oczami
mąż,  przypominały się wszystkie etapy jego choroby, a gdy zasnęła budziła się przerażona,
bo była pewna, że mąż  się w drugim pokoju dusi i ją wzywa.
Nie było to wcale nic dziwnego, przecież byli razem 50 lat - całe swe dorosłe życie była u jego
boku. Razem studiowali,  większość życia zawodowego pracowali w tej samej firmie.
Zofia niespiesznie zjadła śniadanie, przeczekała  aż skończą się godziny  porannego szczytu
komunikacyjnego i wybrała się na  cmentarz.
Przed bramą stały kioski z kwiatami, wiankami, zniczami itp. przydatnymi  na cmentarzu
rzeczami.
Zakupiła dużą, chryzantemową wiązankę, dwa duże znicze i dwa  małe i pomaleńku poszła w
stronę grobu.
Gdy dochodziła do "swojej" alejki zobaczyła obok grobu męża jakąś kobietę. Przez chwilę
wydawało  się jej, że tamta stoi przy sąsiednim grobie, ale podchodząc bliżej zobaczyła, że ta
kobieta myje płytę grobu jej męża. Skrapiała ją jakimś płynem  ze spryskiwacza, następnie starannie
czyściła. Obok leżał wieniec z różowych gozdzików. Było ich mnóstwo, zielonego jodłowego
podkładu prawie nie było widać.
Zofia, zżerana ciekawością i zdziwieniem podeszła bliżej. Kobieta na nią zerknęła, usunęła wieniec
z sąsiedniego grobu i przeprosiła, że tak się  rozłożyła na sąsiednim grobie.
Nic nie szkodzi- odpowiedziała Zofia.  To piękny wieniec, te gozdziki mają niespotykany
kolor, jeszcze takich nie widziałam.
Kobieta uśmiechnęła się leciutko i odpowiedziała:
Takie same kupiłam dla mamy,  oboje lubili  te gozdziki. Tylko jedna kwiaciarnia ma w takim
kolorze. Musiałam je  wcześniej zamówić. 
Zofia poczuła, że ziemia się jej usuwa spod nóg. Nabrała jednak sporo powietrza, oparła się o
krzyż na  sąsiednim grobie i zapytała:
A pani mamusia też tu blisko leży?
Nie, mama jest pochowana w Krakowie, tam mieszkam. Tu leży tylko mój ojciec, a ja
spełniam ostatnia wolę mojej mamy. Umarła w styczniu.Obiecałam jej, że będę dbała
o grób ojca, gdy ona odejdzie.
Zofii wszystko zawirowało przed oczami . Bała się, że za chwilę zemdleje. Z trudem wyrzuciła
z siebie słowa:
Pytam się, bo pani sprząta grób mojego męża, a do tego mówi pani,  że jest to  pani ojciec.
Zupełnie tego nie rozumiem.
Zofia przysiadła na płycie grobu męża. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
Bo rzeczywiście był moim biologicznym ojcem, ale nie mężem mojej mamy. Jestem owocem
chwilowego zauroczenia . Mąż mojej mamy nie był moim ojcem, ożenił się  z nią gdy już byłam
na świecie.  Specjalnie przyjechałam dzień wcześniej na ten grób, zeby nikogo z rodziny
ojca  nie spotkać.
Kobieta skończyła mycie płyty, ułożyła wieniec, pozbierała do torebki brudne ściereczki.
Potem podeszła do Zofii i zapytała  czy może jej  w czymś pomóc.
Zofia   spojrzała na nią wrogo, wstała z płyty i zataczając się lekko odeszła stamtąd nie zostawiwszy  kwiatów i zniczy.
Do domu dotarła pół żywa. Zastanawiała się co ma teraz zrobić- powiedzieć wszystko synowi? On
ogromnie kochał ojca,  uważał go za człowieka cnót wszelkich, a tu taka historia.
Resztę dnia Zofia przepłakała, a nocą postanowiła, że nie pójdzie  następnego dnia na grób męża.
A synowi powie,  że się bardzo zle czuje- była to zresztą prawda - ta wiadomość o tym, że jej mąż
miał nieślubną córkę wytrąciła ją z równowagi.
Bolało ją to,  że tyle lat mąz tak skrupulatnie ukrywał przed nią fakt i owoc zdrady. Teraz dopiero
uświadomiła sobie, że był taki czas, gdy jej mąż był na 2 miesiące oddelegowany do oddziału w
Krakowie, a potem bardzo często jezdził tam  w delegacje.
