czwartek, 9 czerwca 2022

Trudny wybór - 39

 Wieczorem tego  dnia Adela "odkryła", że zrobił  się jej pęcherz na  najmniejszym palcu  stopy. Nogi zostały wymoczone, wycałowane, wygłaskane  i zostało  wdrożone   śledztwo- prowadził je oczywiście Emil - główne pytanie brzmiało "dlaczego to się  stało"? 

 Adela patrzyła na męża jak na kompletnego wariata, ale nic  nie mówiła. Ścisły  umysł Emila  wydedukował, że w jednej  skarpetce ze  szwu zwisała dość  długa  nitka z supełkiem na końcu i to ten  supełek śmiał uszkodzić  paluszek ukochanej żony. Druga  myśl, która  mu zaświtała to było totalne   zdziwienie  jak  można mieć tak delikatną  skórę na palcu stopy.  Wszelkie  pytania męża  zbyła krótko:  "nie wiem, ja mam często takie  atrakcje, ale po prostu taka moja  uroda". Latem nigdy  nie chodzę bez  skarpetek, bo chodzenie  bez  skarpetek zawsze kończy się otarciem. Powinnam  była po prostu wziąć  nieco grubsze  skarpety, zgapiłam się. Zaraz   zrobię  z tym porządek- wymoczę nogi, przekłuję pęcherz, posmaruję maścią z propolisem i  zalepię plastrem.  

Gdy Adela przekłuwała  pęcherz igłą  miała nieodparte  wrażenie, że przekłuwa Emilowi jakąś  wyjątkowo delikatną   część jego  ciała - ją to nic  nie bolało, ale on się krzywił i wyraźnie cierpiał. Oczywiście rodzice  zaraz  zostali poinformowani jaki to straszny  przypadek spotkał Adelę, a Helena  go "pocieszyła", że to nic  nowego- po prostu trzeba przekłuć pęcherz  i w ciągu  jednego  dnia wszystko wróci  do normy i nic jej z tego powodu  nie będzie. A następnego dnia będzie już pamiętać o  tym, żeby założyć skarpetkę  szwem na  zewnątrz, lub dokupić bezszwowe skarpety. 

W związku z tą "straszną kontuzją" następnego dnia postanowiono pojechać  na Gubałówkę - oczywiście samochodem, żeby nie nadwyrężać biednego małego  paluszka. 

Kolejka do wjazdu nawet nie  była tym  razem porażająca  swą  długością, pogoda  była  dobra więc i widokowo wszystko było w porządku. Można  było kupić oscypki,  w przystępnej  cenie te z mieszanego mleka  krowio-owczego i drogie,  ale "prawdziwe", czyli z mleka  owczego. Kupili po oscypku na rodzinę (tego "prawdziwego")by go wziąć  ze  sobą  do Warszawy i jeden  na teraz, ominęli stragan ze swetrami i skarpetami,  za to uwagę panów  przyciągnęła plackarnia i bohatersko  stanęli w długiej  kolejce,  a panie poszły  poszukać jakiejś ławki. Po trzech  kwadransach panowie  przynieśli usmażone, rumiane, pachnące placki  kartoflane. Było trochę  śmiechu, bo Helena   zauważyła, że jakieś  spore te  porcje, panowie  po sobie  spojrzeli i przyznali  się, że na każdym talerzu są po  dwie  porcje. I ci w kolejce  za nimi to chyba  mieli ochotę ich pobić. 

Nie da się  ukryć, że latem nie  za bardzo jest co robić  na  szczycie  Gubałówki więc zdecydowali  się na powrót. A że godzina jeszcze "młoda była" a pogoda  ładna pojechali  Drogą Oswalda  Balzera-przez Jaszczurówkę,Cyrhlę, Brzeziny, Zazadnią,Głodówkę  do parkingu na  Palenicy  Białczańskiej. Droga Balzera jest co prawda  wąska a w typowo turystycznym  tu sezonie , czyli w lipcu i sierpniu przyprawia  wszystkich o ból głowy bo droga  kręta  i  zatłoczona, ale  widoki są piękne.

Maleństwo,  a kim był ten Oswald Balzer?- bo jakoś  go   nie kojarzę - stwierdził Emil. Adela uśmiechnęła się-  nie kojarzysz, bo w  szkołach o nim nie uczą, a powinni. To był profesor, historyk, wykładowca  a potem rektor Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie. Był historykiem i napisał kilka dzieł historycznych, np. "Genealogia Piastów",  założył Towarzystwo  Naukowe we Lwowie. Reprezentował Polskę, a właściwie  rząd Galicji w  sporze z Węgrami o Morskie  Oko. Jego wywód dotyczący granicy trwał cztery  dni i granice, które  wtedy wyznaczył w Tatrach w rejonie  Rysów i  Żabiego Szczytu obowiązują do dziś. Poza tym w 1918 roku zaproponował i uzasadnił nazwę nowej  waluty - złoty polski, domagał  się skutecznie  by Orzeł Biały posiadał koronę a nazwa naszego państwa polskiego  brzmiała  Rzeczpospolita  Polska. A w 1921 roku został odznaczony Orderem Orła  Białego. Umarł w 1933roku, żył 75 lat, pochowany jest na cmentarzu Łyczakowskim  we Lwowie. Zakopiańczycy  wiedzą ile mu  zawdzięczają i ma pan profesor drogę  swego imienia- długą  i z pięknymi widokami. 

Na parkingu w Palenicy  Białczańskiej nie było tłoku - wszak jeszcze nie  wakacje- gdyby to była  druga połowa  czerwca to o tej porze nie byłoby  ani skrawka  wolnego  miejsca. Dalszą  drogę do Morskiego Oka można  było odbyć bryczką lub wozem i ewentualnie na własnych  nogach. Adela zaproponowała, by  przeszli się  spacerkiem w stronę Morskiego Oka, bo po drodze są Wodogrzmoty Mickiewicza , podejdą tam i zobaczą co  dalej. Z tego parkingu do Morskiego Oka jest spacerek długości około 8  kilometrów z kawałeczkiem , co może zająć dwie i pół godziny  dreptania  w jedną  stronę. Droga dobra, asfalt  gładki. Kiedyś  samochodem  można  było podjechać  bliżej, aż do  Polany Włosienica.  W trakcie króciutkiej narady ustalili, że gdy dojdą do Wodogrzmotów to zdecydują się czy idą odpocząć do schroniska w Dolinie  Roztoki, które jest oddalone od  Wodogrzmotów o 10 minut,  czy idą  dalej, nad Morskie Oko i  odpoczną w tamtejszym schronisku. Adela  z koleżanką dreptały tędy zimą aż  dwie i pół godziny i tylko  cudem udało im się załapać miejsce w Schronisku koło Morskiego  Oka. Umordowały  się,  bo były skazane na komunikację  autobusową z i do Zakopanego. 

Po tej minionej  trzydniówce  deszczowej  w Zakopanem w wyższych partiach gór było dość  biało, co tylko dodawało krajobrazowi  uroku. Wyminęli  z odrazą konne dorożki i wozy. Przy Wodogrzmotach  zdecydowali, że przedrepczą aż do Morskiego Oka.  Adela i tym razem  stwierdziła, że mimo  wszystko lepiej  się idzie szosą  latem  niż zimą. Szli cały  czas tą drogą,  chociaż  było klika skrótów, ale Adela  wiedziała, że te skróty to drogi leśne, kamieniste i nie chciała iść po kamieniach, bo była w adidasach  a nie w  wibramach. Emil się wciąż  dopytywał, czy nie boli ją  stopa, ale Adela naprawdę miała to "nadwyrężone" miejsce dobrze  zaopatrzone  specjalnym plastrem. Na Polanie Włosienica pozachwycali  się trzema  szczytami  Mięguszewieckimi-  Szczytem Czarnym, Pośrednim i Wielkim, Cubryną, Żabią  i Wołową Turnią. Masyw  "Mięguszy" robił wrażenie, to były góry dla  zaawansowanych, tych co "drapią się tam, gdzie ich  nie swędzi". Od masywnego Szczytu Mięguszowieckego Czarnego odchodząca Kazalnica Mięguszewiecka została  zdobyta latem  dopiero 1942 roku a zimą dopiero w 1957. A kultowa już ściana  zwana  Filar Kazalnicy  "padła" dopiero w 1962 roku, zdobyła go  czwórka  wspinaczy: Chrobak, Heinrich, Kurczab i Zdzitowiecki.

Szło im  się  dobrze, nie było "tabunów" turystów. Adela twierdziła, że gdy ostatni raz była tu  zimą to było znacznie  więcej  chętnych  niż teraz. Gdy tak wędrowali Emil powiedział - jak na osobę, która odżegnuje się od  wspinaczek to bardzo  dużo na temat gór i ludzi  z nimi związanych wiesz.  

No bo ja mam taki feler -jeżeli dokądś  jadę na dłużej niż jeden  dzień to staram  się poczytać o  tym miejscu. Tak było właśnie z Zakopanem. Przeczytałam  sporo książek o wspinaniu się, o górach  na  całym świecie i pewnie gdybym  była  normalna to nie poprzestałabym na czytaniu, tylko zajęła  się tym bardziej konkretnie, ale ja nie bardzo  wierzę we własne  możliwości fizyczne, więc poprzestałam  na  zachwycie osiągnięciami innych. Ja po prostu  nie mam predyspozycji  fizycznych,  mam słabą statykę  mięśni, znacznie  gorszą niż dynamikę  i  nie przepadam za umęczeniem  się fizycznym tak, że ledwo na oczy patrzę. I bardziej pociąga  mnie w facetach ich umysł niż siła fizyczna. 

Towarzystwo spoconych, brudnych, złachanych wspinaczy zupełnie mnie nie pociąga.  Gdy czytam o tym jak siedzą w wysokich górach w tych swoich  namiocikach i nawet wyjście za potrzebą fizjologiczną nie jest czymś oczywistym i normalnym, to zastanawiam  się kto tu jest normalny- ja  czy oni. Dziewczyny  z liną- bo i tych  nie brakuje- zawsze się zastanawiam czy one mają  wszystkie hormony  w porządku. Być może, że się mylę- ale w moim odczuciu  bycie wspinaczem to rodzaj ucieczki od  zwykłego życia. Tylko nie  wiem po jakie licho oni się żenią, płodzą  dzieci, nie rozumiem też tych  dziewczyn, że wiążą się z nimi. 

Tak na logikę -Tatry są maleńkie, złazi taki jeden  z drugim Tatry dość  wcześnie, no to trzeba jechać gdzie indziej- Dolomity, Alpy, Himalaje, Andy.  Fura  forsy na to potrzebna, to nie jest tani sprzęt- musi być dobry, a dobry znaczy drogi. I nie  da się pracować tydzień  za biurkiem a w piątek  wieczorem jechać  w góry prosto od  biurka. 

Znałam jednego, który wprawdzie się nie  wspinał, ale miał bzika  na punkcie nart i tenisa- zmarł na serce. Nie można cały tydzień siedzieć na  zadku a w weekendy letnie starać się być Nadalem a w zimowe super zjazdowcem. To się udaje przez krótki czas. I wiesz kogo mam na myśli.

Postanowili wpierw wyrównać poziom płynów  w  swych  organizmach i zacumowali w schronisku. Adela i Emil stwierdzili, że przejdą  się dookoła Morskiego Oka, a Helena i ojciec w tym czasie odpoczną i popilnują stolika, bo  obiad zjedzą  dziś w  schronisku.  Obejście jeziora dookoła zajęło młodym równo godzinę. Wypatrywali  w  jeziorze pstrągów i zastanawiali  się czy iść jeszcze po obiedzie nad Czarny Staw pod Rysami. No ale Adela stwierdziła, że właściwie to nie ma po co, skoro nie idą  na Rysy. A na Rysy  nie pójdą, bo w czerwcu chodzi się jeszcze  wariantem zimowym, potrzebne są raki. A tak ogólnie  rzecz ujmując to  aż tak ambitna to ona nie jest, żeby wchodzić na Rysy. A jeśli jej kiedyś odbije to na pewno wtedy poszłaby z wykwalifikowanym przewodnikiem. I zapewne wtedy musiałaby  zanocować  w Morskim  Oku, bo jak  się przeleci per pedes od  Palenicy  Białczańskiej pod Rysy to już nie będzie miała  siły by wchodzić na Rysy. 

Emil stwierdził, że w jego odczuciu Tatry w gruncie rzeczy  są  mało dostępne. Przecież gdyby im  się  zachciało pójść na Granaty,  czy  może jeszcze ambitniej na Orlą Perć czy też Świnicę to znów musieliby wlec  się na Halę Gąsienicową. A gdyby się im zamarzyło wejście na Świnicę od innej strony to musieliby wpierw  "upolować" miejsce w kolejce  linowej na Kasprowy i przewlec się granią przez  Beskid, Liliowe, przełęcz Świnicką, Świnicę, zejść potem  na Halę Gąsienicową przez Przełęcz Świnicką lub Liliowe i znów iść przez Boczań do Kuźnic. No właśnie- Adela aż klasnęła  w ręce- dobry jesteś- już załapałeś trochę tych gór!  Jedyna  pociecha, że tu, w porównaniu do Himalajów to są małe odległości.

Obiad im bardzo  smakował, po obiedzie  jeszcze napili się kawy i jak to określiła Adela wyruszyli w drogę  do  samochodu- po prostu Tatrzański Park  Narodowy  dba o to, by turystom nie odkładało się sadełko po obiedzie. Emil miał wielką ochotę by wziąć dorożkę, ale obydwie panie  gorąco  zaprotestowały mówiąc, że im końskie wyziewy po obiedzie  absolutnie nie odpowiadają. Po drodze  z pięć razy  musiała Adel  zapewniać  swego męża, że nic a nic nie boli   ją otarte miejsce na  małym palcu. Gdy dotarli na parking teść powiedział: no nie  wiem jak wy, ale ja to bym  mógł już  zjeść drugi obiad. Wszystko co zjadłem już wydatkowałem na tę przechadzkę.

W samochodzie teść przekonywał wszystkich, że stanowczo teraz  powinni udać się  do jakiejś restauracji na porządną obiado- kolację, ale obie  panie wyciszyły go mówiąc, że zrobią po prostu na kolację omlet z pieczarkami,  więc  na pewno nie pójdzie  spać  głodny.

W domu  Emilowi zamarzyło się, by obejrzeć obejrzeć "ten biedny  paluszek", ale na marzeniu  się skończyło, bo Adela stwierdziła, że teraz to ona  się zajmie   robieniem kolacji, więc  będzie  miło jeśli on pomoże jej  w tym zajęciu, a paluszek to obejrzy już po  kolacji, gdy Adela  będzie się kąpać. 

                                                                         c.d.n.