Po dość burzliwych naradach, wiadrze łez wylanych przez mamę Andrzeja , Marta z Wojtkiem i teściem ustalili, że spotkanie wigilijne będzie na Sadybie, a dwie panie "M", czyli Marta i Maryla ustaliły co która z nich przygotuje z tej okazji. Na wniosek Marty ustalono, że pod choinką będą prezenty tylko dla dzieciaków, a ojciec Wojtka postarał się nawet o to, by po obiado - kolacji prezenty dla dzieci dostarczył "prawdziwy Mikołaj", czyli jego kolega, który często podejmował się tej roli. Ojciec Andrzeja jakimiś swoimi "kanałami" zakupił na prywatnej plantacji choinkę, którą już oprawioną i udekorowaną nie tłukącymi się bombkami dostarczono około południa do domu Andrzeja. Oprócz bombek na gałązkach wisiały też pierniczki opakowane w kolorowy celofan. Jak potem opowiadał Andrzej, to chłopcy ciągle się dopytywali czy będą prezenty pod choinką, na co ich dziadek z pełną powagą odpowiadał, że on nie wie i że na pewno właśnie aktualnie Mikołaj "przegląda ich kartotekę, w której są zapisane ich wszystkie dobre i te niezbyt ładne zachowania". No ale przecież on nie może wiedzieć jak się zachowywaliśmy, bo go tu nikt z nas nie widział - perorował Piotruś. Dziadek robił tajemniczą minę i mówił - nie wiem jak on to robi, ale wiem, że widzi i słyszy wszystko.
Gdy wreszcie choinka, a potem i czerwony płócienny worek zostały dostarczone do mieszkania, dzieci z ulgą malującą się na ich buźkach odetchnęły. Co prawda nie wolno im było jeszcze ani otworzyć worka ani też nawet do niego zajrzeć, zwłaszcza, że Mikołaj kładąc worek pod choinką basowym szeptem powiedział, że worek wolno otworzyć dopiero po obiado-kolacji, bo jeśli któreś z dzieci zrobi to wcześniej to.........prezenty znikną w krótkim czasie. Biedacy kręcili się koło choinki, ale na wszelki wypadek nawet nie dotykali worka.
Gdy dotarli goście, czyli Wojtkowie razem z rodzicami, ojcem Wojtka i Misią, przejęci chłopcy opowiedzieli im o tym, że choinka dotarła już ubrana i że był Mikołaj i że muszą czekać z otwarciem worka aż będzie już po jedzeniu. Jak się potem śmiał Andrzej to jeszcze nigdy jego dzieci tak szybko nie jadły żadnego posiłku.
Około godziny 22,00 dzieci zostały wycałowane i "wymiziane" przez wszystkich po kolei i w końcu wyeksmitowane do swojej sypialni. Upewniali się tylko, czy rano nadal będzie stała ubrana choinka, a byli obaj już tak śpiący, że "całuski na dobranoc" nie trwały dłużej niż 7 minut. Gdy z sypialni dzieci wróciła Maryla, Andrzej rozejrzał się dookoła i powiedział - to są drugie najmilsze moje święta odkąd jestem dorosły- pierwsze to były gdy Marta i Wojtek przywieźli do mnie chłopców i choć to już minęło, to nadal czuję do nich wdzięczność - taka przyjaźń niezbyt często się zdarza. Bo tak naprawdę to niczego biedacy w tymże Londynie nie zobaczyli poza moim mieszkaniem, lotniskiem i zmianą warty. I jeszcze na dodatek wylądował im nad ranem dziki lokator w ich łóżku, bo Jacuś chciał się do cioci Marty przytulić.
Wcale mu się nie dziwię - stwierdził Wojtek - ja też się lubię przytulać do Marty a poza tym to ona szalenie spokojnie leży - wcale się w nocy nie kręci, potrafi całą noc przespać w jednej pozycji. To ja wam zaraz pokażę jak oni wyglądali o świcie, gdy poszedłem szukać Jacusia- mam całą dokumentację na laptopie - stwierdził Andrzej i wyszedł na moment z salonu. Wrócił po chwili z laptopem i pokazał wszystkim zdjęcie, na którym Jacuś spał przytulony do Marty trzymając swą rączkę na jej piersi a Martę i Jacusia obejmował Wojtek. Gdy już wszyscy obejrzeli zdjęcie Andrzej stwierdził, że da je do fotografa, niech powiększy to zdjęcie i zostanie oprawione w ramki, bo jest naprawdę bardzo ładne. No to prześlij przy okazji zdjęcie do mnie na smartfona to i ja sobie zrobię z niego obrazek nad łóżko - stwierdził Wojtek.
Misia, która dotąd spokojnie drzemała ukryta pod swetrem Wojtkowego taty zaczęła się kręcić, więc tym samym dała hasło "do odwrotu" w domowe pielesze. Gdy się żegnali ojciec Andrzeja powiedział- może to zabrzmi dziwnie, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że powinniśmy wszyscy mieszkać w jednym, dużym domu lub przynajmniej na jednym osiedlu. Od lat nie miałem takiej miłej wigilii. Wstępnie umówili się na spotkanie w drugi dzień świąt na wspólny wypad do Konstancina, jeżeli oczywiście nie będzie jakiegoś fatalnego załamania pogody.
Gdy Marta z Wojtkiem i ojcem wracali do domu "ścignął" ich sms od Michała z zapytaniem, czy może z Wojtkiem pogadać. Odpisała mu Marta - właśnie jedziemy do siebie do domu, gdy już będziemy w mieszkaniu Wojtek do ciebie "zapika". Gdy zaparkowali na swoim podwórku ojciec jeszcze chwilę pospacerował z Misią i dołączyła do niego Marta. Misia poczytała psią prasę, skomentowała i stwierdziła, że porządne psy o tej godzinie już dawno chrapią i zawróciła do domu.
Gdy wrócili do mieszkania Wojtek rozmawiał z Michałem. Spojrzał na Martę i znanym jej gestem "zadał pytanie" czy porozmawia z Michałem i otrzymał serię gestów z gatunku, że jeżeli to konieczne to tak, ale wolałaby nie. Wojtek powiedział więc do Michała, że właśnie wróciła Marta i wcisnął telefon Marcie do ręki. Marta powiedziała tylko "cześć" i dodała - nie wiem o czym rozmawialiście, właśnie wróciłam ze spaceru z psem.
Michał zadał tylko jedno pytanie - jaki jest poziom leczenia nowotworów w Polsce, a Marta odpowiedziała - wiem tylko tyle co podaje prasa i co można wyczytać w sieci - poziom oscyluje wokół zera- chorych jak mrówek w mrowisku, niska i późna wykrywalność a tylko wczesne wykrycie daje szansę. Kto choruje u ciebie? Usłyszawszy odpowiedź powiedziała - powiedz, proszę, tacie, że przyjazd tu mija się z celem, tam jest szansa, tu nie ma na co liczyć. U was to jest szansa nawet na leczenie eksperymentalne, tu nie ma takich szans. Wytłumacz to ojcu. Tu nawet na hospicjum nie ma szans, bo takich placówek jest za mało. W szpitalu, w którym pracuje Andrzej nie ma onkologii, a dostanie się do onkologa w Instytucie Onkologii to stanie kilka godzin w kolejce i to oczywiście ze skierowaniem od lekarza ogólnego. No są zapewne prywatni onkolodzy, ale nie ma na pewno prywatnego szpitala onkologicznego. Mówiąc brutalnie - tam pacjent nieuleczalny mniej się nacierpi niż tu, bo tam nie szczędzą na komforcie gdy się ma dobre ubezpieczenie. A mam wrażenie, że twoi rodzice je mają, bo innego to im nawet nie wypadało mieć. Przykro mi Michał, ale musisz to jakoś swemu ojcu wytłumaczyć. Ojciec jednej z moich znajomych miał raka wątroby, więc rodzina posprzedawała co tylko się dało i pojechał do Niemiec , wtedy jeszcze przed Zjednoczeniem. No i pożył tam jeszcze po przeszczepie jakiś czas. Zapewne głównie dlatego, że tam zamieszkał. Ale już nie pamiętam w którym niemieckim mieście. Michał - musisz to wszystko co ci powiedziałam powiedzieć tacie - ja wiem, że to brzmi okropnie, ale taka niestety jest prawda. Tu nawet czterdziestolatkowie umierają na raka bo za późno trafiają do lekarza onkologa i potem na stół operacyjny. Powiedz to ojcu, niech sobie to przemyśli. Dać ci jeszcze Wojtka do telefonu? Ale Michał już nie chciał więcej rozmawiać, przeprosił Martę, że im głowę zawraca, Marta z kolei go przeprosiła, że nie mogła mu nic pocieszającego przekazać poza nagą prawdą i zakończyli rozmowę.
