W końcu listopada zatelefonował Franek. Żalił się, że ojciec nie chce razem z nimi polecieć na Djerbę. A to taki czas, że wreszcie można bez omdlenia z gorąca trochę po całej wyspie pojeździć. Trochę jest wtedy deszczowo, ale temperatury "przystępne" na ogół w dzień to jest 18 stopni a w nocy o stopień niżej. I Franek wymyślił, żeby w takim razie pojechać całą "kupą" - Kaziki z juniorem i seniorem oraz oni z ojcem Franka i wtedy starsi panowie będą się razem raźniej czuli. Kazik wysłuchał wszystkiego cierpliwie, na kartce napisał zdanie "ja się na to nie piszę" i powiedział do Franka - tak naprawdę to nie jestem za wyjazdem z tak malutkim dzieckiem poza Polskę, ale jeśli Tesia będzie bardzo chciała jechać to być może pojedziemy, dam ci ją teraz do telefonu.
Teresa stwierdziła, że absolutnie nie pojedzie zimą z dzieckiem "w świat daleki", a jeśli Franek nie chce by ojciec był sam w święta, to żaden problem - na czas nieobecności Franka i Joanny ojciec Franka może bez problemu zamieszkać w Warszawie, w mieszkaniu ich taty i wtedy spędzi też z nimi święta i Sylwestra. Starsi panowie się lubią, świetnie dogadują no więc to tylko kwestia dogadania szczegółów. W końcu Otrębusy nie są na drugiej półkuli i co kilka dni Kazik albo Krystian mogą podjechać z jego tatą by sprawdzić, czy " w domu i zagrodzie" jest wszystko w porządku. Po tej rozmowie entuzjazm Franka odnośnie zimowego wyjazdu na Djerbę spadł w okolice 0. Dodatkowo Teresa poinformowała, że Alina jest w odmiennym stanie, dziecko powinno się urodzić na przełomie marca i kwietnia, więc oni wolą nie wyjeżdżać z Polski, żeby być na miejscu i w razie jakichś zawirowań wspomóc oboje. Na razie co prawda wszystko przebiega jak trzeba, no ale ciąża to "rzecz nabyta" i może być różnie. No nie miałem pojęcia, że taka u was jest sytuacja- oczywiście masz rację i dobrze, że tak podchodzicie do tej sprawy.
Po skończonej rozmowie Teresa powiedziała do męża - myślałam, że jego starokawalerskie nawyki już mu minęły. Ale miło z jego strony, że planował byśmy wszyscy razem gdzieś się wybrali. Jak znam Franka i życie, to za kilka dni, najwyżej za tydzień stwierdzi, że w tym układzie wigilia ewentualnie pierwszy dzień świąt będzie u nich. I w tym układzie zastanówmy się co wolimy by było u nas - wigilia czy świąteczny obiad w pierwszy dzień świąt. Ja myślę, że może by wigilię zrobić u nas, by po nocy nie tłuc się do tych Otrębusów. Jeśli się w wigilię zasiedzą to przenocują w mieszkaniu taty. Ale nie wykluczam, że pojadą na Djerbę sami a Franek załatwi ojcu jakieś wczasy lecznicze. Nie mam pojęcia jakie są układy rodzinne Joanny, bo może jest bardziej związana z rodzicami niż to postrzega Franek. Jak nasz ślicznotek będzie miał z 5 latek, to wtedy będziemy z nim wyjeżdżać na zagraniczne wojaże. Z wielką przykrością zauważyłam, że dalekowzroczne planowanie nie jest w tym kraju dobrą rzeczą - zupełnie jakby się żyło w pobliżu wulkanu. Pewnie znów pojedziemy do Sophie i Kurta - bardzo polubiłam oboje - bardzo mili, życzliwi i przytomni ludzie. Czułam się z nimi tak, jakbym znała ich "od zawsze". Sophie mi bardziej odpowiada psychicznie niż Alina bo zawsze szuka jakiegoś logicznego i dobrego rozwiązania a nie wpada w panikę. Alina jej do pięt nie dorasta. I myślę, że to nie tylko kwestia wieku- bo wszak jest ode mnie starsza- ale i usposobienia.
Kazik uśmiechnął się - obaj z Kurtem wiedzieliśmy, że się polubicie, bo macie ogromnie dużo punktów stycznych. Z kolei my z Kurtem też się świetnie zawsze dogadujemy - i na linii służbowej i w życiu prywatnym. Poza tym jeśli Kurt wie coś znacznie lepiej ode mnie to tak pokieruje rozmową, że mam szansę by samemu na to wpaść i wtedy on jest w przysłowiowym siódmym niebie, że na to wpadłem. To facet, który niczego ludziom nie zazdrości i jak zauważyłem to dość rzadka cecha obecnie. Mam żywy przykład jak być dobrym i mądrym ojcem. Gdy się dowiedział, że będziesz miała cesarkę to chciał byśmy do nich przyjechali i byś była tam operowana. I powiedział, że 80% szans, że druga ciąża może nie być taka jak pierwsza to za mało by ryzykować drugie dziecko i tylko teoretycznie cesarka to teraz "pestka". I tak fajnie powiedział -wiesz, pestka jest malutka ale też się można nią udławić. I jest pełen podziwu dla ciebie, że wzięłaś ten trzyletni urlop, bo z góry wiadomo, że zawsze po takiej trzyletniej przerwie jest kłopot z powrotem do pracy. A teraz tym bardziej. Ale na razie to nie ma problemu. My też się hodowaliśmy w domu aż do chwili pójścia do szkoły i jakoś nam to nie zaszkodziło.
Mnie chyba jednak w jakiś sposób zaszkodziło chodzenie do szkoły - bardzo nie lubiłam chodzenia do szkoły. Nudziłam się tam straszliwie, bo już umiałam czytać i dostawałam drgawek gdy dzieci dopiero uczyły się liter. I potem te lekcje z tym dukaniem i składaniem liter w wyraz. No normalnie roznosiło mnie. Oni gryzmolili z trudem literę "a" a ja w tym czasie wyrysowałam pół strony literek i pół strony szlaczków. A i tak poszłam rok wcześniej do szkoły. W drugiej klasie to się nieco mniej nudziłam, ale chodziłam na ósmą do szkoły, więc musiałam wcześnie wstawać by przed wyjściem z domu zjeść śniadanie, co mnie przyprawiało o mdłości. Dopiero wtedy mama wpadła na pomysł, bym rano jadła zupę z dnia poprzedniego- bo zupy to mi jakoś wchodziły, ale mleko i kakao to nigdy. A jajka to tylko w postaci kogla-mogla utartego z jedną łyżeczką kakao. A nie miałam żadnej alergii pokarmowej czy też "skazy białkowej"- cokolwiek to znaczy. Mama była przeze mnie wciąż nieszczęśliwa - miodu,dżemu do ust nie wzięłam, już sam widok ich na stole był mi niemiły. Każde mięso na talerzu podlegało u mnie rozkładowi na czynniki pierwsze - najmniejszy skrawek tłuszczu lub jakaś żyłko czy też innego rodzaju włókienko było starannie wydłubane i odsunięte na brzeg talerza. Zresztą wolałam mięso na zimno. Na ciepło to pożerałam tylko serdelki. Nienawidziłam ryżu na słodko, który mama uwielbiała, więc ryżu nie jadłam. Zupy pomidorowej też nie jadałam -wg mnie to była trucizna. Ryby- tylko sardynki z puszki, żadnej ryby smażonej lub gotowanej lub, nie daj Boże, w galarecie. Raz jedyny w życiu byłam na koloniach letnich- przez miesiąc jedyne co tam jadłam to był razowy , bardzo świeży chleb z twarogiem doprawionym cebulą. Chleb przyjeżdżał do nas prosto z piekarni i był często jeszcze ciepławy. Dzieciaki po tym chorowały, ale mnie nic nie było. Schudłam wtedy 3 kilo- 3 kilo w 4 tygodnie u siedmiolatki to był chyba jakiś rekord. Dożywiałam się czarnymi jagodami, bo były w pobliskim lesie, do którego codziennie chodziliśmy na spacery. Nie lubiłam makaronów, wolałam kartofle. Naleśniki też były trucizną, bo były z serem i dżemem.
Kazik wpatrywał się w Teresę z wielkim zdumieniem, w końcu powiedział - słucham tego jak bajki o żelaznym wilku! Co cię tak odmieniło? Teresa zaśmiała się głośno - zdziwisz się, ale wyjście z domu rodzinnego. Mama była bardzo kochana, ale jakoś nie wpadła na myśl, że kiedyś będę przecież musiała coś sama ugotować. Zaczęłam kursować po księgarniach i kupiłam sobie książeczkę o kuchni indyjskiej.
Przepisy były głównie wegetariańskie. Wypróbowałam wszystkie, tyle tylko, że nie waliłam do wszystkiego ani tak dużo pieprzu ani cukru jak w przepisach. Zrobiłam z tego "kuchnię indyjską w polskiej wersji i do dziś wiele przepisów nadal stosuję. Pokochałam łagodne curry i wiele innych przypraw w ich łagodnej wersji. Potem połączyłam te przepisy z przepisami z "normalnej" książki kucharskiej i to jak teraz gotuję to mariaż polskiej kuchni z różnymi innymi narodowymi kuchniami- mam podejrzenie, że jedyne czego Robercik do dziś żałuje, to właśnie moje gotowanie. Mamie i tacie też to moje gotowanie pasowało, tyle tylko, że na ogół nie mówiłam nigdy "co jest w środku". A ja często robię i meksykańskie jedzonko i chińskie i indyjskie. Dopóki sama nie zaczęłam pichcić to kurczaka nie jadłam, a teraz sam widzisz - 80% mięsa u nas to drób. Jeden z naszych znajomych, który miał okrutny pociąg do pichcenia zrobił "kurs gospodnika" i marzyło mu się,byśmy razem otworzyli jakąś knajpkę. Ale ponieważ mu się nie tylko to marzyło, a mnie się nie marzyło w 100% to co jemu, no to "naszej knajpki" nie ma.
Kazik słuchał z wielkim zainteresowaniem- w końcu zapytał- a ten facet ma jakąś restauracyjkę? A w ogóle co to za nazwa "gospodnik"? Teresa zaśmiewała się - no tak naprawdę to nie wiem- tak się ten kurs nazywał i dawał uprawnienia do otwarcia własnej niedużej knajpki lub baru. Widocznie wyraz
"gospodnik" dobrze się kojarzył poprzednim władzom. Bo słowo "restaurator" brzmi zapewne zbyt burżuazyjnie czy też kapitalistycznie. Zapewne ów "gospodnik" to mógł założyć gospodę, czyli lokal o wiele niższej randze niż restauracja. Po rosyjsku "gospoda" to pan, więc chyba nie tu trzeba szukać pochodzenia nazwy "gospodnik".
Ja to się nie nadaję do takiego biznesu i zapewne splajtowałabym po kilku miesiącach, bo wiem, że nie da się smacznie gotować z marnych surowców. Sprawdzałam wtedy z tym facetem - trzeba mieć niezłe zaplecze finansowe na początek, żeby w końcu coś zarobić. W dwie osoby to byśmy nie wyrobili - to musiałby być biznes rodzinny , zwłaszcza na początku.Poza tym jest tyle przy tym biznesie przepisów sanitarnych, że aż strach. I wcale mnie nie dziwią ceny w Europejskim, bo cena jedzenia nie bierze się tylko z ceny produktów i ich obróbki cieplnej- jest cały sznureczek wydatków nim podasz jedzenie na stół. Facet twierdził, że mam naturę eksperymentatora i szalenie mu moja kuchnia odpowiadała. Bo ja ciągle mam ciągoty do wypróbowywania kuchni innych narodów. Najmniej mi odpowiada kuchnia azjatycka. Obejrzałam w życiu sporo filmów stricte kulinarnych i zawsze coś mi w głowie z tego zostaje i mieszam naszą kuchnię z innymi . Na pewno moje risotto jest nieco inne niż prawdziwe włoskie, ale moja paella i meksykańska różnią się głównie ostrością. No i moje chili con carne też zapewne jest mało meksykańskie, bo ja nie lubię ostrego chili, ale połączenie fasoli, kukurydzy, mielonego mięsa i ryżu w mojej wersji jakoś wszystkim smakuje.
Wiesz kochany, każdy jeden biznes prywatny to jest jak włożenie głowy w pętlę sznura szubienicy - może się pętla zacisnąć w najmniej oczekiwanym momencie, a ja nie mam zacięcia ryzykantki. Poza tym życie mnie nauczyło, że rzadko można polegać w 100% na personelu, a wszystkiego nikt sam nie upilnuje. Poza tym już się ostatnio "naszefowałam" i wcale mnie nie ciągnie by być czyimś szefem. Zapewne jestem po prostu za mało ambitna.
Rozumiem cię w pełni- mnie też nie ciągnie do szefowania. Na razie zbieram materiały do doktoratu a potem chyba się zatrudnię na Politechnice. Wolę uczyć niż pilnować pracy dorosłych. I być może będzie to strzał w dziesiątkę. Na razie zbieram materiały. Czy pojechałabyś ze mną na jeden dzień do Modlina? Jeden dzień to może tata z Aleksem zostać. No ale po co ja mam tam z tobą jechać? - zdumiała się Teresa. Co ja będę tam robić? Nie znam się na samolotach, za lataniem to zbytnio nie przepadam.
Nic tam nie będziesz musiała robić, po prostu będziesz ze mną. Możemy się nawet dla przyjemności przelecieć helikopterem, tam jest dobry sprzęt. A ty będziesz go pilotował? Nie, będę siedział obok ciebie i szeptał ci do ucha czułe słówka - jak wiesz umiem ci szeptać do uszka w różnych okolicznościach. Po prostu będzie mi milej gdy będziesz ze mną, po drugie - uniknę w ten sposób przyjęcia, bo powiemy, że musimy pędzić do dziecka. Poznasz kilku moich kolegów, którzy umierają z ciekawości z kim to się ten totalny abstynent ożenił. A totalny dlatego, że nie tankuje i nie wodzi za sobą ze trzech, czterech panienek.
Ale, skoro nie chcesz byśmy polatali nad ziemią, to polatamy w kabinie symulatora. Powinno ci się spodobać . I może pojedzie też z nami Kris. Tata powiedział, że spokojnie poradzi sobie z Aleksem- wyjedziemy z Warszawy rano, wrócimy około czwartej po południu. Będziemy cały czas w kontakcie z tatą, w razie czego wsiadamy w helikopter, a samochód ktoś dostarczy do Warszawy.
A kiedy to będzie? I co to za przyjęcie, na którym nie chcesz być? No na cześć kilku nagrodzonych osób, wśród których i ja jestem. To będzie w przyszłą sobotę. Podobno ma być dobra pogoda wg ludków z meteo. Ojej, to powinnam się przelecieć do fryzjera i do kosmetyczki żeby ci wstydu nie zrobić swym wyglądem. Ale po co? Wyglądasz pięknie bez makijażu, a ja ci tylko wyszczotkuję przez dwa wieczory włosy. Nie musisz sobie dodawać urody makijażem lub jakąś fryzurą. To powinnam sobie coś szybko kupić na grzbiet. Oczywiście, jeżeli odczuwasz chęć kupienia czegoś to oczywiście możemy się wybrać na zakupy. Ale jak widzę to wróciłaś już do dawnego rozmiaru. I możesz spokojnie ubrać się pół -sportowo - jest zima i upału nie ma, więc pomyśl o czymś cieplejszym. Możesz spokojnie pojechać w spodniach , kozaczkach na obcasie , jakimś ciepłym sweterku i weźmiesz swój kożuszek turecki - wyglądasz w nim extra! Tam jest zimny wychów, nigdzie się nie zgrzejesz. I koniecznie czapkę na głowę- to jest lotnisko, wieje zewsząd. Na sali, jak znam życie też nie będzie ciepło. A ponieważ jedziemy tam samochodem, to nie będzie problemu by mieć jakieś zapasowe rzeczy. Ja to chyba nawet założę rajstopy, te "termiczne", które kupiliśmy w Niemczech. Ty też je załóż pod spodnie. Bo ma być pogodnie, ale niestety zimno.
c.d.n.