Zigi spędził w szpitalu nie trzy dni, ale znacznie więcej, z tym , że 4 dni na koszt własny(sam pobyt, bo badania były na NFZ) a pozostałe dni pobytu płacił NFZ. Zigi stwierdził, że skoro oszczędza bo nie pali już po 30 papierosów dziennie, to może te pieniądze spokojnie wydać na pobyt w szpitalu. Po bronchoskopii okazało się, że to "coś"co widać na TK jest otorbielone i zapadła decyzja, że jednak powinno to być usunięte. Po wydobyciu "wdrożono śledztwo" i okazało się, że jest to mały odłamek kostny z któregoś połamanych wówczas żeber Zigi.
Dorota bywała codziennie w szpitalu, Ewa i Robert byli raz. Ewa była nieco zdegustowana, bo musiała bywać codziennie w biurze, a "chłopcy" byli jeszcze bardziej zdegustowani, bo.......musieli pracować i mieli zero luzu - nawet sobie pokląć swobodnie nie mogli.
Ewa skorzystała z nieobecności Zigi i trochę przemeblowała jego "norę", która zaczęła (niestety) przypominać cywilizowany gabinet a odmalowane ściany pozbawiły pokój specyficznego zapachu zastarzałego dymu tytoniowego. I, o zgrozo! - były w nim teraz jakieś zielone rośliny, które podobno były wielce zdrowe- roślinami zajęła się oczywiście Dorota, jako że była z wykształcenia botanikiem.
Personel był kompletnie zdegustowany - na jednej ścianie były jakieś pnącza a w jednym z kątów panoszył się specjalny stojak na kwiaty. W ich pracowni zainstalowano na ścianach półki , z których zwisały jakieś drobnolistne "bluszczyki" jak je nazwała Ewa.
W ramach zaleceń jak ma się Zigi dalej "prowadzić" było zalecenie o corocznym pobycie nad pełnym morzem ewentualnie nad jeziorami oraz w dużych lasach sosnowych. Ewka stwierdziła, że w tym układzie najlepszym miejscem na urlopy w Polsce jest Półwysep Helski- z jednej strony pełne morze, z drugiej Zatoka Pucka a las nadmorski jest właśnie głównie lasem sosnowym. Zigi natychmiast zapalił się do tego pomysłu i stwierdził, ze trzeba się rozejrzeć albo za działką i wybudować domek, taki na dwie rodziny, albo może "upolować" jakąś nieruchomość. Wtedy to nawet na weekendy będzie można tam jeździć. Co prawda nie jest to tak blisko, bo jednak nieco ponad 400 km, ale już lada dzień miała być otwarta autostrada, co znacznie skracało czas podróży, choć była to droga nieco dłuższa. Postanowili wpuścić sprawę swoim "połówkom", a Ewa stwierdziła, że można by przepatrzeć też inne fragmenty wybrzeża, bo lasy nad Bałtykiem to chyba głównie są szpilkowe. Przynajmniej te, które ona zna.Oczywiście, jak to mówią, skóra była jeszcze na niedźwiedziu, a oni już się kłócili o to jaki to ma być domek i czy lepiej kupić już coś gotowego czy lepiej tylko działkę.
Ewa często bywała na Półwyspie i z niepokojem patrzyła na to, jak na tym małym skrawku ziemi wyrastały wciąż nowe domy. W końcu stwierdzili, że w któryś z weekendów będą się musieli wybrać na Wybrzeże, w związku z czym zamówią dwa pokoje w jednym z gdyńskich hoteli. Wyjadą w piątek po pracy, spędzą dwie noce w hotelu, do Warszawy wrócą w niedzielę wieczorem. Nie mogli się dogadać czy pojadą w czwórkę jednym samochodem czy dwoma- ten punkt to Ewa chciała by rozstrzygnął Robert. Ona jednak wolałaby dwoma. W końcu zwyciężyła wersja, że pojadą dwoma samochodami, ale Zigi musiał jej przyrzec, że nie będą to wyścigi, bo ani ona ani Robert nie są wariatami i jeszcze im życie miłe. Wyjechali w dwa tygodnie później, kończąc dzień pracy o godzinie 14,00. W godzinę później byli już w drodze. Robert i Ewa prowadzili na zmianę, w drugim samochodzie cały czas prowadziła Dorota. Ewa z przyjemnością odnotowała, że jazda nową autostradą to wręcz frajda. W ciągu czterech godzin dojechali na miejsce, czyli do Sopotu, bo Dorota właśnie tam zamówiła nocleg. Pospacerowali jeszcze po wieczornym Sopocie, o ósmej rano pojawili się na śniadaniu i wyruszyli w dalszą drogę. Niestety na drodze na Półwysep był już poranny korek, więc po krótkim namyśle pojechali w stronę przeciwną czyli do Jastrzębiej Góry. Jastrzębią Górę znała tylko Ewa, która stwierdziła, że gdyby tu znaleźli jakiś domek to na plażę musieliby jeździć 6 km w stronę Karwi, bo Jastrzębia Góra leży na wysokim klifie i by dostać się do plaży trzeba pokonać bardzo wiele pięter, więc o ile idzie o nią, to nie jest to duży problem, bo po prostu wsiądzie w samochód i pokona owe 6 km by mieć do plaży tyle co szerokość szosy i kawałek drogi właśnie przez sosnowy las. Wiec może się wpierw rozejrzą po Jastrzębiej a potem pojadą jeszcze w stronę Karwi i ona pokaże im piękną, dziką plażę.
