Achtopol i nie tylko
Spędziwszy tak miły urlop w Słonecznym Brzegu, postanowiliśmy znów
pojechać do Bułgarii a ponadto połączyć ten wyjazd z:
a/ wizytą u znajomych Bułgarów w Sofii,
b/ wycieczką do Turcji.
Plan był niemal genialny: wpierw mąż, ja i jeden z kolegów polecimy na kilka
dni do Sofii, bo nas Bułarzy zaprosili, potem pojedziemy pociągiem nad morze do
Achtopola, który leży wszak "rzut beretem" od granicy tureckiej i stamtąd autobusem
pojedziemy do Stambułu.
W Achtopolu mieliśmy się spotkać z przyjaciółmi, którzy mieli tam przyjechać wcześniej,
pobyć do najbliższego autobusu kursującego do Turcji i razem tam pojechać. Potem znów
mieliśmy posiedzieć z tydzień w Achtopolu i wracać samolotem z Burgas do domu.
Jak zwykle miałam kilka zadziwień - pierwsze już zaraz po przylocie do Sofii - gdy
wyszliśmy z hali przylotów i podeszlismy do samochodu, którym przyjechał po nas
Paweł (Bułgar), ten nagle wyjął z teczki wycieraczki samochodowe, które sprawnie
zainstalował, wyjaśniając nam, że pozostawienie założonych grozi ich utratą.
Dom, w którym mieszkał Paweł razem z matką, żoną, dwoma synkami , psem i papużką
był prześliczny i otoczony ładnym ogrodem.
Zadziwienie drugie - dom był rozległy, w suterenie miał ogromną kuchnię i pięknie
urządzoną "mechanę" czyli coś w rodzaju salonu urządzonego na ludowo. Na tym samym
poziomie była "łazienka" i wc, takie dwa w jednym. I była to jedyna łazienka i wc na
cały dom, w którym jakby nie było mieszkało stale pięć osób.
Pojęcie "dwa w jednym" dobrze oddawało sytuację, pomieszczenie było bowiem wielkości
zwykłej toalety, wyposażonej dodatkowo w malutką umywalkę i prysznic. Działający
prysznic mył przy okazji miskę klozetową i tradycyjne wiaderko z pokrywką, podłogę
z otworem odpływowym, lustro,umywalkę. Na szczęście nie sięgał strumieniem do drzwi,
na których wisiały ręczniki.
Sofia bardzo mi się podobała, a najwięcej ekspozycja ikon. Zadziwienie - robią wystawę
w jakimś muzeum, ale toalet brak, a ja po serwowanych przez starszą panią gorących
bułeczkach ociekających oliwą, miałam sensacje jelitowe.
Zostaliśmy zawiezieni na górę Witosza do restauracji, chyba o nazwie "Siedem Kotów".
Ilość jedzenia i picia (głównie koniaki przeróżne) przeraziła mnie. Mieliśmy spróbować
wszystkich tu serwowanych dań. W połowie kolacji czułam, że moja wątroba usiłuje uciec
przez ramię.
Chyba wyglądałam nieszczególnie, bo Paweł wyprowadził mnie na zewnątrz i dopytywał
się troskliwie co mi jest. Przyznałam się, że od rana jestem "padnięta" i naprawdę nie
mogę już ani kęsa zjeść ani wypić kropli alkoholu. A na to Paweł - "szkoda, ale jak
wrócimy do domu to zjesz bułeczkę, mama już nowe upiekła i dam ci ziółek". Na samą
myśl o tych bułeczkach żołądek miałam w gardle.
Dwa dni pózniej opuściliśmy Sofię i pojechaliśmy do Burgas. Stamtąd autobusem 90 km
do Achtopola. Z trudem znalezliśmy kwaterę, którą nam zarezerwował Paweł.
Niestety robił to na odległość i zamiast zarezerwować dwa pokoje, dla nas jeden i drugi
dla kolegi, powiedział tylko,że przyjadą trzy osoby. Pokój był wprawdzie bardzo duży, ale
stały w nim trzy łóżka. Innego pokoju nie było.
Achtopol był kurortem dla tubylców- miał tylko jedną restaurację, która była czynna od
godz.19,30. W ramach obiado-kolacji serwowano w niej głównie "swinskij kotlet"
i rzeczywiście był świńśki - zimny w tłustej panierce do tego frytki miękkie i zimne.
Za to piwo ciepłe było, jak twierdzili chłopcy. Plaża średnio ładna.
I tu spotkała nas niespodzianka -z Achtopola nie można się było dostać do Turcji - trzeba
było pojechać do Burgas i tam zapolować na autobus. Ale to była tylko jedna nowina-
druga była nieco gorsza - mąż koleżanki nie dostał paszportu "na cały świat" a tylko na
"demoludy" i mieliśmy jechać my dwie i mój mąż. Nie ukrywam, że był to wyjazd raczej
handlowy niż turystyczny byliśmy obładowani ( a głównie Danka) towarem.
Wiozła kilkanaście kryształów, jej skórzana waliza ważyła chyba tonę.
My mieliśmy: lornetkę, aparat fotograficzny i jeden nieduży wazon kryształowy.
Udało się nam dojechać cało i zdrowo do Turcji,ale o tym to może kiedyś oddzielnie
napiszę.
Przy okazji nauczyłam się wtedy, że :
nie należy jezdzic do miejscowości, które w "demoludach" są dla tubylców, bo nie mają
odpowiedniej infrastruktury - kwatery marne, nie ma gdzie zjeść, zero atrakcji.
Ach ile te wyjazdy nas nauczyły nowego! Na szczęście nie musimy korzystać już z tej nauk, serdeczności.
OdpowiedzUsuńNauczyłam się wtedy, że w tych krajach można się spodziewać niemal wszystkiego a nawet najprostsze rzeczy mogę się okazać bardzo skomplikowane. Ostatni raz byłam w Bułgarii w 1988 r i wtedy postanowiłam - NIGDY WIĘCEJ!!! Ceny były wyższe niż w naszym Pewexie, po Pliskę stało się w kolejce w monopolowym w Warnie, bo w Słonecznym Brzegu nie było,jedzenie było takie, że przeżyłyśmy z córcią tylko na winogronach i gofrach. Z tym, że ich gofry to były kromki chleba z grilla. Na śniadania serwowali nam....kotlety mielone z podejrzanie dużą ilością majeranku (coś chcieli zagłuszyć w tych kotletach), więc były raczej niejadalne.Na dodatek pogoda była raczej nie nadzwyczajna. To był wyjazd typu "niewypał".
UsuńMiłego, ;)
Potwierdzam za Joasią. To była pewnego rodzaju Szkoła Życia.
OdpowiedzUsuńCzasami to była istna Szkoła Przetrwania. Nie mniej, gdy jezdziliśmy do "dederonu", wszystko było bardziej cywilizowane i bardziej przewidywalne.
UsuńMiłego, ;)