Miała do niego ogromne zaufanie i przez myśl jej nawet nie przemknęło, że coś złego się w tym
Krakowie wydarzyło. Ona też jezdziła często w delegacje służbowe, w Krakowie też bywała
służbowo. To ,  że  tamta młoda kobieta przyjechała na grób Jerzego  wypełniając wolę swej
matki,  świadczyło o tym,   że do samego końca utrzymywali ze sobą kontakt.
Zofia  jest  teraz podwójnie udręczona  - z jednej strony ma piekielny żal do męża, że ją zdradził,
z drugiej - brak jej  Jerzego. I wciąż się zastanawia czy ma powiedzieć wszystko synowi.
Bo przecież to ani nie wróci Jerzemu życia ani nie ukoi jej bólu.

piątek, 7 grudnia 2012

Banalne

Marzena   siedziała na tapczanie i oglądała zdjęcia, które wypadły z szafy, gdy wyciągała z niej swą torbę podróżną. Na zdjęciach był jej mąż w otoczeniu  kilku osób. Z całą pewnościa były to zdjęcia z wycieczek
które pilotował jej mąż. Niemal z każdej wycieczki przywoził masę zdjęć. Marzena  już  miała je odłożyć 
na półkę, ale gdy pochyliła się, by resztę zdjęć podnieść z podłogi, jej wzrok zatrzymał się na jednym zdjęciu- była na nim naga kobieta   w pozie z obrazu  "narodziny Wenus".
Marzena zaczęła teraz przeglądać pozostałe zdjęcia - na jednych zdjęciach były  powiększone fragmenty ciała tej kobiety , na  innych ona  w różnych pozach niczym  ze "świerszczyka" dla panów. Ostatnie zdjęcie przykuło  wzrok  Marzeny - kobieta siedziała na ich małżeńskim łóżku w jej lizesce ( którą kiedyś  Marzena sama zrobiła szydełkiem) i z figlarnym uśmiechem pokazywała jedną pierś.
Marzena przesegragowała  zdjęcia, odłożyła na bok wszystkie zdjęcia nagiej kobiety, resztę schowała do
szafy. Czuła, że za chwilę wybuchnie płaczem - ze złości i żalu. Zapaliła nerwowo papierosa, podeszła do okna i szeroko je otworzyła. Chłodne powietrze przyniosło ulgę. I teraz Marzenie wszystko zaczęło się układać w logiczną całość.
Kilka miesięcy temu, pomiędzy jednym wyjazdem a drugim, mąż  zrobił jej dziką awanturę i kazał jej
iść natychmiast do lekarza, bo ona "przyniosła do domu"  z basenu, na który regularnie chodziła, jakąś infekcję. Marzena wprawdzie go przekonywała , że  nic jej nie dolega, ale ten z uporem maniaka
wysyłał ją do ginekologa. Następnego dnia poszła do lekarza, który dał jej skierowanie na badania i kazał
przyjść z wynikami. Badania nie wykazały żadnej infekcji, ale w międzyczasie ukochany mąż wyjechał w kolejną  podróż, więc Marzena nie mogła o tym z nim porozmawiać.
A było o czym porozmawiać, bo lekarz objaśnił jej, że skoro mąż zarzuca jej przyniesienie do domu jakiejś  infekcji, to prawdopodobnie  sam ma dolegliwości i zrzucając na nią winę  usiłuje zamaskować fakt, że
gdzieś podłapał którąś z chorób przenoszonych drogą płciową. Lekarz doradził również Marzenie by ona zażądała od męża wyników jego badań i nie podejmowała życia  płciowego dopóki nie zobaczy jego
wyników badań, że są prawidłowe.
Ale nie miała okazji o tym z mężem porozmawiać, bo ten pojechał jako pilot wycieczki i rezydent do Włoch i miał wrócić dopiero w końcu września.
Marzena miała 36 lat, wyglądała świetnie, była naprawdę bardzo ładna i zgrabna i wielu mężczyzn pożerało ją wzrokiem. Od dwunastu lat była żoną Zygmunta , dzieci nie mieli, bo on wcale ich nie chciał.
W tej nowej sytuacji  Marzena była nawet zadowolona, że nie mają  dziecka. Własnego mieszkania też
nie mieli, to w którym mieszkali było mieszkaniem jej siostry, a oni mieli tu tylko meldunek tymczasowy.
Marzena zaczęła pakować rzeczy swego męża  w pudła. Gdy już wszystko spakowała (a było tych pudeł kilkanaście) wezwała taksówkę  bagażową, poprosiła dozorcę by pomógł jej w zniesieniu tego do
taksówki i cały majdan wywiozła do swej teściowej.Teściowa mało nie dostała  zawału i z początku nie
chciała Marzenie w jej opowieść uwierzyć. Wtedy Marzena wyciągnęła z torebki zdjęcia. Teściowa
rozpłakała się, a Marzena powiedziała,  że wystąpi o rozwód.
Po powrocie do  domu zawezwała  ślusarza, który wymienił zamki w drzwiach zewnętrznych. Następnego
dnia udała się do adwokata.
W trzy dni potem jej siostra, będąc właścicielką mieszkania wymeldowała Zygmunta, podając jako jego miejsce zamieszkania adres  rodziców Zygmunta, u których był on zresztą zameldowany na stałe.
Gdy Zygmunt wrócił z Włoch, już wiedział, że czeka go rozwód.
Małżeństwo zostało rozwiązane po jednym posiedzeniu sądu.
Rok pózniej Marzena poznała bardzo miłego chłopaka - chłopaka, bo był on 10 lat od niej młodszy.
Po roku znajomości  Przemek poprosił ją o rękę. Marzena  nie bardzo wierzyła w związek z tak młodym człowiekiem, ale jednak wzięli ślub. Zresztą była już wtedy w ciąży, a Przemek bardzo chciał i jej i tego
dziecka. Dziś  ich córka ma 18 lat, różnicy wieku pomiędzy małżonkami nie widać, a Przemek jest
wielce troskliwym mężem i świetnym ojcem.


















sobota, 1 grudnia 2012

...i że cię nie opuszczę aż do....

...spłacenia kredytu. Chyba właśnie tak powinna brzmieć współczesna przysięga małżeńska -
myślał Piotr  spacerując uliczkami podmiejskiego osiedla domków jednorodzinnych. Dochodziła
już 23,30,  a on, na samą myśl o powrocie do domu dostawał gęsiej skórki. Idąca przy jego nodze
suka już chyba miała dość spaceru.
Piotr po raz drugi w swym życiu przeżywał tzw. "kryzys małżeński". Od poprzedniego minęło 15 lat.
Ale wtedy był  te drobne 15 lat młodszy i do tego zakochany, wręcz zafascynowany inną kobietą.
Był zdecydowany rozejść się z Olą  dopóki jego romans był platoniczny, nie chciał  Oli tak zwyczajnie
zdradzać. To pewnie brzmi śmiesznie, ale właśnie tak wtedy myślał Piotr.
Pewnego dnia, gdy byli w  domu sami powiedział Oli wprost , że chce ją prosić o rozwód, jest
uczuciowo zaangażowany w inną kobietę, nie chce  jej ot tak, zwyczajnie zdradzać, chce być
wolnym człowiekiem. Olę wielce rozśmieszyło to- wpierw wybuchła nerwowym śmiechem, potem
zaczęła wrzeszczeć, że nigdy, przenigdy nie da mu rozwodu, że przecież przysięgał przed ołtarzem, że przecież mają dzieci (to co , że jedno już dorosłe a drugie będzie pełnoletnie za kilka miesięcy) więc
powinien o tym pamietać i wreszcie, gdzieś na samym końcu dorzuciła, że nie może od niej odejść,
bo ona go kocha. Po wykrzyczeniu tego wszystkiego wyszła do drugiego pokoju i zaczęła do kogoś
telefonować.
Piotr, nie bardzo wiedząc co ma zrobić, wyszedł z domu. Z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonił
do obiektu swych uczuć i poinformował ją,  że poprosił żonę o rozwód i opowiedział jaka była jej
reakcja. Obiekt jego uczuć, pani Ela, była właśnie  w trakcie rozwodu. Jej mąż nie robił z tego
powodu najmniejszej tragedii, zreszta tak naprawdę był jej drugim mężem, wspólnych dzieci nie mieli,
a nastoletnie dzieci p. Eli wcale go nie interesowały.
Nie wiem co tak bardzo ujęło Piotra w osobie  pani Eli - nie była wcale atrakcyjną młódką, urodą
też raczej nie olśniewała, ale niewątpliwie miała podejście do mężczyzn. Pracowała razem z Piotrem
już 4 lata, od dwóch lat mieli wspólną firmę przynosząca dobre  zyski. Pani Ela zawsze podkreślała,
że to głównie zasługa Piotra, choć dla postronnych wcale nie było to takie pewne.
Pani Ela czym prędzej umówiła się z Piotrem w siedzibie  ich firmy, by mogli swobodnie rozmawiać.
Piotr był bardzo zaniepokojony i zdenerwowany, a pani Ela tak umiejętnie go pocieszała , że stan
platonicznej miłości minął  bezpowrotnie. Niewątpliwie pani Ela miała walory ukryte, nie mniej
wielce Piotra pociągające. Od tego wieczoru Piotr rzucił się  na oślep w ten romans.
W domu Ola w pierwszej kolejności zadzwoniła do....rodziców Piotra, by  ich poinformować, że
Piotr domaga się rozwodu  i prosząc ich, by oni wpłynęli na niego, by nie rozbijał małżeństwa.
Zaraz potem zadzwoniła do znajomego księdza prosząc by wszelkimi sposobami ratował ich
małżeństwo, bo chyba diabeł opętał  jej męża. Poza tym poinformowała  o wszystkim  dzieci,
 twierdząc, że tatuś przestał ich wszystkich kochać, więc niech dzieci modlą się, by tatuś jednak
wrócił  na łono rodziny.
Rodzice Piotra odcięli się od całej sprawy, twierdząc, że Piotr to przecież dorosły człowiek, na
dodatek matka Piotra powiedziała Oli, że wina za rozpad związku zawsze jest gdzieś pośrodku,
więc Ola może powinna zastanowić się, dlaczego nagle Piotr zaangażował się  gdzie indziej.
Nie  mniej matka Piotra zatelefonowała do niego i poprosiła, by się dobrze zastanowił co robi i
jednocześnie powiedziała, że jest wielce rozczarowana jego postępowaniem.
A znajomy ksiądz wziął sprawę w swe ręce. Niemal cała parafia modliła się w intencji powrotu
męża marnotrawnego na łono rodziny. Ksiądz stał się codziennym gościem w domu Oli i
Piotra, prowadząc  wspólne modlitwy.
Zrozpaczony, udręczony tym wszystkim Piotr poinformował o wszystkim panią  Elę , a ta 
poprosiła o rozwiązanie spółki w trybie natychmiastowym - nie czuła się na siłach  by walczyć
o duszę Piotra. Ukoronowaniem walki o Piotra było wysłanie Oli z Piotrem  na rekolekcje
dla rozpadających się małżeństw. Gdzieś mniej więcej po pół roku pracy nad Piotrem ten
wrócił  duchem na łono rodziny, bo ciałem to właściwie był cały czas.
W dwa lata pózniej na świat przyszło trzecie dziecko, więc postanowili wybudować domek.
Piotr wziął wysoki kredyt na domek, nowy samochód, nowe meble. Pracował bardzo dużo,
ale firma, prowadzona teraz tylko przez niego jakoś gorzej funkcjonowała.
A Ola zaczęła mieć coraz kosztowniejsze potrzeby  - wyjazdy  na zagraniczne wczasy,
prywatne przedszkole dla dziecka, potem prywatna katolicka szkoła , wyjazdy dziecka
na drogie zagraniczne zimowiska, szkółka tenisowa , jazda konna. Ola wprawdzie wróciła
do pracy, ale pieniędzy było wciąż mało, choć czasem rodzice Piotra dorzucali po kilka tysięcy
złotych.
Ola zrobiła się niemożliwa, kontrolując każdy krok Piotra, dziwiąc się kiedy wracał z pracy
pózno, wyliczając w jakim czasie powinien dojechać z pracy do domu.
I teraz, gdy najmłodsze dziecko ma już 13 lat, starsze dzieci już dawno wyfrunęły z domu,
Piotr chce wystąpić o separację. Nie czuje się na siłach  by mieszkać z Olą pod  jednym
dachem. Nie jest w nikim zakochany, nie ma żadnej pani  "na boku", ma pięćdziesiąt kilka
lat i marzy o tym, by być samym - bez ciągłego gderania Oli, jej telefonów sprawdzających
gdzie się aktualnie znajduje itp.
I gdyby nie ten piekielny kredyt, wziąłby rozwód, ale sam nie dałby rady go spłacić.
Ciężkie życie kredytobiorcy, prawda? Ale przynajmniej suka "wyspacerowana"  jak należy.