Spacer po Jastrzębiej Górze utwierdził ich w przekonaniu, że nie jest to najlepsze miejsce do zamieszkania i pojechali obejrzeć ową dziką plażę. Plaża rzeczywiście była puściuteńka, szeroka, było tak pięknie, że aż nie chciało im się nigdzie jechać. Dręczyła ich tylko myśl o pozostawionych na łasce losu samochodach na leśnym parkingu w pobliżu drogi, więc dość szybko skończyli swe zachwyty. Zajrzeli jeszcze do osławionych Dębek, gdzie królowały namiotowiska ale i to miejsce nie wzbudziło w nich entuzjazmu. W końcu zrobili "w tył zwrot" i pojechali niespiesznie z powrotem. Przejechali cały Półwysep i pierwszy postój zrobili w Helu. Plaża im się podobała, ale sama miejscowość nie za bardzo. Ewa się śmiała, od razu wiedziała, że Hel im nie przypadnie do gustu, więc pojechali do Juraty. Samochody zostawili na płatnym, strzeżonym parkingu przy prywatnym, sporym ośrodku wypoczynkowym i Robert wpadł na pomysł by wpaść tu na kawę i porozmawiać z kimś z biura owego ośrodka na temat czy są tu gdzieś jakieś domy na sprzedaż. Cała Jurata była zbudowana właściwie w lesie i można było do niej dojechać z Warszawy również pociągiem. Pomysł Roberta się sprawdził - recepcjonistka wiedziała o jednym z bardzo starych domów stojących bliżej zatoki, że jego właściciel chce sprzedać dom i działkę , na której stoi. Ale to strasznie stary dom, właściwie ruina, proszę państwa- stwierdziła . Ooooo, to świetnie roześmiał się Zigi - w ruinach to ponoć straszy. Ja państwa zaprowadzę, tylko poproszę koleżankę o zastępstwo. To blisko, stąd. Właściciel mieszka chyba w Gdańsku, albo we Wrzeszczu, ale to właściwie to samo.
W kwadrans później stali przy posesji, na której stał wyraźnie jeszcze przedwojenny domek letniskowy - parterowy domek typu "wielosobowy domek campingowy ze spadzistym dachem". Ale szyby w oknach były, trawnik na posesji był przystrzyżony, dach wyraźnie cały. Na drzwiach była kartka w celuloidowej okładce z numerem telefonu, a że drzwi były z boku budyneczku to pewnie zbyt wiele telefonów właściciel nie miał w sprawie kupna. Pani z recepcji odpięła kartkę i poprosiła, ich by dali jej znać w ciągu trzech dni czy skontaktowali się z właścicielem. Oczywiście podała im też swój numer telefonu. Jeszcze przy niej Robert zatelefonował do właściciela i umówili się, że spotkają się jeszcze dzisiejszego dnia, bo pan właściciel przyjedzie do Juraty. Umówili się, że o godzinie 15,30 będą koło obiektu swego zainteresowania.
Zigi i Ewa stwierdzili, że ponieważ domek jest typu "dykta, klej, woda" to gdy tam wejdą to niemal zapleśnieją od pierwszego oddechu. Ewa stwierdziła, że w takim układzie dopóki tam się nie otworzy okien to Zigi nie powinien wchodzić. Jego narządy oddychania wymagały jednak szczególnej troski. Na razie postanowili posiedzieć w koszach na plaży. Do kosza , w którym miał siedzieć Zigi Dorota wzięła z samochodu koc campingowy, który miał wodoodporny spód. Dzięki temu nie przewiewał go wiatr- zaziębienia też nie były dla Zigi czymś pożądanym. Ewa i Robert zadowolili się swoim kocem, złożonym podwójnie.
Ewa śmiała się, że ten "posiad na plaży" to dojrzewanie do zakupu tego domu. Zastanawiali się nad opieką nad domkiem zimą, bo każdy wolno stojący budynek nie wietrzony i nie ogrzewany niszczeje. Te 400 km odległości to jednak nieco komplikowało sprawę. Jedno co jest pewne - tylko oni, ewentualnie ich najbliższe rodziny będą korzystały z tego domu, obcym nie chcą go wynajmować. Ewa z Wojtkiem pomyśleli też o Wojtku i jego żonie z dzieckiem. Martusi byłoby tu dobrze latem. Ponieważ "Wojtki" we wrześniu mieli wpaść na kilka dni do Warszawy, Ewa planowała, by obie pary jej przyjaciół poznały się. Oczywiście zaraz podzieliła się tą myślą z Dorotą i Zigi.
Zigi popatrzył się na Ewę i zapytał - a ta mała nie boi się ciebie? Nie, nie boi się. No to strasznie odporne to dziecko, skoro patrzysz się na nią a ona nie płacze ze strachu. Wiesz, tak się pytam, bo chłopcy mówią, że czasami jak się na podpadniętego popatrzysz to wolałby dostać czymś po łbie niż znieść to spojrzenie.
Zigi, Martusia to mała, śliczna dziewczynusia a nie facet po trzydziestce z żałobą pod co drugim paznokciem, w niedopranej koszulce polo i w dżinsach, które mają awersję do pralki. Ja naprawdę nie wymagam by chodzili w garniturach, pod krawatem- mogą i w dżinsach, sama też chodzę na co dzień w dżinsach, ale moje nie noszą śladów tego co tydzień temu jadłam na stojaka w jakimś barze 35 kategorii. I nie wycieram w nie brudnych rąk. Jak na krajowe warunki nie zarabiają źle, większość ma własne mieszkania. Nie wiem dlaczego ty Zigi nie widzisz tego, że to banda niechlujów. Wiem, 3/4 z nich nie jest rodem ze stolicy, ale litości - łazienki i pralki są też nawet na całkiem odległej od Warszawy prowincji.
Kiedyś byłam w budynku Budownictwa Lądowego i jechałam windą z kilkoma młodymi osobnikami płci męskiej - oni zwyczajnie cuchnęli brudem. Pot dorosłego człowieka niestety nie pachnie a zwyczajnie śmierdzi gdy przez kilka godzin nie zostanie z ciała usunięty. Nie sprawia mi najmniejszej frajdy stałe opieprzanie dorosłych ludzi, więc nie wykluczam, że dość często patrzę na nich po prostu z odrazą. Może przyjmując kogoś do pracy trzeba również zadać mu pytanie w jaki sposób facet dba o siebie i czy wie jak często należy zmieniać ciuchy na czyste. Ty też często przedtem bardziej przypominałeś bezdomnego, a jesteś rodem z Warszawy, masz mieszkanie itp. Nie jest mi miło, że muszę z tobą takie sprawy omawiać. Jesteś naprawdę bardzo dobry pod względem zawodowym, ale chwilami mam naprawdę ochotę zmienić swoje miejsce pracy, otoczyć się bardziej cywilizowanymi facetami niż nasz zespół. Pamiętasz chyba, że gdy pracowaliśmy w państwowych placówkach to wszyscy musieli tam dbać o swój wygląd - nikt nie przychodził brudnawy lub wymiętoszony, nawet jeśli nie przychodził w garniturze.
Zigi spuścił głowę- pamiętam, zwłaszcza wszystkie dziewczyny - wszystkie umalowane i takie jakieś nieosiągalne a jednocześnie uwodzicielskie. Wiem, muszę z nimi porozmawiać. Ja się im nigdy nie przyglądam, ale chyba muszę zacząć to robić. Ważniejsze było dla mnie jak pracują, ale chyba ostatnio za bardzo im odpuściłem. Przepraszam cię za to, poprawię się. Ale gabinet mi odstawiłaś taki, że już nie siedzą mi na karku bez przerwy.
Ewa roześmiała się - po prostu przychodzili do ciebie by razem z tobą palić- a teraz to się skończyło i biedacy już nie mogą sterczeć godzinami pod biurem fajcząc. Taki wredny numer im wycięłam. Ale zobacz, żaden nie odszedł, tylko jeden Piotrek, który został do tego zmuszony.
Robert zerknął na zegarek - kochani, idziemy na randkę z panem właścicielem! Zbieramy się!
c.d.n.
:-)
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuń