Marta, oczywiście w porozumieniu ze swym teściem zarządziła, że ciasto w postaci placka drożdżowego będzie rodem z zaprzyjaźnionej piekarni, a "ptak" upieczony dzień wcześniej, a w dzień wigilii poporcjowany i krótko podpieczony w brytfance. W nadzieniu znalazły się: suszone morele, suszone śliwki, suszona żurawina, orzechy włoskie pozbawione skórki, jabłka, pomarańcze, miód, masło. Krojeniem wszelakich dodatków zajęła się Marta. Po indyka ojciec pojechał na bazar przy Polnej. Dobrze, że wziął ze sobą Wojtka bo oprócz zamówionego wcześniej indyka kupił mnóstwo innych rzeczy nie tylko do jedzenia. A korzystając z obecności Wojtka jako "speca" zakupił prezent dla Andrzeja - ustrojstwo umożliwiające nagrywanie, odtwarzanie i spełniające również rolę notatnika, telefonu i jak się śmiał Wojtek to niestety nie drukowało pieniędzy. Do prezentu była karteczka zaczynająca się słowami, że to jest drobiazg od "zastępczego ojca" dla niemal "rodzonego syna". I tak szczęśliwie się złożyło, że był na to cudo pokrowiec z cienkiej, miękkiej zamszowej skórki.
W przeddzień wigilii Marta upiekła roladę z nadzieniem czekoladowo-orzechowym, a w wigilię rano upiekła w mieszkaniu rodziców małe, ziemniaczane placuszki o średnicy około 3 cm, jako dodatek do indyka. Zostały one niemal biegiem przetransportowane przez Wojtka do mieszkania Marty i Wojtka. Pati zrobiła pyszną sałatkę z "mało kwaśnej" białej kapusty. Do popicia był czysty barszcz czerwony oraz czysty rosół grzybowy. Placek drożdżowy "sam" przywędrował do drzwi ich mieszkania. W czasie, w którym piekł się w piekarniku powoli, ale skutecznie indyk, Marta przygotowywała owoce w czekoladzie, oganiając się od Wojtka, który je uwielbiał.
W mieszkaniu mieszał się zapach pieczonego z owocami indyka, gorącej czekolady oraz jedliny, która od poprzedniego wieczoru była w postaci zrobionej z gałęzi jodłowych niedużej choinki przybranej srebrzystą lametą i błękitnymi kokardami a ponadto niemal w każdym wazonie stały w wodzie jodłowe gałązki.
O godzinie 17,00, nieomal co do minuty pod bramą bloku mieszkania Marty i Wojtka spotkali się jej rodzice oraz Lena z Andrzejem. Andrzej przez moment wąchał powietrze i stwierdził, że coś pięknie aczkolwiek jadalnie pachnie i zadzwonił do drzwi. Na samym początku ojciec zabrał z rąk Pati Misię, która już dostawała świra chcąc się ze wszystkimi przywitać. Misia została spacyfikowana w kieszeni bluzy ojca i wypuszczona, gdy już wszyscy znaleźli się w stołowym pokoju. Andrzej zachwycał się, że pachnie w domu jedliną i usiłował odgadnąć czym poza jedliną pachnie. Zdaniem Andrzeja "szedł mróz" a nie wszędzie były dobrze oczyszczone jezdnie. To przecież nie problem - tę noc po prostu spędzicie poza domem - stwierdził Wojtek .
A jak wasi chłopcy? Babcia jeszcze wyrabia z nimi? - spytała Marta. Lena uśmiechnęła się - wiesz, Otwock może nie jest specjalnie daleko od Warszawy, ale na tyle daleko, że sama ich do nas nie przetransportuje, poza tym do kolejki to ma kawałek drogi. Bo w ramach "super frajdy" pojechali do Otwocka "eskaemką" a ze stacji dopiero samochodem do domu. Jak na razie to cisza i spokój, więc jakoś "babcie" wyrabiają z nimi. Z powrotem to siostrzeniec mamy ich odwiezie do domu samochodem. I, a to jest najlepsze, mama zapomniała wziąć kluczy od naszego mieszkania, więc musi wpierw do nas zatelefonować, że wracają. Dziwne, że swoje wzięła. A tam- wcale nie dziwne - dopowiedział Andrzej - swoje wzięła bo musiała przecież zamknąć swoje mieszkanie gdy z niego wychodziła. To już ma opanowane. Naszego nie zamykała bo ty byłaś w domu.
Ojciec Wojtka ze skromną miną słuchał zachwytów nad pieczonym indykiem mówiąc, że to w gruncie rzeczy proste danie, a on się przy nim nie napracował bo wszystkie składniki nadzienia kroiła Marta. A Lena dostała od Andrzeja polecenie, by koniecznie wzięła przepis bo tak smacznego indyka to Andrzej jeszcze nie jadł.
Marta ogromnie uśmiała się przy "deserze", bo oprócz owoców w czekoladzie były również zatopione w niej różne orzechy i migdały, które przygotowała dwa dni wcześniej gdy Wojtka nie było w domu i teraz nie mógł się nadziwić, że są, bo przecież był przy tym i widział co było zanurzane w czekoladzie. Oczywiście zaraz Lena dowiedziała się, że też powinna wziąć na to przepis. Ale przecież do tego nie jest potrzebny żaden przepis - tłumaczyła Andrzejowi Marta - kupujesz gorzką czekoladę, taką co ma z 80 % kakao i jest bez cukru. Roztapiasz ją w tak zwanej kąpieli wodnej i zanurzasz w roztopionej, gorącej czekoladzie lekko rozmrożony owoc. Jabłek, kiwi, pomarańczy, winogron nie musisz rozmrażać, bo można je kupić świeże. Znajdziesz tu też wiśnie z kompotu, tylko przed zanurzeniem ich w czekoladzie powinny ze 2 godziny pobyć na sitku, żeby ociekły z tego kompotu.
Andrzej patrzył na Martę z wielkim niedowierzaniem, w końcu powiedział - ty coś kręcisz - przecież jeśli rozpuszczę czekoladę w wodzie to będzie cienkie kakao a nie warstewka czekolady na owocu. Marta się słodko uśmiechnęła i powiedziała - posłuchaj uważnie. Bierzesz garnuszek, nalewasz do niego wody i ją zagotowujesz, na garnuszku z wrzącą wodą stawiasz miseczkę z kawałkami czekolady i ona się wtedy rozpuszcza. Trzeba tylko dobrać rozmiarem garnuszek i miseczkę tak, by jej dno nie dotykało tej wrzącej wody. I to się nazywa kąpiel wodna w nomenklaturze kucharzy lub cukierników. Zapewniam cię, że Lena to potrafi zrobić. Tylko nie wiem, czy taka przekąska z takiej gorzkiej czekolady będzie smakowała małym dzieciom. Ale takie duże dzieci jak my to bardzo lubią. No fakt - to proste- podsumował Andrzej. Zapamiętałaś? - spytał się żony. Tak- drogi panie doktorze- zapewniła go Lena. Potem Lena zapytała czy snują jakieś sylwestrowe plany, ale Marta stwierdziła, że ona to by wyjechała na tę noc na jakieś bezludzie, gdzie patentowani durnie nie będą hałasować fajerwerkami i petardami. To przecież jakieś pogańskie przesądy takie odstraszanie hukiem "złego".
Nienawidzę Sylwestra - stwierdził Andrzej i w ogóle to właściwie wszystkich świąt - zbyt wielu jest wtedy w trupa pijanych pacjentów. Ale i tak mam nieźle, bo nie pracuję w pogotowiu. Podziwiam kolegów, którzy tam pracują. A dziś też ci źle? wigilia to też prawie święto - spytała Marta. Łapiesz mnie za słowa- oburzył się Andrzej - po prostu nie lubię wszelakich świąt gdy jestem na dyżurze, bo kontakt z pijanymi pacjentami jest koszmarem. A dziś, u was, jest mi cudownie! Lena , a jak się twojej mamie mieszka na Ursynowie?- zainteresował się ojciec Wojtka -ojciec był mistrzem w zmienianiu tematu.
Mam wrażenie, że dobrze- jakby nie było, to ma nowe mieszkanie, blisko do nas i dzieciaków, po drodze sporo sklepów bo i koło niej są i koło nas no i bardzo się jej podobają place zabaw dla dzieci. Już nawet poznała na placu zabaw jakieś inne babcie, wywiedziała się gdzie są jacyś mili lekarze i stwierdziła, że woli mieć lekarza na osiedlu niż przyjeżdżać do przychodni w mojej klinice. No fakt, że tu ma znacznie bliżej a do Kliniki musiałaby jechać dwoma autobusami. Na szczęście moja teściowa na nic jak na razie nie choruje - dopowiedział Andrzej. Bo jak zachoruje to i tak ją do kliniki wezmę.
Po dwudziestej drugiej rodzice Marty stwierdzili, że oni już pójdą do domu, bo tata miał w ostatnie dni sporo pracy i po prostu jest zmęczony, a Pati też chętnie pobędzie w pozycji horyzontalnej, bo w kwiaciarni w ostatnie dwa dni był spory ruch. Wojtek z ojcem powędrowali do kuchni by uruchomić zmywarkę i zrobić "klar na pokładzie". Misia siedziała na kolanach Andrzeja, szczęśliwa, że ktoś się nią zajmuje i bardzo, bardzo starała się go polizać w nos. Gdy Wojtek wrócił z kuchni zaczęli rozmawiać na temat Sylwestra na którego w końcu nikt nie jedzie, bo Michał stwierdził, że oni sami to tam przecież nie pojadą. Ojciec przyszedł im życzyć dobrej nocy i tak jak było zaplanowane poszedł tę noc przespać w pokoju gościnnym, który był w drugiej części mieszkania. Wojtek zrobił jeszcze dla wszystkich, którzy jeszcze nie chcą spać leciutkie drinki na bazie białego półwytrawnego wina.
A o której jutro wstajemy? - zapytała Lena. No na pewno nie o szóstej rano - zapewniła ją Marta. Możecie spać nawet do południa. Najwcześniej to pewnie wstanie tata bo Misia wychodzi na poranne siku około 9,00 rano. To dobrze wychowany pies i nie wychodzi jak tutejsze psy o świcie. Oni na ogół na tym spacerze to są krótko i potem oboje jeszcze dosypiają - tata w fotelu z nogami na podnóżku, Misia na jego kolanach. Tak na co dzień Misia to taki cygański psiak- jest przyuczona, że ma w sumie trzy domy, ale w żadnym nie zostaje sama na kilka godzin. I każdego z nas darzy swą miłością i zaufaniem. Ten trzeci dom to kwiaciarnia bo ona tam jest gdy nas nie ma w domu, a w kwiaciarni urzęduje Pati. Misia stała się maskotką kwiaciarni - na początku to urzędowała na zapleczu a teraz leży na stoliku za ladą, ma tam swoje posłanko. Taka żywa maskotka kwiaciarni.
Zazdroszczę wam tego psa - stwierdził Andrzej. Był taki moment, że byłem skłonny by mieszkać w domu pod Warszawą, bo mógłbym mieć psa, ale oprzytomniałem bo sobie uświadomiłem, że pies wcale nie byłby ze mną w domu tylko mieszkałby w budzie i miałby tylko swój wybieg a ja mógłbym się cieszyć nim dość sporadycznie, bo mnie całymi dniami nie ma w domu. A Misia naprawdę się do was przyplątała?
Wojtek uśmiechnął się - ona się przyplątała konkretnie do Marty, na plaży. Najprawdopodobniej ktoś się jej pozbył z domu bo jest kundelkiem. Albo z przypadku albo celowo skrzyżowano dwie rasy. Była niemal o połowę mniejsza niż jest teraz, nie miała jeszcze roku. No i na plaży przybiegła do Marty i przytuliła się do jej stóp. Była malutka i chudziutka, wygłodzona, ale zdrowa i Marta zdecydowała, że ją zabierzemy do Warszawy. To mieszanka miniaturowego sznaucera i yorka. Łepetynkę to ma ewidentnie ze sznaucera, ale sierść ma cechy obojga rodziców. Przyjrzyj się jej - te kudełki nie szare a takie beżowe to po yorku. I jest mądra i grzeczna i bardzo ją wszyscy kochamy.
A mogłaby spać u nas?- spytał Andrzej. Ale ona nie śpi w ludzkim łóżku, ona śpi w swojej budce, a budka jedna jest u nas, a druga tam, gdzie śpi ojciec. Ona to sobie sama wybiera gdzie spędzi noc - czasem zasypia w naszym pokoju a potem w nocy wędruje do ojca. I my zawsze zostawiamy drzwi na noc nie zamknięte na klamkę. Możemy na tę noc przenieść jej budę i posłanko do pokoju, w którym będziecie spać. Tylko wtedy byłoby dobrze, żeby zostawić dla niej uchylone drzwi, żeby mogła odbywać swe nocne wędrówki i by to robiła bezgłośnie. Ojciec raz przez roztargnienie zamknął drzwi to ślicznota narobiła tyle wrzasku jakby się co paliło. Myślałam, że ją potrzeba naturalna gnębi, ale ona po prostu nie mogła zrobić swobodnie obchodu całego mieszkania i to się panience nie podobało.
A wy idziecie na Pasterkę? - nieco głupawo zapytała Lena. A po co miałabym iść na pasterkę??? -spytała Marta. Trafiłaś do rodziny nie uczęszczającej do kościoła, który ma tyle wspólnego ostatnio z wiarą ile ja z baletem lub śpiewaniem w chórze operowym. Czasem bywam w owym przybytku na mszach żałobnych osób mi w jakiś sposób bliskich, lub dlatego, że zmarła osoba była kimś ważnym albo dla mnie albo dla moich przyjaciół. Na ślubach też bywam tylko z tych względów. I dość wcześnie przestałam tam bywać. Trwałość i jakość związków niewiele ma wspólnego z wiarą i ci wierzący i drałujący do kościółków równie często zdradzają swe drugie połówki jak i ci co do kościoła nie chadzają.
A wy chodzicie?- spytała Marta. No ja to chodzę jako eskorta mamy, żeby ją pozbierać z chodnika jeśli się wykopyrtnie - powiedziała Lena. A Wojtek zostaje wtedy z dziećmi, albo ma dyżur w szpitalu i wtedy ja nie idę - przecież musi ktoś z dziećmi zostać w domu. No to z kim wtedy mama idzie "popasterzyć" ? Wcale nie idzie i zwróciłam jej uwagę, że jakoś nie ma z tego powodu dziury w niebie, więc mi powiedziała, że wtedy ona musi się z tego spowiadać. Złośliwie nieco wtedy powiedziałam, że na jej miejscu spowiadałabym się z czegoś innego i dyskusja zakończyła się w dwie minuty.
Andrzej nadal adorował Misię. Czyściutka, nie pachnie psem, a pieszczoszka z niej niesamowita. Taka wymarzona mała psinka - i wcale się nas nie boi, a przecież nas nie zna - dziwił się Andrzej. No bo to mądra sunieczka - widzi przecież, że my was nie wyganiamy, że nikt się tu nie kłóci, więc w jej odczuciu jesteście przyjaciółmi. Gdy Marta była w szpitalu i ja od niej wracałem to Misia mnie szalenie dokładnie obwąchiwała, więc jej przyniosłem skarpetki Marty na pociechę i jedną już gdzieś upchnęła - wyjaśniał Andrzejowi Wojtek. Marta zaczęła się śmiać - a ja się zastanawiałam, gdzie zgubiłam jedną skarpetkę! Ona pewnie ją zakamuflowała w swojej budce pod swoim materacykiem!
Kiedy masz sesję? - zapytał Andrzej. W lutym, ale postaram się coś zdać w terminie zerowym. Słuchaj- jakbyś potrzebowała coś z biblioteki medycznej to pojadę z tobą, podasz mi autora i tytuł i wezmę na siebie. Wolę żebyś podjechała ze mną, bo na miejscu wtedy przekartkujesz i zobaczysz czy ci się to nada.A poza tym żona jednego z chirurgów jest dermatologiem, więc jakbyś coś chciała skonsultować z dermatologiem, to cię zaproteguję. Ona już z 10 lat jest w zawodzie, więc ma jakieś doświadczenie. A tę maść na blizny stosujesz? Tak i jak przewidywałam- raczej już wyrosłam wiekowo z bliznowca, nie wygląda to źle.
Popatrz - na dłoni też wszystko fajnie się pogoiło. A to jedno ścięgno nadal takie jakby pogrubiałe. Ale nie czuję by były na nim jakieś guzki. Więc może jednak nie będzie przykurczu.I ten mięsień który zszywałeś też jest w porządku, z czego najbardziej cieszy się mój szef. Andrzej obmacał lewą dłoń Marty bardzo dokładnie i poprosił by pokazała też prawą. Gdy uciskał wnętrze prawej dłoni zatrzymał się przy "serdecznym" palcu i powiedział - tu , gdy naciskam to się krzywisz, czyli to cię boli i ten staw miał chyba jakieś bardzo złe doświadczenia życiowe.
Miałam kilka razy wybity ten palec jeszcze w czasach szkolnych - jakoś nie służyła mi gra w siatkówkę i tak w połowie liceum dostałam na stałe zwolnienie z tejże gry. I właściwie to z WF, bo nasza wuefiara ciągle nam kazała grać w siatkówkę. I za to niemal kochałam lekarza z przychodni międzyszkolnej- zaśmiała się Marta- chociaż był brzydki i w moim odczuciu strasznie stary bo miał ze czterdzieści kilka lat, czyli nieomal nad grobem stał.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz