piątek, 11 marca 2022

Ryzykantka - 43

 Pan właściciel okazał się być w wieku zbliżonym do wieku Roberta. Domek odziedziczył po swych rodzicach,  a chce  go sprzedać, bo mu niepotrzebny. Osobiście  ma już dość zimnego morza, wystarczy  mu fakt, że mieszka  we Wrzeszczu, bo jak stwierdził "wżenił" się w willę  w tej  części Gdańska. Oboje z żoną wyjeżdżają na stałe z Polski, do swego syna, który mieszka w znacznie cieplejszym i łagodniejszym  klimacie, bo w  Nicei. Na willę  miejską ma  już kupca. Ten "letniskowiec" mógłby zostawić  własnemu  losowi, ale stwierdził, że przeważył sentyment -  zamiast niszczeć niech ten domek żyje w innych rękach- on jako dziecko spędzał tu dużo  czasu i  zawsze mu tu było dobrze-  może jestem  sentymentalny, ale  jakoś  mi głupio zostawić to na  pastwę losu. 

Ceny  nie będzie  windował, sprzeda  za tyle, za ile "chodzą tu  działki", domku nie  dolicza, bo wie, że  dziś  nikt takiego domku  raczej  nie chce. Przywiózł nawet dokumenty, by  zobaczyli ile metrów ma posesja i jeśli są  zainteresowani  to oczywiście  może im wnętrze domku pokazać. Ogródek za domkiem jest  bezużyteczny bo rosną tam drzewa, a tu na wycięcie  każdego drzewa potrzebne jest  zezwolenie, poza tym trzeba by nawieźć sporo  ziemi by coś urosło. Dach jest spadzisty, żeby  woda  deszczowa  z niego dobrze  spływała i  zimą  śnieg  za długo  nie  zalegał. Dzięki temu jest  coś  w rodzaju strychu, zawsze tam był sprzęt wodniacki, 2 kajaki, leżaki i inne przydatne plażowe duperele. No to jak, chcecie państwo  zajrzeć?

Oczywiście  chcieli "zajrzeć". Gdy właściciel wyciągnął  ze  swej porządnej, skórzanej  aktówki  klucze,  Ewę zastanowiła ilość tych  kluczy i ich wielkość. Okazało się, że domek- ruina to jedna  wielka  niespodzianka. Niewielkim kluczem otworzył  wpierw  zamek pod  klamką, potem drugim kluczem górny  zamek. Po otwarciu tych  drzwi okazało się, że są  jeszcze jedne drzwi, bardzo solidne, z blokadą zamka  do futryn. Po ich otwarciu  wyłączył zdalnie alarm. Ale to nie był koniec  niespodzianek.

Oglądając  domek z zewnątrz spodziewali się ścian  zrobionych  z płyt MDF czy też  podobnych, a tu okazało się, że ściany  są z tak zwanych pół bali i są pokryte modrzewiową  boazerią. To był wyraźnie dom  w domu! Właściciel uśmiechnął się, widząc ich zdumienie. To nie przypadek, to przemyślana sprawa- swego czasu każdej  zimy włamywano się do co lepszych domków i je  okradano. Do naszego się nie  włamywano, chociaż wystarczyło kopnąć w drzwi by je otworzyć. A my mieliśmy chęć wybudować coś lepszego niż ten przedwojenny  niemal  "letniskowiec". I wtedy znajomy leśniczy powiedział  mi, żeby zbudować dom w  domu. Sam dobrał  mi drewno, dał ludzi i pewnej  zimy  zaczęła się budowa domu w  domu. Tu są, jak państwo widzicie  dwie  sypialnie  salon połączony z  kuchnią, ale są suwane  drzwi i można tę przestrzeń  zamknąć. Jest też łazienka i toaleta. Domek jest ogrzewany, w piwnicy jest piec  na olej opałowy. Domek jest ogrzewany od połowy września do połowy  kwietnia. Jeden zbiornik wystarcza tu na  dwie  zimy. Ciepła  woda jest  niestety na termę przepływową. Kuchenka jest też na prąd, ale zainstalowaliśmy płytę indukcyjną. Żona ma jakiś uraz do kuchenek  gazowych, podobno jedna  z jej  kuzynek kiedyś otruła się  gazem. Tłumaczyłem, że wtedy był gaz miejski, trujący a  teraz jest inny, ale dla  niej gaz to jest gaz i tyle.

