Okazało się, zgodnie z przewidywaniami Roberta, że on nic nie mógł pomóc swemu siostrzeńcowi. Po dwóch dniach pobytu na oddziale Klon został wypisany do domu i Franek przyjechał po żonę i dziecko.
Mały był bardzo rozczarowany, bo okazało się , że złamanie nie było na szczęście powikłane i Klon mógł brać udział w lekcjach, z tym, że miał siedzieć tak, by zagipsowana noga spoczywała na sąsiednim krześle a do toalety miał wychodzić o kulach i nie w czasie przerwy, ale podczas lekcji. Skończyły się piesze wędrówki obu do szkoły, bo "połamaniec" był wożony przez któregoś z rodziców do i ze szkoły - oczywiście były wożone obydwa Klony, co się drugiemu nie podobało.
Zaraz po pierwszym dniu w szkole cały gips był upstrzony napisami i rysunkami. Alina sfotografowała to wszystko i zapowiedziała, że jeśli do tego "paskudztwa" dojdzie choćby jedna kropka lub literka, to Klon będzie musiał to wszystko zlizywać do czysta własnym językiem. A że Alina nie rzucała nigdy żadnych gróźb na wiatr, Klon przestał mazać po gipsie. W rozmowie z bratem Alina stwierdziła, że cieszy się, że skończyło się to tylko złamaniem nogi a nie np. wstrząsem mózgu lub wręcz jakimś urazem czaszki bo mur, z którego dzieciak skakał miał niemal dwa metry wysokości.
Oczywiście i Alina i Franek poinformowali obu chłopców, że jeżeli któryś z nich, jeszcze raz będzie właził tam gdzie nie wolno, to nawet jeśli sobie nic nie uszkodzą to będą odprowadzani do szkoły i ze szkoły do domu niczym pierwszoklasiści i niech zapomną o jakichkolwiek rozrywkach i prezentach pod choinkę i od Mikołaja przez najbliższe kilka lat. Drugi Klon stwierdził, że nie rozumie dlaczego kara jednego z nich ma również dotknąć drugiego, ale Franek zamknął dyskusję mówiąc- z czasem obejmiesz to swoim ciasnym rozumkiem. Widziałeś co brat robi i nie powstrzymałeś go, więc też jesteś winien.
Po pierwszym tygodniu zabiegów Ewa stwierdziła, że jej dżinsy stały się wyraźnie luźniejsze i podzieliła się tą wiadomością z panem Wojtkiem. Nie był tym zaskoczony i powiedział, że to wszystko zasługa sauny infrared, bo każdy 30 minutowy zabieg to spalenie 300 do 900 kalorii, czyli tyle ile by się straciło biegnąc 10 kilometrów. Po prostu podczerwień wnika w głąb ciała na 5 centymetrów i rozgrzewa tkankę likwidując podskórną tkankę tłuszczową, likwiduje też cellulit, pomaga przy leczeniu schorzeń reumatycznych, zwyrodnień stawów, usuwa w tkankach mięśni blizny powstałe podczas urazów, łagodzi przewlekłe bóle po różnych kontuzjach, powoduje wydalanie się poprzez skórę toksyn zalegających w organizmie.
Wymienił przy okazji kilka adresów w Warszawie, gdzie można korzystać z tej łaźni. Niewątpliwą zaletą ich jest również fakt, że łatwo się je montuje i mogą być podłączone w domu do każdego gniazdka byleby było w nim napięcie 220V. No i są przy zakupie tańsze od łaźni fińskich mokrych i suchych, więc coraz więcej się ich teraz sprzedaje. A wcale nie są nowym wynalazkiem bo wynalazł je w połowie lat sześćdziesiątych pewien Japończyk ale opatentował wynalazek i dopiero teraz ochrona patentowa wygasła i można je produkować nie płacąc za wykorzystanie patentu. Tyle tylko, że na korzystanie z niej musi być zgoda lekarza, który wie na jakie choroby cierpi osoba chcąca z takiej sauny korzystać. A ceny zakupu wahają się od 6 do 12 tysięcy złotych, bo są uzależnione od wielkości i materiału, z którego jest obudowa.
Robert popatrzył się na Ewę a ona dojrzała w jego oczach chęć nabycia takiej łaźni i powiedziała - nie kochanie, nie kupimy, nam bardziej się opłaca chodzić raz na jakiś czas na cykl tych zabiegów. Wprawdzie nas na taki zakup stać, ale ja już w życiu masę takich wielce przydatnych rzeczy kupiłam a potem je rozdawałam, bo z nich praktycznie niemal nie korzystałam. A skoro wiemy, że nawet niedaleko od nas można z takiej łaźni korzystać to po prostu tylko sobie zapiszemy adres, albo gdy wrócimy to poszukam w necie.
Oj, muszę to opowiedzieć mojej żonie- stwierdził pan Wojtek- bo ona zaraz chciałaby wszystko kupić i mieć własne, a ja mam wyrzuty sumienia, gdy jej odmawiam. Nie widzę przeszkód, może pan jej to opowiedzieć - zaśmiała się Ewa. Za kilka lat sama pojmie, że mąż powinien być własny i na wyłączność, a z innych rzeczy można śmiało korzystać za opłatą i jest to bardziej opłacalne.
W drugim tygodniu pobytu Ewa z Robertem zrobili kilka dłuższych spacerów. I Ewa znów przeżyła rozczarowanie -to sanktuarium maryjne w niczym nie przypominało tamtego kościółka, w którym była boazeria z jasnego drewna, takie same ławki, a cała dekoracja sprowadzała się do błękitnych zasłon i takich samych szarf, upiętych w kokardy. Było w nim wtedy cicho, przytulnie i skromniutko, żadnych złoceń, nawet obraz umieszczony na ołtarzu nie miał złoconych ram. Doszli do schroniska na Klimczoku , pooglądali panoramę a Ewa pomyślała - dobrze, że jest informacja, że to jest schronisko, bo pewnie jak ta kretynka szukałabym tamtego, zapamiętanego gdy tu byłam. A tak w ogóle była zdegustowana tą drogą bo szło się nie lasem a jezdnią i co chwilę trzeba było uskakiwać przed samochodami. Nie pamiętała by wtedy stało tu tyle domostw! W tym układzie stwierdziła, że nie pójdą z Klimczoka na Szyndzielnię, tylko któregoś dnia podjadą do Bielska i pojadą na Szyndzielnię kolejką linową.
I tak też zrobili. Nie było już tych starych 4 osobowych wagoników, które wtedy kojarzyły się Ewie jak w zbyt dużych odstępach nanizane na nitkę prostokątne kostki - teraz były ładne, nowoczesne, żółto-czarne gondole. Nieco poniżej stacji był nowy hotel o nazwie Dębowiec a obok niego parking dla camperów- rzadkość w kraju nad Wisłą. Ewa miała nieodparte wrażenie, że trasa kolejki była nieco zmieniona, nie przypominała sobie, by wtedy kolejka kursowała tak blisko góry. Przy górnej stacji kolejki wzniesiono całkiem zgrabną wieżę widokową, która była czynna tylko w godzinach kursowania kolejki - oczywiście wstęp na wieżę był płatny. I tu niespodzianka - na górnej stacji kolejki można było zobaczyć stare wagoniki , takie jak je zapamiętała Ewa.
Oczywiście wdrapali się niespiesznie na wieżę widokową, potem posiedzieli na tarasie przy schronisku i był już czas by wracać do Szczyrku. Na dole wdepnęli do hotelu Dębowiec do Drink- baru, gdzie można było zamówić najrozmaitsze drinki, w tym bardzo dużo bezalkoholowych z najrozmaitszych kuchni świata i wiele rodzajów kawy. Dębowiec jak większość hoteli starał się przyciągnąć jak najwięcej gości, ceny nie były tak "wysokogórskie" jak w Szczyrku lub Zakopanem a w prospekcie reklamowym wszystko wyglądało przepięknie. Byli nastawieni i na studniówki i na przeróżne konferencje i szkolenia, wesela, bale maturalne, duże spotkania rodzinne i tak ogólnie "dla każdego według jego potrzeb".
Wpadła im też w ręce ulotka reklamująca ośrodek rekreacyjno - narciarski Dębowiec, którego wyciąg zimą wwoził na stok (600m zjazdu w dół) tylko narciarzy i snowbordzistów, a latem pieszych turystów, którzy chcieli wybrać się na Szyndzielnię - nie bardzo tylko mogli się doczytać czy dalej należało pokonać drogę per pedes czy może "podwiezieni" trafiali na dolną stację kolejki gondolowej. No ale skoro oni się nie wybierali na Szyndzielnię, bo właśnie z niej wrócili - pozostawili sprawę niewyjaśnioną.
W drodze powrotnej "ścignął" Ewę Zigi - pierwsze pytanie brzmiało ; "chcesz może domek w Warszawie?". Nie, nie chę, ja już mam domek w Warszawie. Ale ja mówię o wolno stojącym domu a nie o mieszkaniu na osiedlu!- tłumaczył Ewie. Zigi, kotku, ja już nie mieszkam na tym osiedlu, na którym byłeś, już się przeprowadziłam, właśnie do domku. To czemu ja o tym nie wiem? - dopytywał się Zigi. No bo ja nie wydaję żadnego biuletynu informacyjnego odnośnie mego życia prywatnego, zauważyłeś? A teraz jestem z mężem w drodze do Szczyrku, byliśmy w Bielsku -Białej i na Szyndzielni. To pozdrów męża ode mnie. Już jest pozdrowiony, bo jesteś na głośnomówiącym połączeniu. O, to muszę uważać, żeby nie kląć. Zigi, a o co chodzi? My wracamy do Warszawy w poniedziałek. Jeżeli masz coś dla mnie pilnego to mogę przyjechać do biura we wtorek. Ooo, to dobrze bo będziesz miała klienta. No a o której przyjedziesz do nas? Tak jakoś między dziewiątą a dziesiątą- pasuje? Tak, klient będzie przed dwunastą. No to do zobaczenia, cześć!
Gdy się rozłączyła Robert powiedział - zawsze mnie powala twoja z nim rozmowa. Nie ciebie jednego - pocieszyła go Ewa -facet powinien mieć tłumacza i mnie często przypadała ta rola. Na początku czułam się jakbym zdawała egzamin, którego jedynym pytaniem jest "co poeta miał myśli" i długo mnie to denerwowało, w końcu odkryłam, że należy mu po prostu zadawać proste pytania i to pytania zbudowane ze zdań prostych, nie złożonych. Pytanie mnie o domek oznaczało, że znów mamy durnego i mało forsiastego klienta, który chce się wykpić domkami, czyli takiego, który nie ma jeszcze kompletu umów na wszystkie domki. Tylko taki klient nie wie, że my już znamy te numery. Ostatnio kończy się to tak, że jedziemy, Zigi i ja do takiego i zaglądamy facetowi w papiery. Potem Zigi radzi mu by jak najprędzej się tego terenu pozbył i mówimy gościowi "żegnamy pana". Teraz te tereny pod budowę takich osiedli są coraz bardziej oddalone od miasta i większość ludzi trzeźwieje z chwilowego zatrucia się "świeżym powietrzem i ciszą, zielenią, kontaktem z przyrodą" gdy zaczyna dostrzegać, że osiedle stoi wprawdzie w miejscu ładnym, ale każdy członek rodziny powinien mieć własny samochód, nie ma szkoły, nie ma przedszkola, do najbliższego lekarza też nie za blisko. Dobrze, że część jest tak skołowana, że trzeźwieje dopiero gdy się wprowadzi i odkrywa, że wszystkiego tu, w tym uroczym miejscu, poza owym mahoniowym powietrzem brakuje. Oczywiście, czasem już po roku jest jakiś sklep, po iluś latach jest nawet szkoła i przedszkole - wszystko zależy od stopnia determinacji tych ludzi. Początki nawet spółdzielczego osiedla, gdzie z góry wiadomo ilu będzie mieszkańców są straszne - miasto rzuci na otarcie łez 1 linię autobusową i w gazecie wyczytasz, że jest komunikacja, jest jedno przedszkole na kilka tysięcy maluchów, 1 sklep spożywczy i.....cześć.
Na Ursynowie naczekałam się na sklepy, na komunikację, praktycznie na wszystko. Teraz jest tam wszystko, niemal drugie miasto. Widziałeś to osiedle domków po lewej stronie, okolone murem, w drodze do Konstancina? Mieszka na nim siostra mojej koleżanki - świra dostaje co rano bo nie może wyjechać z osiedla na drogę, która jest wszak jednopasmowa a zasuwają nią do Warszawy i ci z Konstancina i z Klarysewa i różnych innych miejscowości. Płynie strumień samochodów a ona w swoim stoi i czeka, tak jak i inni z jej osiedla i nie mogą się wydostać by jechać do pracy lub odwieźć dzieciaka do szkoły. To jeden mankament- drugi - wchodzisz czy wjeżdżasz za ten mur i koniec - nie masz dokąd pójść na spacer z dzieckiem, co najwyżej możesz je uwiązać w ogródku przydomowym. Znam projektanta tego osiedla - musiał wsadzić tam tyle domków by inwestor wyszedł na swoje a nie splajtował. Czasem Zigi i ja tak klniemy, że aż wstyd, no ale trzeba przecież takie kwiatki jakoś odreagować. Nie wiem, czy Zigi kiedyś był w Szczyrku, ale jeśli był to dawno i też miałby, tak jak ja bardzo mieszane uczucia. I dlatego znacznie chętniej projektuję wnętrza, o ile oczywiście nie trafię na jakiegoś świra.
Zaraz po przyjeździe do swego hotelu wybrali się do jaccuzi. Spędzili tam niemal godzinę, korzystając z faktu, że są sami. Robert stwierdził, że w klinice bardzo by się przydał taki fizjoterapeuta jak pan Wojtek. Nie dość, że był naprawdę dobrym fachowcem, to dodatkowo bardzo sympatycznym i życzliwym dla innych człowiekiem. Oczywiście Robert pytał się go, czy nie chciałby razem z rodziną przenieść się do Warszawy, ale Wojtek stwierdził, że on to by się przeniósł gdyby był sam, jednak tu już mają swój własny dom, a gdy córeczka nieco podrośnie jego żona chce wrócić do pracy - jest przedszkolanką z zawodu. I wtedy małą będzie się częściowo zajmować babcia. A on ma w Warszawie już tylko ojca, który niedawno ożenił się po raz drugi, ale Wojtek nie potrafi znaleźć wspólnego języka z jego żoną, która śmieje się z niego, że ożenił się z...wiejską dziewuchą. A tu teściowie mówią do niego "synku" i stali się dla niego prawdziwą rodziną.
c.d.n.