sobota, 4 lutego 2023

Lek na wszystko?- 49

 W końcu listopada zatelefonował Franek. Żalił się, że ojciec nie chce razem z nimi polecieć na Djerbę. A to taki czas, że wreszcie  można bez  omdlenia  z gorąca trochę po całej wyspie pojeździć. Trochę jest wtedy deszczowo, ale temperatury "przystępne" na ogół w  dzień to jest 18 stopni a w nocy o stopień niżej. I Franek wymyślił, żeby w takim razie pojechać  całą "kupą" - Kaziki z juniorem i seniorem oraz oni z ojcem Franka i wtedy starsi panowie będą się razem raźniej czuli. Kazik wysłuchał wszystkiego cierpliwie, na kartce napisał zdanie "ja się na to nie piszę" i powiedział do Franka - tak naprawdę to nie jestem za wyjazdem z tak malutkim  dzieckiem poza  Polskę, ale jeśli Tesia będzie bardzo  chciała jechać to być może pojedziemy, dam ci ją teraz  do telefonu. 

Teresa stwierdziła, że absolutnie nie pojedzie zimą z dzieckiem "w świat daleki", a jeśli Franek nie chce by ojciec  był sam w święta, to żaden problem - na czas nieobecności Franka i Joanny ojciec Franka  może bez  problemu zamieszkać w Warszawie, w mieszkaniu ich taty i wtedy spędzi też z nimi święta i Sylwestra. Starsi panowie  się lubią, świetnie dogadują no więc to tylko kwestia dogadania szczegółów. W końcu Otrębusy  nie są na drugiej półkuli i co kilka dni Kazik albo Krystian mogą podjechać z jego tatą by sprawdzić, czy " w domu i  zagrodzie" jest wszystko w porządku. Po tej rozmowie entuzjazm Franka odnośnie zimowego wyjazdu na Djerbę spadł w okolice 0. Dodatkowo Teresa poinformowała, że Alina jest w odmiennym  stanie, dziecko powinno się urodzić na przełomie marca i kwietnia, więc oni wolą nie wyjeżdżać z Polski, żeby być na  miejscu i w razie jakichś zawirowań wspomóc oboje. Na razie co prawda wszystko przebiega jak trzeba, no ale  ciąża to "rzecz nabyta" i może być różnie. No nie  miałem pojęcia, że taka u was jest sytuacja- oczywiście masz rację i dobrze, że tak podchodzicie do tej sprawy.

Po skończonej rozmowie Teresa powiedziała  do męża - myślałam, że jego starokawalerskie nawyki już mu minęły. Ale miło z jego strony, że planował byśmy wszyscy razem gdzieś się wybrali. Jak znam Franka i życie, to za kilka dni, najwyżej za tydzień stwierdzi, że w tym układzie wigilia ewentualnie pierwszy dzień świąt będzie u nich.  I w tym układzie zastanówmy się co wolimy by było u nas - wigilia  czy świąteczny obiad w pierwszy  dzień świąt. Ja myślę, że może by wigilię zrobić u nas, by po nocy nie tłuc się do tych Otrębusów.  Jeśli się w  wigilię zasiedzą to przenocują w mieszkaniu taty. Ale  nie  wykluczam, że pojadą na Djerbę  sami a Franek załatwi ojcu jakieś wczasy lecznicze. Nie mam pojęcia jakie są układy rodzinne Joanny, bo może jest bardziej związana z rodzicami niż to postrzega Franek. Jak nasz ślicznotek będzie  miał z 5 latek, to wtedy będziemy z nim wyjeżdżać na  zagraniczne wojaże. Z wielką przykrością  zauważyłam, że dalekowzroczne planowanie  nie jest w  tym kraju dobrą rzeczą - zupełnie jakby się żyło w pobliżu  wulkanu. Pewnie znów pojedziemy do Sophie i  Kurta - bardzo polubiłam oboje - bardzo mili, życzliwi i przytomni ludzie. Czułam się z nimi tak, jakbym  znała ich "od  zawsze". Sophie mi bardziej odpowiada psychicznie niż Alina bo zawsze  szuka  jakiegoś logicznego i dobrego rozwiązania a nie  wpada w panikę. Alina jej do pięt  nie dorasta. I myślę, że to nie tylko kwestia  wieku- bo wszak jest ode mnie  starsza- ale i usposobienia. 