W tej  części kuchennej jest  zejście  do piwnicy a w łazience, a właściwie tuż za nią, ale trzeba  w tym celu jednak  wejść do łazienki, wejście na  strych. Pomiędzy domami jest 10-centymetrowa  przestrzeń powietrzna - małe otwory do wymiany  powietrza są pod okapem. Jak państwo widzicie nie ma tu wilgoci.

Gdy właściciel opowiadał o domu, Ewa cały czas szkicowała, a Zigi zapytał się,  czy  może zrobić kilka  zdjęć, żeby mogli dobrze  się  nad  wszystkim  zastanowić.

Ależ oczywiście, tylko prosiłbym byście państwo  zdecydowali się możliwie szybko - najlepiej może  w czasie 1 tygodnia. Jeśli się państwo zdecydują to proszę o telefon, wtedy w Gdańsku podpiszemy umowę  kupna-sprzedaży. A pani pięknie i szybko szkicuje - jest  pani plastyczką?- zagadnął Ewę. Nie, nie jestem plastykiem jestem  architektem, wspólniczką biura  projektowego w Warszawie. Jego właścicielem jest o ten pan - i wskazała palcem na Zigi. 

A czy mógłbym jeszcze  zobaczyć ten  strych- spytał  Zigi. Ależ oczywiście, włącznik  światła jest na dole, zaraz  za przejściem, po prawej  stronie.

Robert objął Ewę i  powiedział - ale  ty kochanie nie  będziesz wchodziła na strych- zestawienie ty i takie  strome, wąskie  stopnie wzajemnie  się wykluczają. A gdy Zigi  poszedł na górę  szepnął jej do ucha- jak Zigi nie będzie  chciał to ja  to kupię -  zamiast tego nieużytku pod  lasem obok Aliny. Bo na ten  nieużytek  napalił się R. i chce byś mu zaprojektowała domek letni. Zobacz co mi napisał tej nocy. A czy R. zdaje  sobie  sprawę z tego, że to nieopłacalna  sprawa? Budowa tam to będzie bardzo droga.  I to straszliwe  zadupie, nic tam nie  ma. To jego pomysł czy  jego żony? Bo jak jego to ma  facet świra, a jeśli jej to ona  ma jakiś  cel i nie jestem pewna czy  zacny. Muszę podpytać Alinę,  stwierdził Robert.

Fajny ten domek, ale trzeba to przemyśleć, bo jednak jest to uwiązanie  do jednego miejsca, a ja bym  chciała jeszcze  trochę  pojeździć z tobą w różne miejsca, a nie uwiązać się i co roku pędzić na urlop do Juraty. No chyba, że potraktujemy to jako lokatę i będziemy  wynajmować. Dobrze, że jedziemy dwoma  samochodami, to się przynajmniej  nie będę kłócić  z Zigi w drodze.  Bo więcej  niż pewne, że się  z nim pokłócę. Niezależnie od tego czy to będzie wspólny  zakup, czy tylko jednej rodziny to i tak trzeba będzie  znaleźć kogoś by na ten dom poza  sezonem  miał oko. A jeśli się go będzie  wynajmować letnikom to też ktoś to musi  za każdym razem sprawdzić gdy  ludzie  opuszczają dom i muszą  mieć komu zdać dom i klucze.

Zigi  zszedł z góry zachwycony - dach jest  ocieplony, czego nawet właściciel  nie  wiedział, ale ja to sprawdziłem. I na dobrą  sprawę  można by tam  zrobić pokoje, tylko trzeba by zrobić okna dachowe.  Ciekawe czy widać  stamtąd  Zatokę, ale nie  mam jak tego  sprawdzić bo okien  nie ma.  No to nie  zostaje nic innego niż  wypożyczenie łodzi, wypłynięcie na Zatokę i  sprawdzenie,  czy widać z niej ten dach - stwierdziła z bardzo poważną miną Ewa i wymownie  postukała  go w  czoło. I to jest  jedyne  rozwiązanie, bo  z tego co pamiętam to na  tym odcinku nie ma ścieżki brzegiem zatoki.  A skąd  wiesz? - zdziwił się Zigi. Wiem, bo byłam w Juracie  dwa razy z rodzicami i  potem raz z Julasem. No co cię tak  to  dziwi Zigi?  Przecież był moim  mężem i czasem jeździliśmy gdzieś  razem. A mieszkaliśmy wtedy w tym ośrodku, w którym  byliśmy dziś  na kawie. Tylko się wtedy  jakoś inaczej  nazywał, ale  nie pamiętam jak. I wtedy  nie było w nim kawiarni. Tyle tylko z tego pobytu pamiętam. Z góry zszedł właściciel z kilkoma workami jutowymi. Dzięki państwu je  znalazłem - a ile się ich w domu naszukałem! No cóż, chyba  skleroza  mnie  pomału dopada.  Czy jeszcze  jakieś informacje  są państwu  potrzebne?

Nie, nie,  raczej  wszystko już wiemy. No to świetnie, w takim razie wychodzimy. Więc teraz ja  czekam  na wiadomości od państwa.

Gdy wyszli stwierdzili, że są głodni, ale tu  nie było żadnej  godnej  uwagi restauracji, więc postanowili pojechać na obiad  do Jastarni, która  zawsze w porównaniu z Juratą była tętniącym życiem  ośrodkiem.  Po obiedzie ruszyli w  drogę do Warszawy. 

W drodze Ewa  stwierdziła, że na pewno  nie ma  ochoty na kupno domu w Juracie, bo  nawet  jako lokata to będzie  jednak przysłowiowy "strup na  głowie". A poza tym jakoś ją przeraża, by wciąż jeździć  w to samo  miejsce na  wakacje. A kwestia kupna tego domu jako  lokaty i wynajmowanie go letnikom to ją  przerasta. Teraz to jeszcze  rodzice  są "na  chodzie", ale za jakiś  czas trzeba  będzie im  zapewnić opiekę, więc praca  zawodowa, zorganizowanie im opieki i egzekwowanie jej, organizacja życia  domowego i jeszcze  wynajmowanie  domu w Juracie  letnikom to już jednak  zbyt wiele jak dla  niej. I gdyby do pokonania było do 100 km od domu, to może by się na to porwała, ale to jest jednak ponad 400. Ale jeszcze to omówią też z dziećmi - bo może, może gdyby oni się na to napalili i pomagali przy tym no to jeszcze.  

Robert też  nie  był zbyt przekonany do tej inwestycji właśnie  z uwagi na odległość. Poza  tym, gdyby to było  miejsce, w którym  sezon trwa  niemal cały rok  to może by się na to warto było zdecydować, ale polskie  morze ma dość krótki sezon, praktycznie czerwiec i lipiec, bo po połowie  sierpnia to już jesień  zagląda  w oczy nad Bałtykiem.  I wiesz  kochanie  moje - nawet  chyba  nie  warto o tym  wspominać  dzieciom- stwierdził Robert. Bo się "napalą", ale to będzie  słomiany ogień. A potem i tak  wszystko spadnie  na  nasze głowy. Kiedyś zastanawiałem  się nad kupnem  jakiegoś domku we Włoszech, ale też doszedłem  do wniosku, że to  za duże obciążenie- musiałbym i tak  kogoś  wynająć tam  na miejscu, żeby się tym opiekował i "kierował ruchem".     Poza tym w Juracie  jak  widać  nadal kiepsko ze  stołowaniem  się  więc trzeba by  tam gotować - stwierdziła Ewa. A  zaopatrzenie  wozić z Jastarni  lub z Helu. Żadna  frajda. 