Ty to masz anielską cierpliwość - stwierdził Wojtek. No bo wiem już z własnego doświadczenia jak to jest gdy ktoś z rodziny choruje i trafia do szpitala. I mam wbite do głowy, że każda choroba, nawet zupełnie niegroźna może się skończyć w nieodwracalny sposób - wyjaśniła Marta. Życie ludzkie jest bardzo kruche, ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Wiesz, gdyby mama Michała miała około czterdziestki to zapewne miałaby większe szanse na wyzdrowienie, ale to nic pewnego - siostra jednej z moich koleżanek z uczelni, trzydziestolatka umarła z powodu raka- wpierw był rak piersi a potem, już po usunięciu piersi był rak płuc i mając trzydzieści dwa lata dziewczyna umarła. Od chwili wykrycia raka piersi do jej śmierci upłynęły raptem 3 lata, w tym ostatni rok to już w domu na lekach uśmierzających ból.
Powiedzmy sobie szczerze - w tej sytuacji byłoby tu lepiej ojcu Michała, bo na pewno mógłby się dzielić swym niepokojem i smutkiem na bieżąco z Michałem, no ale jak Michał mówi - każdy układa sobie życie po swojemu - oni wyjechali gdy on był jeszcze na studiach i nie chciał przerywać studiów a oni wtedy jeszcze nie mogli mu zagwarantować, że umożliwią mu studia od samego początku pobytu w Stanach. Jechali nieomal "w ciemno". On przecież, podobnie jak ty, pracował w trakcie studiów, tyle tylko, że ty nie musiałeś tej forsy przeznaczyć na utrzymanie się a kupiłeś za nią mieszkanie, bo przecież ojciec cię wciąż finansował. A zabezpieczenie finansowe od ojca to Michał załapał na sam koniec studiów. Wiesz- my jego ojca oceniamy jako sympatycznego faceta, ale Michał ujął to dyplomatycznie mówiąc, że punkt widzenia zależy od punktu odniesienia i to, że ja go widzę jako jako bardzo miłego człowieka wcale nie znaczy, że tak właśnie jest.
A z tego co widać gołym okiem, to Michałowi bliżsi sercu są teściowie Ali z jej pierwszego małżeństwa niż jego właśni rodzice. I mówiąc to wcale nie mam na myśli tego, że Ziukowie stale coś im podsyłają czy też przywożą dla dzieci - oni są w stałym kontakcie mentalnym z Alą i Michałem. Popatrz- tak naprawdę to Ziukom dobrze się żyło w tej podwarszawskiej hacjendzie, ale to miłość do Ali, Michała i dzieci spowodowała, że sprzedali to i przeprowadzili się do Warszawy, żeby ułatwić życie Ali i Michałowi. Twój tata nam gotuje, co niewątpliwie ułatwia nam życie a do tego doskonale wie co lubimy. Nasi ojcowie zorganizowali nam w sekrecie remont naszego mieszkania, dodatkowo twój cały czas "trzymał rękę na pulsie" i wszystkiego pilnował.
Mój tata przez całe lata kierował się tym, co dla mnie, a potem dla nas jest lepsze. Twój tata teraz przejął od niego "pałeczkę". A, jak to ładnie określił Michał, jego rodzice uprawiają głównie salonową uprzejmość, ale nie jest to wcale jakieś prawdziwe zainteresowanie życiem Michała. Michał naprawdę szczerze zachwyca się naszymi ojcami.
Nooo, może nasi ojcowie dlatego są tacy fajni, że jakoś mało im się udały ich małżeństwa - zastanawiał się Wojtek. No nie wiem - stwierdziła Marta- dla nas najistotniejsze, że jest nam wszystkim razem dobrze. Pomyślałam, że byłoby miło gdyby w drugi dzień świąt nie padał deszcz ze śniegiem lub żeby nie chwycił duży mróz. Dyskusja się skończyła, bowiem wrócił do mieszkania ojciec, który na moment wpadł do rodziców Marty, bo następnego dnia mieli się spotkać z rodzicami Marty na obiedzie. W jego rękach tkwiła jakaś spora paczka , ale nie wyglądająca na ciężką . Marta wytrzeszczyła oczy - tato, a co ty załapałeś u moich rodziców?
Ubraną choinkę- zapakowali ją, żeby ktoś nie pomyślał, że komuś "podwędziłem" choinkę z mieszkania. Twój tata stwierdził, że musi być choinka, bo muszą przecież pod czymś leżeć prezenty, zwłaszcza, że będzie wspólniczka Patrycji, a ona jest tradycjonalistką. I mamy ją rozpakować dopiero jutro, a na noc wystawić do ogródka, żeby się jutro ładnie prezentowała. I będzie też jutro na obiedzie wspólniczka Pati - miała jechać do rodziny, ale tam jakiś pomór, dzieciaki roznoszą jakąś wirusówkę i została kobieta na lodzie, więc Pati ją do nas zaprosiła, a ja, nie pytając się was o zdanie- przystałem na ten wariant. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe. No jasne, że nie, bardzo dobrze tatku zrobiłeś. Jedzenia mamy wszak sporo, a ona jest bardzo sympatyczna a na dodatek ma poczucie humoru. I wiesz co ? chyba trzeba tę choinkę raczej schować opakowaną w piwnicy, bo z ogródka to może nocą wyparować - te nowe niskie płotki, na które się wysiliła administracja to można bez trudu pokonać i wynieść z ogródka co się komu zamarzy. Gdy były ogrodzone tą wysoką siatką to było to jednak lepsze ogrodzenie. Nikt z mieszkańców nie jest zadowolony z tego rozwiązania, sąsiedzi z klatki obok chcą w takim układzie zainstalować kraty na drzwi do ogródka. Dobrze, że my mamy te zewnętrzne żaluzje na wszystkie okna i na drzwi. To była bardzo dobra inwestycja, bo teraz jest w mieszkaniu znacznie cieplej, bo i okna nowe no i te żaluzje chronią też przed zimnem. A jakie to teraz wirusówki krążą po przedszkolach? Podobno świnka i wietrzna ospa. Marta skrzywiła się z niesmakiem - obrzydliwość- biedne dzieciaki! Ja to chyba wszystkie dziecięce choróbska przećwiczyłam, o ile dobrze pamiętam. No prawie wszystkie- tylko żółtaczka pokarmowa cię ominęła, ale resztę to zaliczyłaś, chociaż wcale nie chodziłaś do przedszkola.
Świąteczny obiad u "Młodych" był bardzo udany, a ojciec Wojtka stwierdził, że wspólniczka Pati to bardzo miła i wesoła osoba i że w ogóle tegoroczne święta są bardzo udane. A na dodatek pani Lusia zgodziła się wziąć udział w spacerze w drugi dzień świąt, jeżeli tylko pogoda na tyle dopisze, że spacer będzie przyjemnością a nie udręką. A jeśli pogoda będzie marna to pograją w jakieś gry planszowe u rodziców Marty. Pani Lusia z zaciekawieniem obejrzała zewnętrzne żaluzje i stwierdziła, że ona z chęcią by takie zainstalowała u siebie w oknach wychodzących na ulicę, bo byłby wtedy mniejszy hałas i kurz. Ojciec Wojtka natychmiast dał jej namiary na firmę. która instalowała i prosił by zamawiając usługę powołała się na niego.
Pogoda w drugi dzień świąt była, delikatnie mówiąc, obrzydliwa- padał deszcz ze śniegiem , było zimno i mokro. Misia patrzyła się na Wojtka wyraźnie z wyrzutem, że ją wynosi z domu na mokry, zimny trawnik. A potem pani Lusia opowiedziała jak w czasach "młodzieńczych" miała sunię rasy "pekińczyk", którą mama pani Lusi nauczyła by się załatwiała na tacę, która stała w łazience. Sunia była pojętnym pieskiem, szybko "załapała" o co idzie i nigdzie poza tacą nie nabrudziła. Gdy sunia była już po pierwszych szczepieniach i wychodziła na dwór okazało się, że w pewnej chwili sunia kłusowała z powrotem do mieszkania, by się grzecznie załatwić ......na tacy, w łazience. I nauczenie jej, by swe potrzeby załatwiała w trakcie spaceru zajęło sporo czasu.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz