czwartek, 24 lutego 2022

Ryzykantka - 26

 Okazało się,  zgodnie z przewidywaniami Roberta, że on nic nie mógł pomóc swemu siostrzeńcowi. Po dwóch dniach pobytu na oddziale Klon  został wypisany do domu i  Franek przyjechał po żonę i dziecko.

Mały był bardzo rozczarowany, bo okazało się , że złamanie nie było na szczęście powikłane i Klon mógł brać udział w lekcjach, z tym, że miał  siedzieć tak, by   zagipsowana noga spoczywała  na sąsiednim krześle a do toalety  miał wychodzić o kulach i nie w czasie przerwy, ale podczas lekcji.  Skończyły się piesze wędrówki obu do szkoły, bo "połamaniec" był wożony przez  któregoś z rodziców do i ze szkoły - oczywiście były wożone obydwa  Klony, co się drugiemu  nie podobało.

Zaraz po pierwszym dniu w  szkole cały gips  był upstrzony napisami i rysunkami. Alina sfotografowała to wszystko i  zapowiedziała, że jeśli do tego "paskudztwa" dojdzie choćby jedna kropka lub literka, to Klon będzie musiał to wszystko zlizywać do czysta własnym językiem. A że Alina  nie rzucała nigdy  żadnych gróźb na wiatr, Klon przestał mazać po gipsie. W rozmowie  z bratem Alina  stwierdziła, że cieszy się,  że skończyło się to tylko złamaniem nogi a nie np. wstrząsem mózgu lub wręcz jakimś urazem czaszki bo mur,  z którego dzieciak skakał miał niemal dwa metry wysokości. 

Oczywiście i Alina i Franek poinformowali obu chłopców, że jeżeli któryś z nich, jeszcze raz będzie właził tam gdzie nie wolno, to nawet jeśli sobie nic  nie uszkodzą to będą odprowadzani do szkoły i ze szkoły do domu niczym pierwszoklasiści i niech  zapomną o jakichkolwiek rozrywkach i prezentach pod choinkę i od Mikołaja przez najbliższe kilka lat. Drugi  Klon stwierdził, że nie rozumie  dlaczego kara jednego z nich ma również dotknąć drugiego, ale Franek zamknął dyskusję mówiąc- z czasem obejmiesz to swoim ciasnym rozumkiem. Widziałeś co brat robi i nie powstrzymałeś go, więc też jesteś winien.

Po pierwszym tygodniu  zabiegów Ewa stwierdziła, że jej dżinsy stały się wyraźnie luźniejsze i podzieliła się tą wiadomością z panem Wojtkiem. Nie był tym zaskoczony i powiedział, że to wszystko  zasługa  sauny infrared, bo każdy 30 minutowy  zabieg to spalenie 300 do 900 kalorii, czyli tyle  ile by się  straciło biegnąc 10 kilometrów. Po prostu podczerwień wnika w głąb ciała na 5 centymetrów i rozgrzewa tkankę likwidując  podskórną tkankę  tłuszczową, likwiduje też cellulit, pomaga przy leczeniu  schorzeń reumatycznych, zwyrodnień stawów, usuwa w tkankach mięśni blizny powstałe podczas urazów, łagodzi przewlekłe bóle po różnych  kontuzjach, powoduje wydalanie się poprzez skórę toksyn  zalegających w organizmie. 

Wymienił przy okazji kilka  adresów w Warszawie, gdzie można  korzystać z tej łaźni. Niewątpliwą  zaletą ich jest również fakt, że łatwo się je montuje i mogą być podłączone w domu do każdego gniazdka byleby było w nim napięcie 220V. No i są przy  zakupie tańsze od łaźni fińskich  mokrych i suchych, więc  coraz więcej  się ich teraz sprzedaje. A wcale  nie są nowym wynalazkiem bo wynalazł je  w połowie  lat sześćdziesiątych  pewien Japończyk ale  opatentował wynalazek i dopiero teraz ochrona patentowa wygasła i można je produkować nie płacąc za wykorzystanie patentu. Tyle tylko, że na korzystanie  z niej musi być zgoda lekarza, który wie  na jakie  choroby cierpi osoba chcąca z takiej  sauny korzystać. A ceny  zakupu wahają się od 6 do 12 tysięcy złotych, bo są uzależnione od wielkości i materiału, z którego jest obudowa.

Robert popatrzył się na Ewę a ona dojrzała w jego oczach chęć  nabycia takiej łaźni i powiedziała - nie kochanie, nie kupimy, nam bardziej się opłaca chodzić raz na  jakiś czas na cykl tych zabiegów. Wprawdzie nas na taki zakup stać, ale ja już w życiu masę takich wielce przydatnych rzeczy kupiłam a potem je rozdawałam, bo z nich praktycznie  niemal nie korzystałam. A skoro wiemy, że nawet niedaleko od  nas można z takiej łaźni korzystać to po prostu tylko sobie  zapiszemy  adres, albo  gdy wrócimy to poszukam w necie.

Oj, muszę to opowiedzieć mojej żonie- stwierdził pan Wojtek-  bo ona  zaraz chciałaby wszystko kupić i mieć własne, a ja  mam wyrzuty  sumienia, gdy jej odmawiam.  Nie  widzę przeszkód, może pan jej to opowiedzieć - zaśmiała się Ewa. Za kilka lat sama pojmie, że mąż  powinien być własny i na wyłączność, a z innych rzeczy można śmiało korzystać  za opłatą i jest to bardziej opłacalne.

W drugim tygodniu pobytu Ewa z Robertem zrobili kilka dłuższych  spacerów. I Ewa znów przeżyła  rozczarowanie -to sanktuarium  maryjne  w niczym nie przypominało tamtego kościółka, w którym była boazeria z jasnego drewna, takie same ławki, a cała  dekoracja sprowadzała się do błękitnych  zasłon i takich  samych szarf, upiętych w kokardy. Było w nim wtedy cicho, przytulnie i skromniutko, żadnych  złoceń, nawet obraz umieszczony na ołtarzu  nie miał złoconych ram. Doszli do schroniska na  Klimczoku , pooglądali panoramę a Ewa pomyślała - dobrze, że jest informacja, że to jest schronisko, bo pewnie jak ta  kretynka  szukałabym tamtego,  zapamiętanego gdy tu byłam. A tak w ogóle była zdegustowana tą drogą   bo szło się    nie lasem a jezdnią i co chwilę trzeba było uskakiwać przed samochodami. Nie pamiętała by wtedy stało tu tyle domostw! W tym układzie  stwierdziła, że nie pójdą z Klimczoka  na Szyndzielnię, tylko któregoś dnia podjadą do Bielska i pojadą na  Szyndzielnię kolejką linową.

I tak też  zrobili. Nie było już tych starych 4 osobowych wagoników, które  wtedy  kojarzyły się Ewie  jak w zbyt dużych odstępach  nanizane na nitkę prostokątne  kostki - teraz  były ładne, nowoczesne, żółto-czarne gondole. Nieco poniżej stacji był nowy hotel o nazwie Dębowiec a obok niego parking dla  camperów- rzadkość w kraju nad Wisłą.  Ewa  miała nieodparte  wrażenie, że trasa kolejki była nieco zmieniona, nie przypominała sobie, by wtedy  kolejka kursowała tak blisko góry.  Przy górnej stacji  kolejki wzniesiono całkiem zgrabną wieżę widokową, która  była czynna  tylko w  godzinach kursowania  kolejki  - oczywiście  wstęp na wieżę był płatny. I tu  niespodzianka - na górnej stacji  kolejki można było zobaczyć stare wagoniki , takie jak je zapamiętała Ewa.

 Oczywiście  wdrapali się  niespiesznie  na wieżę widokową, potem posiedzieli na tarasie przy schronisku i był już czas by wracać do Szczyrku.  Na dole wdepnęli do hotelu Dębowiec do Drink- baru, gdzie  można  było  zamówić najrozmaitsze  drinki, w tym bardzo dużo bezalkoholowych z najrozmaitszych kuchni świata i wiele rodzajów kawy. Dębowiec jak większość  hoteli starał się przyciągnąć jak najwięcej gości, ceny  nie były tak "wysokogórskie" jak w Szczyrku lub  Zakopanem a w prospekcie reklamowym wszystko wyglądało przepięknie. Byli nastawieni i na  studniówki i na przeróżne  konferencje  i szkolenia, wesela, bale maturalne, duże spotkania rodzinne i tak ogólnie  "dla  każdego według jego potrzeb". 

Wpadła im też w ręce ulotka  reklamująca ośrodek  rekreacyjno - narciarski Dębowiec,  którego wyciąg zimą wwoził na stok (600m zjazdu w dół) tylko narciarzy i snowbordzistów, a latem pieszych  turystów, którzy chcieli  wybrać się na Szyndzielnię - nie bardzo tylko mogli się doczytać czy dalej należało pokonać drogę per pedes czy  może "podwiezieni"   trafiali na  dolną stację kolejki gondolowej. No ale skoro oni się nie wybierali na Szyndzielnię, bo właśnie  z niej wrócili - pozostawili sprawę niewyjaśnioną.

W drodze powrotnej  "ścignął" Ewę Zigi - pierwsze pytanie  brzmiało ; "chcesz  może domek w Warszawie?". Nie,  nie chę, ja już mam domek w Warszawie. Ale ja mówię o wolno stojącym domu a nie o mieszkaniu na osiedlu!- tłumaczył Ewie.  Zigi, kotku, ja już  nie mieszkam na tym osiedlu, na którym byłeś,  już się przeprowadziłam, właśnie do domku. To czemu ja o tym nie wiem? - dopytywał się  Zigi. No bo ja nie wydaję żadnego biuletynu informacyjnego odnośnie  mego życia  prywatnego,  zauważyłeś? A teraz jestem z mężem w drodze do Szczyrku, byliśmy w Bielsku -Białej i na Szyndzielni.  To pozdrów męża ode mnie.  Już jest  pozdrowiony, bo jesteś na  głośnomówiącym  połączeniu. O, to muszę uważać, żeby nie kląć. Zigi, a o co chodzi? My wracamy do Warszawy w poniedziałek. Jeżeli masz coś dla mnie pilnego to mogę przyjechać do biura we wtorek. Ooo, to  dobrze bo będziesz  miała klienta. No a o której przyjedziesz do nas?  Tak jakoś między  dziewiątą  a dziesiątą- pasuje? Tak, klient będzie przed  dwunastą. No to do zobaczenia, cześć!

Gdy się rozłączyła Robert powiedział - zawsze mnie  powala  twoja  z nim rozmowa. Nie ciebie jednego - pocieszyła go Ewa -facet powinien  mieć tłumacza i mnie często przypadała ta rola. Na początku czułam się jakbym zdawała egzamin, którego jedynym pytaniem  jest "co poeta  miał myśli" i długo  mnie to denerwowało, w końcu odkryłam, że  należy mu po prostu zadawać proste pytania i to pytania zbudowane ze zdań prostych, nie  złożonych.  Pytanie mnie o domek oznaczało, że znów mamy durnego i mało forsiastego klienta, który chce się wykpić domkami, czyli takiego, który nie ma jeszcze kompletu umów na  wszystkie  domki. Tylko taki klient  nie wie, że my już  znamy te  numery. Ostatnio kończy się to tak, że jedziemy, Zigi i ja do takiego i zaglądamy facetowi w papiery. Potem  Zigi radzi mu by jak najprędzej się tego terenu pozbył i  mówimy gościowi "żegnamy pana". Teraz te  tereny pod budowę takich osiedli są coraz bardziej oddalone od  miasta i większość ludzi trzeźwieje z chwilowego  zatrucia się "świeżym  powietrzem i ciszą, zielenią, kontaktem  z przyrodą" gdy zaczyna  dostrzegać, że osiedle stoi wprawdzie w miejscu ładnym, ale każdy  członek rodziny powinien  mieć własny  samochód, nie ma  szkoły, nie ma przedszkola, do najbliższego lekarza też nie  za blisko. Dobrze, że część jest tak skołowana, że trzeźwieje dopiero gdy się  wprowadzi i odkrywa, że wszystkiego tu, w tym uroczym  miejscu, poza owym  mahoniowym powietrzem brakuje. Oczywiście, czasem już po roku jest jakiś  sklep, po iluś latach jest nawet  szkoła i przedszkole - wszystko zależy od stopnia determinacji tych ludzi. Początki nawet spółdzielczego osiedla, gdzie z góry wiadomo ilu będzie mieszkańców są straszne - miasto rzuci na otarcie łez 1 linię  autobusową i w gazecie wyczytasz, że jest komunikacja, jest jedno przedszkole na kilka tysięcy maluchów, 1 sklep spożywczy i.....cześć. 

Na Ursynowie naczekałam się na sklepy, na komunikację, praktycznie na wszystko. Teraz jest tam wszystko, niemal drugie miasto. Widziałeś to osiedle  domków po lewej stronie, okolone murem,  w drodze do Konstancina? Mieszka na nim siostra  mojej koleżanki - świra dostaje co rano bo nie może wyjechać z osiedla na drogę, która jest wszak jednopasmowa a  zasuwają nią do Warszawy i ci z Konstancina i z Klarysewa i różnych  innych miejscowości. Płynie  strumień samochodów a ona w swoim stoi i czeka, tak jak i inni z jej osiedla  i nie mogą się wydostać by jechać do pracy lub odwieźć dzieciaka do szkoły. To jeden mankament- drugi - wchodzisz czy wjeżdżasz za ten mur i koniec - nie masz dokąd pójść na spacer z dzieckiem, co najwyżej  możesz je  uwiązać w ogródku przydomowym. Znam projektanta tego osiedla - musiał  wsadzić tam tyle domków by inwestor  wyszedł na swoje  a nie  splajtował. Czasem Zigi i ja tak klniemy, że  aż wstyd, no ale trzeba przecież takie  kwiatki jakoś odreagować. Nie wiem, czy Zigi kiedyś był w Szczyrku, ale jeśli był to  dawno i też miałby, tak jak ja  bardzo mieszane uczucia. I dlatego znacznie  chętniej projektuję wnętrza, o ile oczywiście nie trafię na jakiegoś  świra.

Zaraz po przyjeździe do swego hotelu wybrali się do jaccuzi. Spędzili  tam niemal godzinę, korzystając z faktu, że są  sami. Robert stwierdził, że w klinice bardzo by się przydał taki fizjoterapeuta jak pan Wojtek. Nie dość, że był naprawdę dobrym fachowcem, to dodatkowo bardzo sympatycznym i życzliwym dla innych człowiekiem.  Oczywiście Robert pytał się go, czy nie chciałby razem z rodziną przenieść się do Warszawy, ale Wojtek stwierdził, że on to by się przeniósł gdyby był sam, jednak tu już mają swój własny dom, a gdy córeczka  nieco podrośnie jego żona chce wrócić do pracy - jest przedszkolanką z  zawodu. I wtedy małą będzie się  częściowo  zajmować babcia. A on ma w Warszawie już tylko ojca, który niedawno ożenił się po raz drugi, ale Wojtek nie potrafi znaleźć wspólnego języka z jego żoną, która śmieje się z niego, że ożenił się z...wiejską  dziewuchą. A tu teściowie mówią do  niego "synku" i stali się  dla niego prawdziwą rodziną. 

                                                                        c.d.n.