Robert wziął ją za rękę i ucałował - popatrz Maleńka, jak  my się jednak dobrze  ze sobą  zgadzamy! Ciekawy jestem co postanowią  Zigi i jego żona. Bo ona  cały czas  milczała jakby jej nie było. No bo ona jeszcze lepiej ode  mnie  wie  jaki jest Zigi i na pewno  nie  da sobie  wsadzić na głowę strupa  w postaci domu pod  wynajem. Dla mnie był to ciekawy dom tylko z powodu tego "domu w domu". Jeszcze  takiego nie  widziałam. Wiem,  że czasem bywało tak, że ktoś budował nowy dom w starym, gdy  czekał długo  na zezwolenie na wybudowanie  nowego. Nie wiadomo przecież jak było w  tym  przypadku. Nie  znamy faceta. Ale mam wrażenie, że nie jesteśmy pierwsi, którzy się  tym  domkiem  zainteresowali. Ale nie  zamierzam "wdrażać  śledztwa". Dobrze, że Zigi  już wraca do pracy, popracuję jutro w domu. Podziwiam  tę Dorotę, że  z nim wytrzymuje.

A ja  podziwiam  ciebie , moje  kochanie, że wytrzymujesz  ze mną. Ewa roześmiała się - ja tylko  nie  bardzo  wytrzymuję bez ciebie, czekam  na ciebie  niczym mały psiak na  swego  właściciela. Najszczęśliwsza jestem wtedy gdy się  za nami zamykają  drzwi naszego pokoju. Wtedy mam cię tylko dla siebie. Powinniśmy gdzieś wyjechać na kilka  dni - sami, bez  nikogo.

Może w takim  razie  pojedziemy zimą na tydzień  na Słowację? Weźmiemy sobie  narty  śladowe i na  nich sobie poczłapiemy? Nawet  koło tego naszego Kukeczki można  na śladówkach pojeździć. Nie  będzie  to bardziej  męczące  dla ciebie  niż dreptanie  w  botkach  ścieżką pod Reglami. Bo ja już nie mam ochoty pędzlować  stoków. Chcę  być cały czas z tobą. Skoro  nie  kupujemy domu w Juracie  to możemy sobie  kupić porządne, nowoczesne  narty  śladowe i wygodne do  nich buty i w ogóle   całe  stroje. I to kupimy już teraz. A wiesz Kochany, że  na śladówkach to  możemy nawet w Powsinie  pospacerować? No może nie jest tam takie  dobre  powietrze jak  na Słowacji ale za to w  zasięgu ręki. Ale ta  Słowacja to bardzo dobry  pomysł. A wiesz co, tata mi mówił, że coraz  mniej pewnie się czuje za kierownicą i chce   swój  samochód dać Pawłowi, tylko on biedaczek  nie wie,  czy ty się  zgodzisz.

Ewuś, ty masz bardzo fajnego tatę-  nie  dlatego, że chce przyszywanemu  wnukowi  dać  samochód, ale  dlatego że  bardzo  trzeźwo patrzy na  wszystko. Na ogół starsi  panowie  jeżdżą tymi swoimi  samochodzikami  nie  zdając  sobie  sprawy z tego, że niedowidzą, niedosłyszą i już nie  mają refleksu. Na ogół to ciężko im wyperswadować, że już należy zrezygnować z tej frajdy. Patrz,  a tata nie  miał jeszcze  żadnego  dramatycznego wydarzenia a sam się orientuje, że gorzej  mu idzie  za kierownicą. 

Bo tata się kiedyś pogubił - teraz  tyle  nowych ulic i osiedli, że faktycznie gdy się  nie jeździ w pewne   rejony  miasta to można  się pogubić.   Ty wiesz,  którego  dnia popatrzyłam  na jakieś zdjęcie w gazecie i czytam, że to Warszawa- a ja patrzę  na zdjęcie  i nie  mam zielonego pojęcia gdzie to jest.  A to było to nowe osiedle po lewej stronie Racławickiej jadąc w kierunku Żwirki i Wigury. Ono jest tak mniej więcej  na wysokości terenu dawnego klubu Gwardii. Tam kiedyś były  chyba  forty wojskowe. Wojsko wyrzucili i  wymodzili osiedle.

Muszę z tatą porozmawiać, bo może po prostu gorzej  widzi albo gorzej  słyszy i stąd to wszystko. Ja pomyślałem, że może byśmy kupili dla  ciebie jakiś nowy automobil, a ten twój dali  dzieciom. Jak ci się  widzi ten pomysł? Nie wiem czy  mi w ogóle jest  potrzebny samochód, do pracy jeżdżę  autobusem bo nie mam z reguły gdzie  zaparkować. Ja uważam, że  powinnaś jednak  mieć samochód. No dobrze,  porozmawiam dyplomatycznie  z tatą, przepytam kiedy był ostatni raz u okulisty. Ale wg  mnie to tata czyta jeszcze bez okularów i trzyma  tekst we właściwej odległości od oczu. Ale okulista  mu nie  zaszkodzi, mogę go wziąć do siebie - rodziny lekarzy mogą się u nas badać. Tylko sprawdzę czy jest u nas okulista, bo nawet  nie wiem. 

Wiem tylko, że nie  mamy wszystkich  specjalistów.Wiem też na pewno, że nie  zajmujemy się porodami. Kolega mówił mi, że taka klinika położnicza to straszny  strup na głowie. Ale nie pytałem się  dlaczego, mało mnie ten temat interesuje.

                                                                       c.d.n.



 

Ryzykantka - 42

 Zigi  spędził w szpitalu nie  trzy dni, ale znacznie  więcej, z tym , że 4 dni  na koszt własny(sam pobyt, bo badania  były na NFZ) a pozostałe  dni pobytu płacił NFZ. Zigi stwierdził, że skoro oszczędza bo nie  pali już po 30 papierosów  dziennie, to może te pieniądze spokojnie  wydać  na pobyt w  szpitalu.  Po bronchoskopii okazało się, że  to "coś"co widać na  TK jest  otorbielone i  zapadła  decyzja, że jednak powinno to być usunięte. Po wydobyciu "wdrożono śledztwo" i okazało się, że jest to mały odłamek kostny z któregoś połamanych wówczas żeber Zigi. 

Dorota bywała  codziennie  w szpitalu, Ewa i Robert byli raz. Ewa była nieco zdegustowana, bo musiała bywać  codziennie w biurze, a  "chłopcy" byli jeszcze bardziej  zdegustowani, bo.......musieli  pracować i mieli zero luzu - nawet sobie  pokląć  swobodnie  nie mogli.

Ewa  skorzystała  z nieobecności Zigi i trochę przemeblowała jego "norę", która zaczęła (niestety) przypominać cywilizowany gabinet a odmalowane  ściany pozbawiły pokój  specyficznego  zapachu zastarzałego dymu tytoniowego.  I, o zgrozo! - były w nim teraz jakieś zielone rośliny, które podobno były wielce  zdrowe- roślinami zajęła się oczywiście  Dorota, jako że była  z wykształcenia botanikiem.

Personel był kompletnie  zdegustowany - na jednej ścianie były  jakieś pnącza a w jednym  z kątów panoszył się  specjalny stojak na kwiaty. W    ich  pracowni zainstalowano na ścianach półki ,  z których  zwisały jakieś drobnolistne  "bluszczyki" jak je  nazwała Ewa.

W ramach  zaleceń jak ma się  Zigi dalej  "prowadzić" było zalecenie o corocznym pobycie nad pełnym  morzem ewentualnie nad jeziorami oraz w dużych lasach sosnowych. Ewka stwierdziła, że  w tym układzie  najlepszym  miejscem  na  urlopy w Polsce jest Półwysep Helski- z jednej strony pełne  morze, z drugiej  Zatoka Pucka  a las nadmorski jest właśnie  głównie  lasem  sosnowym. Zigi natychmiast  zapalił się do tego  pomysłu i stwierdził, ze trzeba  się rozejrzeć  albo za  działką i wybudować domek, taki  na dwie  rodziny, albo może "upolować"  jakąś  nieruchomość. Wtedy to nawet  na  weekendy będzie można tam jeździć. Co prawda nie jest to tak blisko, bo jednak nieco ponad 400 km, ale już lada  dzień  miała być otwarta  autostrada, co znacznie skracało czas podróży, choć była to droga  nieco dłuższa. Postanowili wpuścić  sprawę  swoim "połówkom", a Ewa  stwierdziła, że można by przepatrzeć też inne fragmenty wybrzeża, bo lasy nad  Bałtykiem to chyba  głównie  są  szpilkowe. Przynajmniej te, które ona  zna.Oczywiście, jak to mówią, skóra  była jeszcze na niedźwiedziu,  a oni  już się kłócili o to jaki to ma być domek i czy lepiej kupić już coś  gotowego czy lepiej tylko  działkę. 

Ewa  często bywała na Półwyspie i z niepokojem  patrzyła na to, jak na tym małym  skrawku ziemi wyrastały  wciąż  nowe domy. W końcu stwierdzili, że w któryś z weekendów  będą się  musieli wybrać na Wybrzeże, w  związku z czym zamówią  dwa pokoje w jednym z  gdyńskich hoteli. Wyjadą w piątek po pracy, spędzą dwie  noce  w hotelu, do Warszawy wrócą w niedzielę  wieczorem. Nie  mogli się  dogadać  czy pojadą w czwórkę jednym  samochodem czy dwoma- ten punkt to Ewa  chciała  by rozstrzygnął Robert. Ona jednak  wolałaby  dwoma. W końcu zwyciężyła  wersja, że pojadą  dwoma  samochodami, ale Zigi musiał  jej  przyrzec, że nie  będą to wyścigi, bo ani ona  ani Robert nie są wariatami i jeszcze im życie  miłe. Wyjechali  w dwa tygodnie później, kończąc dzień pracy o godzinie 14,00. W godzinę później byli już w drodze. Robert i Ewa  prowadzili na  zmianę, w  drugim  samochodzie cały czas  prowadziła Dorota. Ewa z przyjemnością odnotowała, że jazda nową  autostradą to wręcz  frajda. W ciągu  czterech  godzin dojechali na  miejsce, czyli do Sopotu, bo  Dorota właśnie  tam zamówiła  nocleg. Pospacerowali jeszcze po wieczornym Sopocie, o ósmej rano  pojawili się  na śniadaniu i wyruszyli w  dalszą drogę. Niestety  na drodze  na Półwysep był już poranny  korek, więc po krótkim  namyśle pojechali w  stronę przeciwną czyli do Jastrzębiej Góry.   Jastrzębią  Górę  znała tylko Ewa, która  stwierdziła, że gdyby tu  znaleźli jakiś  domek to na plażę  musieliby jeździć 6 km  w stronę Karwi, bo Jastrzębia  Góra leży na  wysokim  klifie i by dostać się  do plaży  trzeba pokonać bardzo wiele  pięter, więc o ile idzie o nią, to nie jest to duży problem, bo po prostu wsiądzie w  samochód i pokona owe 6 km by  mieć do plaży tyle co szerokość  szosy i kawałek  drogi właśnie  przez  sosnowy las. Wiec może się  wpierw  rozejrzą po Jastrzębiej a potem pojadą jeszcze w stronę Karwi i ona  pokaże im piękną, dziką plażę. 

Spacer po Jastrzębiej  Górze utwierdził ich  w przekonaniu, że nie jest to najlepsze  miejsce do zamieszkania i pojechali obejrzeć ową dziką plażę. Plaża rzeczywiście  była  puściuteńka,  szeroka, było tak pięknie, że  aż nie chciało im  się nigdzie  jechać. Dręczyła ich tylko  myśl o pozostawionych na łasce  losu samochodach na leśnym  parkingu w pobliżu drogi, więc dość  szybko skończyli  swe  zachwyty. Zajrzeli jeszcze do osławionych Dębek, gdzie królowały namiotowiska ale i to  miejsce nie  wzbudziło w nich  entuzjazmu. W końcu  zrobili  "w  tył zwrot" i pojechali  niespiesznie z powrotem.  Przejechali cały  Półwysep i pierwszy  postój zrobili  w Helu. Plaża im  się podobała, ale  sama  miejscowość nie  za bardzo. Ewa  się śmiała, od  razu wiedziała, że Hel im  nie przypadnie do gustu, więc  pojechali do Juraty.  Samochody zostawili  na płatnym, strzeżonym  parkingu przy  prywatnym, sporym ośrodku wypoczynkowym i Robert  wpadł na  pomysł by  wpaść tu na  kawę i porozmawiać z kimś z biura owego ośrodka na temat czy są tu gdzieś jakieś domy na  sprzedaż.   Cała Jurata była zbudowana właściwie  w lesie i można było do niej  dojechać z Warszawy również pociągiem. Pomysł Roberta się sprawdził - recepcjonistka  wiedziała o jednym  z bardzo  starych  domów stojących bliżej  zatoki, że jego właściciel  chce sprzedać dom i działkę , na której  stoi.  Ale to strasznie  stary dom, właściwie  ruina, proszę państwa- stwierdziła . Ooooo, to świetnie roześmiał się Zigi - w ruinach to ponoć  straszy.  Ja  państwa  zaprowadzę, tylko poproszę  koleżankę o  zastępstwo. To blisko, stąd. Właściciel  mieszka chyba w Gdańsku, albo we Wrzeszczu, ale to właściwie  to samo.

W kwadrans  później stali przy  posesji, na której  stał wyraźnie jeszcze przedwojenny  domek letniskowy - parterowy domek typu "wielosobowy domek  campingowy ze spadzistym  dachem". Ale szyby w oknach  były, trawnik na  posesji był przystrzyżony, dach wyraźnie  cały. Na drzwiach była kartka w celuloidowej okładce z  numerem telefonu, a że drzwi były  z boku budyneczku to pewnie  zbyt  wiele telefonów właściciel  nie  miał w sprawie  kupna.  Pani z recepcji odpięła  kartkę i poprosiła, ich by dali jej  znać w ciągu  trzech  dni czy skontaktowali się z właścicielem. Oczywiście  podała im też swój numer  telefonu. Jeszcze przy  niej Robert zatelefonował do właściciela i umówili się, że spotkają się jeszcze dzisiejszego dnia, bo pan właściciel przyjedzie  do Juraty. Umówili się, że o godzinie  15,30 będą koło obiektu swego zainteresowania.

Zigi i Ewa stwierdzili, że ponieważ  domek jest typu "dykta, klej,  woda" to gdy tam  wejdą to niemal zapleśnieją od  pierwszego oddechu. Ewa  stwierdziła, że w takim układzie dopóki tam się  nie otworzy   okien to Zigi nie  powinien  wchodzić. Jego narządy oddychania wymagały jednak  szczególnej troski. Na razie postanowili  posiedzieć w koszach na plaży. Do kosza ,  w którym  miał siedzieć Zigi Dorota  wzięła z  samochodu  koc campingowy, który  miał wodoodporny spód. Dzięki temu nie przewiewał go wiatr- zaziębienia też nie były dla  Zigi czymś pożądanym.  Ewa i Robert  zadowolili się  swoim  kocem, złożonym  podwójnie.

Ewa śmiała się, że ten "posiad na  plaży" to dojrzewanie do zakupu tego domu. Zastanawiali się nad opieką nad domkiem  zimą, bo każdy wolno stojący  budynek nie wietrzony i nie ogrzewany niszczeje. Te 400 km odległości to jednak nieco komplikowało sprawę. Jedno co jest pewne -  tylko oni, ewentualnie ich najbliższe rodziny będą  korzystały z tego domu, obcym  nie chcą go wynajmować. Ewa z Wojtkiem pomyśleli też o Wojtku i jego żonie z dzieckiem. Martusi byłoby tu dobrze latem. Ponieważ "Wojtki" we wrześniu mieli wpaść na kilka  dni do Warszawy, Ewa  planowała, by obie  pary jej przyjaciół poznały się. Oczywiście  zaraz podzieliła się tą myślą z Dorotą i Zigi.  

Zigi popatrzył się na Ewę i  zapytał - a ta mała nie  boi się  ciebie? Nie,  nie  boi się. No to strasznie  odporne to dziecko, skoro patrzysz się na  nią a ona nie płacze  ze strachu. Wiesz, tak się  pytam, bo chłopcy  mówią, że czasami jak się na podpadniętego  popatrzysz to wolałby dostać  czymś po łbie niż znieść to spojrzenie.

Zigi, Martusia to mała, śliczna  dziewczynusia a nie facet po trzydziestce z żałobą pod  co drugim paznokciem, w  niedopranej koszulce polo i w dżinsach, które mają  awersję do pralki. Ja naprawdę nie  wymagam  by chodzili w garniturach, pod  krawatem-  mogą i w  dżinsach, sama też  chodzę na co dzień w dżinsach, ale  moje  nie noszą śladów tego co tydzień temu jadłam na stojaka w jakimś barze  35  kategorii. I nie  wycieram  w nie brudnych rąk. Jak na krajowe warunki  nie  zarabiają źle, większość ma własne mieszkania.  Nie  wiem dlaczego ty Zigi  nie widzisz tego, że to banda niechlujów. Wiem, 3/4  z nich nie jest rodem ze stolicy, ale  litości - łazienki i pralki są też nawet na  całkiem odległej od  Warszawy prowincji. 

Kiedyś byłam w budynku Budownictwa  Lądowego i jechałam windą z kilkoma młodymi osobnikami płci męskiej - oni zwyczajnie  cuchnęli brudem. Pot dorosłego człowieka niestety nie pachnie a zwyczajnie  śmierdzi gdy przez  kilka  godzin  nie  zostanie z ciała usunięty. Nie  sprawia  mi najmniejszej  frajdy stałe opieprzanie dorosłych  ludzi, więc nie wykluczam, że dość  często patrzę na  nich po prostu z odrazą. Może przyjmując kogoś do pracy trzeba również  zadać mu pytanie w jaki sposób facet dba o siebie i czy wie jak często należy  zmieniać  ciuchy na  czyste.  Ty też często przedtem bardziej przypominałeś bezdomnego, a jesteś rodem z Warszawy, masz  mieszkanie itp. Nie jest mi miło, że muszę z tobą takie  sprawy omawiać. Jesteś naprawdę bardzo dobry pod względem zawodowym, ale chwilami mam naprawdę ochotę zmienić swoje miejsce pracy, otoczyć  się bardziej cywilizowanymi facetami niż nasz  zespół. Pamiętasz chyba, że gdy pracowaliśmy w państwowych placówkach to wszyscy  musieli tam  dbać o swój wygląd - nikt  nie przychodził brudnawy lub  wymiętoszony, nawet jeśli nie  przychodził w garniturze.

Zigi spuścił głowę- pamiętam, zwłaszcza  wszystkie dziewczyny - wszystkie umalowane i takie  jakieś nieosiągalne a jednocześnie uwodzicielskie. Wiem, muszę  z nimi porozmawiać. Ja się im  nigdy nie przyglądam, ale chyba  muszę  zacząć to robić. Ważniejsze było dla mnie jak pracują, ale  chyba ostatnio za bardzo im odpuściłem. Przepraszam  cię za to, poprawię się. Ale gabinet mi odstawiłaś taki, że już nie siedzą mi na karku bez przerwy. 

Ewa  roześmiała się - po prostu przychodzili do ciebie by razem z tobą  palić- a teraz to się  skończyło i biedacy  już nie  mogą sterczeć godzinami pod biurem fajcząc. Taki wredny numer im wycięłam. Ale  zobacz, żaden nie odszedł, tylko jeden Piotrek, który  został do tego  zmuszony.

Robert zerknął na  zegarek - kochani, idziemy na  randkę z panem właścicielem! Zbieramy się!

                                                                           c.d.n.