Szef laboratorium dotrzymał słowa i skontaktował Martę z profesorem chemii, który zgodził się, by zostać promotorem Marty. Pan profesor był dość bliskim znajomym szefa laboratorium. Obaj twierdzili, że gdy tylko Marta ukończy uczelnię, te studia, które teraz jeszcze funkcjonują, będą dostępne już tylko w formie płatnej, jako studia podyplomowe. No fakt, nas jest teraz tylko garstka na tym II stopniu- stwierdziła Marta. No właśnie - tu zostaną tylko studia licencjackie a i to zapewne będą to studia płatne. Co prawda jest pomysł, żeby ci najzdolniejsi z bardzo dobrymi wynikami mieli stypendium. Ale jak będzie to czas pokaże.
Pan profesor z pięć razy dopytywał się, czy aby Marta na pewno ma ukończone 18 lat, bo tak naprawdę to wygląda co najwyżej na licealistkę a nie na kobietę, która dobiega trzydziestki. Ach, to na pewno dlatego, że wiecznie chodzę w dżinsach i bez makijażu a do tego stałam w niewłaściwej kolejce gdy w niebie wzrost rozdawali - śmiała się Marta. A do tego ponieważ na co dzień poruszam się samochodem to chodzę w adidasach a nie na obcasie i właściwie jestem złą reklamą uczelni bo się nie maluję. Ale ja rano zawsze jestem z lekka "obecna-nieprzytomna", więc się nie maluję. Gdy się już ociepli to będę przed wyjściem z samochodu zmieniała adidasy na szpileczki, zawsze kilka centymetrów jestem wtedy wyższa. Dobrze, że jeżdżę na wykłady stale tą samą trasą, bo rano to zawsze kiepsko kontaktuję. Po prostu z natury jestem niskociśnieniowcem. Podejrzewam, że gdyby mi drogowcy nagle zrobili jakiś objazd to pewnie bym zabłądziła lub wzywała męża na pomoc. I przyjechałby? - dopytywał się pan profesor. No tak - na pewno by przyjechał, bo zna mnie od czasu szkoły podstawowej. A mąż też ma coś wspólnego z chemią i kosmetyką? Nie, jest informatykiem.
Ty, stary, nie masz pojęcia jakiego stracha mi napędziła pani Marta - łapała w rękę pękniętą zlewkę z jej zawartością - mało zawału nie dostałem - poinformował pana profesora szef. Ale już się wszystko zagoiło i pozrastało - powiedziała Marta. I najważniejsze, że nie zostały przecięte ścięgna lub żyły i nie było żadnej infekcji. I dłoń mam w 100% sprawną, mięsień miałam pięknie zszyty. Pozszywał mnie brat przyrodni mego męża. I wszystko się pięknie wygoiło i mam pełną sprawność wszystkich palców i mięśni w pełni zachowaną. I na pewno nigdy więcej nie będę podstawiała ręki by łapać rozpadające się jakieś szklane naczynie - zapewniła obu panów Marta. Ja po prostu nie skojarzyłam, że nadal trzymam brzeg tej zlewki, miałam wrażenie, że ona mi się wymknęła z palców prawej ręki, a nie że ona się po prostu "sama z siebie rozpada". Ale się wszystko dobrze skończyło, skaleczenia nie były zainfekowane bo je zaraz potraktowałam całą butelką wody utlenionej a mąż po mnie przyjechał i odwiózł mnie do szpitala i jego brat wpierw sprawdził, czy aby nie zostały w ranach odłamki szkła a potem elegancko mnie pozszywał i podał profilaktycznie antybiotyk. I tylko znieczulanie mnie na początku trochę bolało. W trzy kwadranse od chwili wypadku już byłam zszywana. I nie było żadnych odłamków szkła w tych skaleczeniach.
To można uznać, że miała pani nieco szczęścia w tym nieszczęśliwym wypadku- podsumował pan profesor. Oj tak - zgodziła się z nim Marta. No i ulżyło mi, gdy dotarło do mojej świadomości, że to nie był wynik mojego gapiostwa, bo nadal cały czas trzymałam w palcach prawej ręki górny brzeg tej zlewki. Teraz już wiem, że ta zlewka była po prostu pęknięta a efekt tego wypadku taki, że nim cokolwiek szklanego biorę do ręki to wpierw się temu podejrzliwie przyglądam.
Szef zerknął ukradkiem na zegarek i powiedział - ja już omówiłem z profesorem temat, który w moim odczuciu byłby dla pani dobry a i dla nas przydatny. I, przyznam się bez bicia, nieco panią "obgadałem" do pana profesora, bo świetnie się pani spisywała pracując w naszym laboratorium no i już widzę panią w naszym laboratorium badawczym nowych produktów. Jest pani chyba jedyną z tego ostatniego rocznika, która nie chce mieć własnego gabinetu kosmetycznego i przyznała się, że wylądowała tu głównie dlatego, że odpadła na egzaminie wstępnym na medycynę. Marta roześmiała się - ja po prostu byłam przekonana, że jestem dobra z chemii i że wiadomości wyniesione z liceum są wystarczające i nie douczałam się przed egzaminami z chemii. A nie startowałam po raz drugi bo rozmawiałam z kilkoma lekarkami i mnie jakoś skutecznie zraziły do tych studiów i nie startowałam po raz drugi. Brat męża jest chirurgiem i cały czas mi "wypomina", że powinnam była jednak startować na medycynę, ale ja chyba jestem za mało odporna psychicznie na ten zawód. A może i za mało ambitna i chciałabym, gdy będę miała dziecko, móc mu poświęcić cały swój czas a nie dzielić czas pomiędzy dziecko i pracę zawodową. To, jak na dzisiejsze czasy mało popularny pogląd, wręcz niemodny, ale tak sobie zaplanowałam życie. A mój mąż popiera taki plan. Według niektórych znajomych to jesteśmy właśnie określani jako staromodni, co mnie śmieszy, bo mąż jest informatykiem. Mój ojciec zawsze mi mówił i nadal powtarza, że trzeba się kierować w życiu zdrowym rozsądkiem a nie zachciankami i modą.
Zdecydowanie nie pasuję do nowego wzorca kobiety, która na okrągło wmawia wszystkim dookoła, że w każdej dziedzinie jest co najmniej tak dobra jak mężczyzna i nie wytykam na okrągło moim "domowym facetom", że wiele tak zwanych "męskich prac" potrafię wykonać sama i to równie dobrze i jeśli nie muszę to zawsze owe "męskie prace" zostawiam albo obu ojcom albo mężowi i nie ćwierkam, że mi żaden facet nie jest potrzebny. Umiem zmienić koło w samochodzie, ale na ponad 10 lat prowadzenia samochodu tylko raz sama zmieniałam koło, bo nikt nie jechał tą drogą, na której musiałam to zrobić, umiem nawet aparat zapłonowy w małym fiaciku rozebrać i złożyć, ale wolę gdy to zrobi mój tata lub mąż. I nie zauważyłam by z tego powodu któryś z nich cierpiał.
Ponieważ nie ma mnie cały dzień w domu to gotowaniem zajmuje się mój teść, bo pracuje tylko na połówce etatu, mój ojciec też potrafi gotować, no ale częściej gotuje teść - lubi to. Czasem gotujemy z teściem oboje. A czasem gotuję razem z mężem. Mieszkacie państwo razem z teściem?- spytał szef. Nie, mamy oddzielne mieszkanie , ale jeśli teść się nieco gorzej czuje to wtedy prosimy by nie szedł do siebie, ale nocował u nas. Kiedyś miał zawał, więc gdy się nieco gorzej czuje, to już pojął, że wtedy lepiej by nocował u nas a miejsca mamy sporo bo jak na dzisiejsze czasy to mieszkanie mamy duże. Teść mieszka raptem kilometr od nas, a moi rodzice to mniej niż 300m od nas. A gdzie państwo mieszkacie? Na starym, mokotowskim WSM- osiedle powstało chyba w 1948 roku. Do Al. Niepodległości to od naszego bloku jest 120 metrów.
Mojemu teściowi to się marzy, byśmy wszyscy razem mieszkali w jednym budynku i jest niepocieszony, że to jest nierealne. Bo tereny dostępne pod zabudowę indywidualną są właściwie na terenach ongiś podwarszawskich. Wielu naszych znajomych zazdrości nam tej lokalizacji bo i do metra nie mamy daleko, bo stacja jest przy Racławickiej. No to jesteśmy, pani Marto, nieomal sąsiadami, bo my mieszkamy przy Ligockiej, druga kamienica od Alei Niepodległości. To jeszcze przedwojenna kamienica, ale zbudowana tuż przed wojną. Dwa sąsiednie domy zostały w czasie Powstania w 44 roku zbombardowane, a ten budynek ocalał. To ten budynek przylegający do tego narożnego, w którym jest sklep spożywczy.Mocno oberwał Mokotów w czasie Powstania. Gdy moi rodzice po wyzwoleniu wrócili na Mokotów to mój ojciec chodził po tych okolicach i fotografował i zapisywał wszystko. Raz przez to omal to więzienia nie trafił, ale skończyło się na pobiciu go, wybiciu kilku zębów, zabraniu mu aparatu i filmu. A willa ciotki ocalała bo w sąsiedniej mieszkali Niemcy i bomby jakoś omijały tę posesję i te dwie przylegające po jej dwóch bokach. Wniosek nasuwa się prosty, że mieli niezłe rozeznanie gdzie mieszkają ich rodacy.