Kazik uśmiechnął się - obaj  z Kurtem wiedzieliśmy, że się polubicie, bo macie ogromnie  dużo punktów stycznych. Z kolei my z Kurtem też  się świetnie  zawsze dogadujemy - i na linii służbowej i w życiu  prywatnym. Poza tym jeśli Kurt wie coś znacznie  lepiej ode  mnie to tak pokieruje rozmową, że mam szansę by  samemu na to wpaść i wtedy on jest w przysłowiowym  siódmym niebie, że na to wpadłem. To facet, który niczego ludziom nie  zazdrości i jak  zauważyłem to dość rzadka  cecha obecnie. Mam żywy przykład jak  być dobrym i mądrym ojcem. Gdy się dowiedział, że będziesz miała cesarkę to chciał byśmy do nich przyjechali i byś była tam operowana. I powiedział, że 80% szans, że druga ciąża  może  nie być taka jak pierwsza to za mało by ryzykować drugie dziecko i tylko teoretycznie cesarka to teraz "pestka". I tak fajnie  powiedział -wiesz, pestka jest malutka  ale też się można  nią udławić. I jest pełen podziwu dla ciebie, że wzięłaś ten trzyletni urlop, bo z góry wiadomo, że zawsze po takiej trzyletniej przerwie jest kłopot z powrotem  do pracy. A teraz tym bardziej. Ale na razie to nie ma problemu. My też  się hodowaliśmy w domu aż do chwili pójścia do szkoły i jakoś nam  to nie zaszkodziło.

Mnie  chyba jednak w jakiś  sposób  zaszkodziło chodzenie do szkoły - bardzo nie lubiłam chodzenia do szkoły. Nudziłam się tam straszliwie, bo już umiałam czytać i dostawałam  drgawek gdy  dzieci dopiero uczyły się liter. I potem te lekcje z tym dukaniem i składaniem liter w  wyraz. No normalnie roznosiło mnie. Oni gryzmolili  z trudem literę "a" a ja w tym czasie wyrysowałam pół strony literek i pół strony szlaczków. A i tak poszłam rok wcześniej do szkoły. W drugiej klasie to się nieco mniej nudziłam, ale chodziłam na ósmą do szkoły, więc musiałam wcześnie  wstawać by przed wyjściem  z domu zjeść śniadanie, co  mnie przyprawiało o mdłości. Dopiero wtedy mama wpadła na pomysł, bym rano jadła zupę z dnia poprzedniego- bo zupy to mi jakoś wchodziły, ale mleko i kakao to nigdy. A jajka to tylko w postaci kogla-mogla utartego z jedną łyżeczką kakao. A nie  miałam żadnej alergii pokarmowej czy też "skazy białkowej"- cokolwiek  to znaczy. Mama była przeze mnie wciąż nieszczęśliwa - miodu,dżemu do ust nie wzięłam, już sam widok ich na stole był mi niemiły. Każde mięso na talerzu podlegało u mnie rozkładowi na  czynniki pierwsze - najmniejszy skrawek tłuszczu lub jakaś żyłko czy też innego rodzaju włókienko było starannie wydłubane i odsunięte na brzeg talerza. Zresztą wolałam mięso  na  zimno. Na ciepło to pożerałam tylko serdelki. Nienawidziłam ryżu na  słodko, który  mama uwielbiała, więc ryżu nie  jadłam. Zupy pomidorowej  też nie jadałam -wg mnie to była trucizna. Ryby- tylko sardynki z puszki, żadnej  ryby smażonej lub gotowanej lub, nie daj Boże, w  galarecie. Raz jedyny w życiu byłam na koloniach letnich- przez miesiąc jedyne co tam jadłam to był razowy ,  bardzo świeży chleb z twarogiem doprawionym  cebulą. Chleb przyjeżdżał do nas prosto z piekarni i był często jeszcze  ciepławy. Dzieciaki po tym  chorowały, ale mnie nic  nie było. Schudłam wtedy 3 kilo- 3  kilo w 4 tygodnie u siedmiolatki to był chyba jakiś rekord. Dożywiałam  się  czarnymi jagodami, bo były w pobliskim lesie, do którego codziennie  chodziliśmy na  spacery. Nie  lubiłam  makaronów, wolałam   kartofle. Naleśniki też były trucizną, bo były z serem i dżemem.

Kazik wpatrywał się w Teresę z wielkim zdumieniem, w końcu powiedział - słucham tego jak  bajki o żelaznym wilku!  Co cię tak odmieniło?  Teresa  zaśmiała  się głośno - zdziwisz się, ale wyjście z domu rodzinnego. Mama była bardzo kochana, ale jakoś nie  wpadła na myśl, że kiedyś będę przecież  musiała coś  sama ugotować.  Zaczęłam kursować po księgarniach i kupiłam  sobie książeczkę o kuchni indyjskiej.

Przepisy  były głównie wegetariańskie. Wypróbowałam  wszystkie, tyle  tylko, że nie  waliłam do  wszystkiego ani tak dużo pieprzu ani cukru jak w przepisach. Zrobiłam z tego "kuchnię  indyjską w polskiej wersji i do dziś wiele przepisów nadal stosuję. Pokochałam łagodne curry i wiele innych przypraw w ich łagodnej  wersji. Potem połączyłam te przepisy z przepisami z "normalnej" książki kucharskiej i to jak teraz  gotuję to mariaż polskiej kuchni z różnymi  innymi narodowymi kuchniami- mam podejrzenie, że jedyne  czego Robercik do dziś żałuje, to właśnie moje gotowanie. Mamie i tacie też to moje  gotowanie  pasowało, tyle tylko, że  na ogół nie mówiłam nigdy "co jest w środku". A ja często robię i meksykańskie   jedzonko i chińskie i indyjskie. Dopóki sama nie zaczęłam pichcić to kurczaka nie  jadłam, a teraz sam widzisz - 80% mięsa u nas to drób. Jeden z naszych  znajomych, który miał okrutny pociąg do pichcenia zrobił "kurs gospodnika" i marzyło mu  się,byśmy razem otworzyli jakąś knajpkę. Ale ponieważ mu się nie tylko to marzyło, a mnie się nie marzyło w 100% to co jemu, no to "naszej knajpki" nie ma.

Kazik słuchał z wielkim  zainteresowaniem- w końcu zapytał- a ten facet ma jakąś restauracyjkę? A w ogóle co to za nazwa "gospodnik"?  Teresa  zaśmiewała  się - no tak naprawdę to nie wiem- tak  się ten kurs nazywał i dawał uprawnienia do otwarcia własnej niedużej knajpki lub baru. Widocznie  wyraz
"gospodnik" dobrze  się kojarzył poprzednim władzom. Bo słowo "restaurator" brzmi  zapewne zbyt burżuazyjnie czy też kapitalistycznie. Zapewne ów "gospodnik" to mógł założyć gospodę, czyli lokal o wiele niższej  randze niż restauracja. Po rosyjsku "gospoda" to pan, więc  chyba  nie tu trzeba  szukać pochodzenia nazwy  "gospodnik".  

Ja to  się nie nadaję do takiego biznesu i zapewne splajtowałabym po kilku miesiącach, bo wiem, że nie  da  się smacznie gotować z marnych surowców.  Sprawdzałam wtedy z tym facetem  - trzeba  mieć  niezłe  zaplecze finansowe na początek, żeby w końcu coś zarobić. W dwie osoby to byśmy nie  wyrobili - to musiałby być biznes rodzinny , zwłaszcza na początku.Poza tym jest tyle przy tym biznesie przepisów sanitarnych, że aż strach. I wcale  mnie nie  dziwią ceny w Europejskim, bo cena jedzenia  nie bierze się tylko z ceny produktów i ich obróbki cieplnej- jest cały sznureczek wydatków nim podasz  jedzenie na stół.  Facet twierdził, że mam naturę eksperymentatora i szalenie  mu moja kuchnia  odpowiadała. Bo ja ciągle mam ciągoty do wypróbowywania  kuchni innych narodów. Najmniej mi odpowiada kuchnia azjatycka. Obejrzałam  w życiu sporo filmów stricte kulinarnych i  zawsze  coś mi w głowie  z tego zostaje i mieszam naszą kuchnię z innymi . Na pewno moje risotto jest nieco inne niż prawdziwe  włoskie, ale moja paella i meksykańska różnią  się głównie ostrością. No i moje chili con  carne też  zapewne jest mało meksykańskie, bo ja nie lubię ostrego chili, ale połączenie fasoli, kukurydzy, mielonego mięsa i ryżu w mojej wersji jakoś wszystkim  smakuje. 

Wiesz kochany, każdy jeden biznes prywatny to jest jak włożenie głowy w pętlę sznura szubienicy - może się pętla zacisnąć w najmniej oczekiwanym momencie, a ja nie mam zacięcia ryzykantki. Poza tym życie mnie nauczyło, że rzadko można polegać w 100% na personelu, a wszystkiego nikt sam nie upilnuje. Poza tym już  się  ostatnio  "naszefowałam" i wcale  mnie nie ciągnie by być czyimś szefem. Zapewne jestem po prostu za mało ambitna.

Rozumiem  cię w pełni- mnie też  nie ciągnie  do szefowania. Na razie zbieram materiały do doktoratu a  potem  chyba się zatrudnię na  Politechnice. Wolę uczyć niż pilnować pracy dorosłych. I być może będzie to strzał w dziesiątkę. Na razie zbieram materiały. Czy pojechałabyś ze mną na jeden  dzień do Modlina? Jeden dzień to może  tata z Aleksem zostać. No ale po co ja mam tam z tobą jechać? - zdumiała  się Teresa. Co ja będę tam robić? Nie znam  się na  samolotach, za lataniem  to zbytnio  nie przepadam.

Nic tam  nie będziesz musiała  robić, po prostu będziesz  ze mną. Możemy  się nawet dla przyjemności przelecieć helikopterem, tam jest dobry sprzęt. A ty będziesz go pilotował?  Nie, będę siedział obok  ciebie i szeptał ci do ucha  czułe słówka -  jak wiesz umiem ci szeptać do uszka w różnych okolicznościach. Po prostu będzie  mi milej gdy będziesz ze mną, po drugie - uniknę w ten  sposób przyjęcia, bo powiemy, że musimy pędzić do dziecka. Poznasz kilku moich kolegów, którzy umierają z ciekawości z kim to się ten  totalny abstynent ożenił. A totalny dlatego, że nie tankuje i nie wodzi za sobą ze trzech, czterech panienek.

Ale, skoro nie chcesz byśmy polatali nad ziemią, to polatamy w kabinie symulatora. Powinno ci  się spodobać . I może pojedzie też z nami Kris. Tata powiedział, że spokojnie poradzi sobie z Aleksem- wyjedziemy z Warszawy rano, wrócimy około czwartej po południu. Będziemy  cały czas w kontakcie z tatą, w razie  czego wsiadamy w helikopter, a samochód ktoś dostarczy do Warszawy.

A kiedy to będzie? I co to za przyjęcie, na którym nie chcesz być? No  na cześć kilku nagrodzonych osób, wśród których i ja jestem. To będzie w przyszłą sobotę. Podobno ma być dobra pogoda wg ludków z meteo. Ojej, to powinnam się przelecieć do fryzjera i do kosmetyczki żeby ci wstydu nie  zrobić swym wyglądem. Ale po co? Wyglądasz pięknie bez makijażu, a ja ci tylko wyszczotkuję przez  dwa wieczory włosy. Nie  musisz sobie dodawać urody makijażem lub jakąś fryzurą. To powinnam  sobie coś szybko kupić na grzbiet. Oczywiście, jeżeli odczuwasz chęć kupienia  czegoś to oczywiście możemy się wybrać na  zakupy. Ale jak  widzę to wróciłaś już do dawnego rozmiaru. I możesz spokojnie ubrać  się pół -sportowo - jest zima i upału nie ma, więc pomyśl o  czymś cieplejszym. Możesz spokojnie pojechać w spodniach , kozaczkach na obcasie , jakimś ciepłym sweterku i  weźmiesz swój kożuszek turecki - wyglądasz w nim extra!  Tam jest zimny wychów, nigdzie się nie  zgrzejesz. I koniecznie czapkę na głowę- to jest lotnisko, wieje zewsząd. Na sali, jak  znam życie też nie będzie  ciepło. A ponieważ jedziemy tam  samochodem, to nie będzie problemu by  mieć jakieś zapasowe rzeczy. Ja to chyba nawet założę rajstopy, te  "termiczne", które kupiliśmy w Niemczech. Ty też je załóż pod  spodnie. Bo ma być pogodnie, ale niestety zimno.

                                                                     c.d.n.