A zaczęła już pani coś myśleć na temat pracy magisterskiej? Tak z ręką na sercu to jeszcze nie, bo jeszcze ze mną szef laboratorium nie omawiał co konkretnie on by chciał w tej pracy zobaczyć. Ja to bym chciała bym mogła napisać coś o kosmetykach leczniczych opartych na produktach naturalnych np. takich jak maść Cepan. W moim odczuciu to jest ona po prostu niedoceniana - wyparł ją ze świadomości dermatologów contractubex. Tak zupełnie prywatnie to mam podejrzenie, że po prostu producent zachodni zainwestował sporo w reklamę i w swego rodzaju przekupienie części lekarzy. A najprostszy sposób to zorganizowanie "Seminarium ze szkoleniem" w jakiejś sympatycznej miejscowości nad ciepłym morzem, oczywiście poza ścisłym sezonem urlopowym. Poza tym to mało kto wie, że młoda skóra ma tendencję do tworzenia się bliznowca i nic jak na razie na to nie pomoże- ani maść contractubex ani cepan. Chcę się spotkać z jedną doktor dermatolog i z nią na ten temat porozmawiać. To lekarka z doktoratem. Brat męża mi obiecał, że jeżeli tylko zechcę to mnie z nią skontaktuje. Ja tak naprawdę to powinnam uzgadniać temat pracy dopiero po absolutorium, ale wiem, że w praktyce to każdy studiujący już na początku ostatniego roku uzgadnia temat pracy i omawia ją z promotorem. Z tym, że tu to chyba jest mniej typowo niż na innych uczelniach i moje koleżanki zainteresują się tematami pracy magisterskiej najwcześniej po rozpoczęciu przedostatniego semestru a i tak większość z nich będzie pisała o organizacji i wyposażeniu gabinetów kosmetycznych, bo są nastawione na prowadzenie własnego lub firmowanie gabinetu wspólniczki. Ja jestem po prostu nie zainteresowana prowadzeniem własnego gabinetu kosmetycznego lub do spółki z kimś, czego mi moja teściowa nie może wybaczyć. I w ogóle jest mocno zdegustowana, że obecne przepisy wymagają by osoba będąca właścicielem gabinetu miała owe mgr przy nazwisku. Więc jestem solą w oku swej teściowej, bo zapewne będę miała owe mgr a jestem paskudna i nie chcę żadnego gabinetu kosmetycznego prowadzić.
A co pani mąż o tym sądzi?- spytał pan profesor. No cóż - małżeństwo jego rodziców rozpadło się, są już po rozwodzie, teść mój mieszka w Warszawie, teściowa mieszka w Austrii. A małżeństwo utrupiła teściowa, nie teść. To tak mało typowe - podobno. No ale mamy przecież równouprawnienie. Byłam tym szalenie zaskoczona, bo znam moją teściową odkąd zaczęłam chodzić do I klasy szkoły podstawowej i zawsze mi się jawiła jako Hestia, ale jak widać pozory mylą, jak powiedział pewien jeż. Mój mąż tylko powiedział mojej teściowej, żeby nie przyjeżdżała do nas do domu bez uprzedzenia, bo ojciec jest z nami właściwie codziennie i jej widok oraz teksty go denerwują , co po zawale dobre nie jest. Na razie jest śmiertelnie obrażona na nas oboje. Na mnie chyba bardziej.
To podsumowując chce pani napisać coś o fitoterapii w dermatologii - mamy teraz trend powrotu do Matki Natury, więc proszę się rozejrzeć w literaturze i spotkać z ową doktor- dermatologiem. Myślę, że to może być bardzo ciekawa praca magisterska. Tu są moje namiary, a tu proszę mi się wpisać łącznie z wpisaniem godzin, w których telefon nie będzie pani przeszkadzał. Mnie nigdy nie przeszkadza, bo po prostu mam w pewnych godzinach przełączony na wibracje zamiast dzwonka a ponieważ jest wtedy w kieszeni to zazwyczaj wtedy odpowiadam tekstowo kiedy będę mogła rozmawiać- wyjaśniła Marta.
Oooo, to nawet jest niezły patent, muszę to wypróbować. I myślę, że następnym razem to się spotkamy raczej w naszej dzielnicy, może w tej kawiarence wis a' vis SGH? Bardziej by mi to pasowało- jeśli mam być szczery. Ona chyba ma w nazwie jakąś gęś. Myśli pan o tej kawiarence w mieszkalnym wieżowcu? Tak, mam wrażenie, że ona chyba ma nazwę "Zielona Gęś". Być może, ale ja tam jeszcze ani razu nie byłam. No cóż w kawiarnie to nasza okolica nie obfituje, ale to może i lepiej. Może w tej "Gęsi" jest lepsza kawa niż ta, którą serwują w "Lunie" na Alei Niepodległości - tam to chyba podają popłuczyny z mycia expresu do kawy. Raz tam byłam - czyli byłam o jeden raz za dużo.
c.d.n.
Podobało się!
OdpowiedzUsuń