Ten Sylwestrowy wieczór był inny , ale nic w tym nie było dziwnego - Michał nie miał powodu do radości, co było dla jego przyjaciół jasne jak słońce. Zaraz po wejściu do mieszkania powiedział - nie umiem wam nawet powiedzieć ile dla mnie znaczy fakt, że możemy z Alą być w tej chwili z wami - jesteście po prostu wspaniałymi naszymi przyjaciółmi. Rozmawiałem jeszcze raz z ojcem - powiedział, że o tym, że mama jest nieuleczalnie chora to wiedział od dawna, ale jakoś się łudził, bo się wszak w medycynie cuda zdarzają, ale nie powiedziano mu, że mama ma jeszcze tuzin innych chorób, które po prostu bardzo przyspieszyły postęp choroby. A poza tym, już po śmierci mamy lekarz powiedział, że jego zdaniem to i tak bardzo długo mama "trzymała się nieźle" i sądzili, że dłużej będzie żyła. Ojciec jeszcze nie wie kiedy przyjedzie do Polski, ma strasznie dużo pracy, ale to dobrze. Bezczynność pewnie by go zabiła.
Około godziny 22,00 przyjechali "państwo doktorostwo", czyli Maryla i Andrzej. Andrzej nie ukrywał, że nakłamali w szpitalu, że muszą szybko wracać do domu, no bo przecież dzieci są "na głowie ojca Andrzeja", bo złamana ręka mamy jeszcze się nie zrosła. A zdaniem fachowca, pod którego opieką była mama Andrzeja, ręka zrastała się "koncertowo", zupełnie tak jakby mama była młódką a nie emerytką. Pewnie jestem dziwak, ale zawsze mnie te wszystkie szpitalne okazje denerwowały- powiedział Andrzej- chociaż trzeba przyznać, że w tym szpitalu przebiegały błyskawicznie i pacjenci nawet nie wiedzieli, że jest jakaś wewnętrzna "uroczystość". Ale kumpel, który był w jednym ze stołecznych szpitali położniczych opowiadał, że w Sylwestra panie pielęgniarki na oddziale wcześniaków niemal poparzyły dziecko - dziecina była cała w bąblach z przegrzania. Dobrze, że się trafiła jedna przytomniejsza i bardziej obowiązkowa pielęgniarka i zajrzała do maluszków i szybko wstawiła dziecko do innego inkubatora, a ten, w którym dziecko było przegrzane opatrzyła kartką, że jest zepsuty.
Andrzej wyściskał Michała i cichutko się go zapytał, czy on ma może zapotrzebowanie na jakiś "wyciszacz psychiki", ale Michał powiedział głośno - nie stary, dzięki, mnie wystarcza to, że jesteśmy tu teraz z wami wszystkimi i wy mnie rozumiecie. To jest najlepsze lekarstwo. Tak naprawdę to jestem wdzięczny losowi, że mama nie cierpiała bólu i że nie trwało to wszystko zbyt długo. A poza tym powiedzmy sobie szczerze - nie jestem już młodzieniaszkiem a sam bez nich zostałem gdy tylko zacząłem studia. Gdy nie jest się z kimś cały czas w bliskim kontakcie i widujesz go nie częściej niż co dwa lub trzy lata, to odejście takiej osoby jest jednak mniej dotkliwe. Nie brzmi to miło, ale tak to właśnie wygląda. Ziuki wzięli już wczoraj wieczorem dzieciaki do siebie, bo jak Ziuk to ładnie ujął, to dobrze nam zrobi gdy będziemy mogli sobie o całej tej sytuacji porozmawiać bez ściszania głosu. Ja ich oboje podziwiam i naprawdę darzę uczuciem - to nadzwyczajni ludzie. Są dla Ali i dla mnie prawdziwymi rodzicami. A przy tym wszystkim niczego nam nie narzucają - no naprawdę są kochani.
No a poza tym mam w pracy Wojtka na wyciągnięcie ręki, mamy swój własny pokój i w razie czego zawsze mogę się wygadać, gdyby mi się nagle zrobiło zbyt ponuro. Wojtek ostatnio wydębił dwie nowe szafy na akta i tak wszystko poprzestawialiśmy, że nikogo nam nie dokooptują i jeszcze nam współczują, że mamy taki ciasny pokój. A Wojtek dodał - i strasznie się wycwaniliśmy - gdy nas nie ma to pokój jest zamknięty na klucz. Zainwestowałem w nowy zamek Yale i w klucze i tak żeśmy wszystko poustawiali, poprzestawiali, że mamy intymny kącik na kawę, niewidoczny dla wchodzących i tam stoi nasz własny express do kawy. Sami sobie w pokoju sprzątamy o co pani sprzątająca nie ma na szczęście do nas żalu.
Z pół godziny przed północą przyszli rodzice Marty, wyściskali dzieci własne i "przyszywane" i....zabrali do siebie Misię, żeby "młodzież" mogła rano spokojnie pospać a nie zrywać się by pójść "ze psem" na poranny spacer. W tym układzie Andrzej szybko zdecydował, że oni też zostaną "u Wojtków" na noc i poinformował o tym swoich rodziców.
Potem Wojtek zaczął opowiadać dokąd mogliby się tym razem wszyscy razem wybrać- przedstawił nawet dwie wersje- jedną "wakacje z dziećmi" i drugą - bez dzieci. Po długich naradach szczęśliwi posiadacze potomstwa stwierdzili, że najlepiej będzie, jeśli z kochanymi dziećmi pojadą na wakacje ......dziadkowie i to do Sopotu, w lipcu, a zmęczeni dziećmi rodzice pojadą w drugiej połowie sierpnia do Austrii, żeby nieco pochodzić po górach- oczywiście nie wyczynowo, zero jakichś wspinaczek itp., ale skoro będą bez dzieci to mogą się przemieszczać po Austrii samochodami , zawczasu oczywiście zarezerwują noclegi i pokrążą po Austrii. Pojadą "rozrzutnie" trzema samochodami. Misia zostanie zesłana do rodziców Marty, a nie wykluczone, że rodzice Marty wraz z Misią też pojadą do Sopotu - ten ostatni punkt był jeszcze do "dogadania."
Spać poszli po drugiej w nocy. Na osiedlu było nawet cicho, ale zapewne głównie dlatego, że pogoda zupełnie nie zachęcała do wyjścia z domu. Z ciemnego, zachmurzonego nieba padały jakieś "krupy", czyli "śniegodeszcz" i to dość intensywnie a temperatura była powyżej zera. No niestety - ładnie to nie wygląda - stwierdziła Marta. Mam tylko nadzieję, że rano nie będzie ślizgawki z tej okazji. Misia gdy się tylko zorientuje, że jest mokro to kucnie na najbliższym trawniku koło domu i poranny spacer taty ze psem potrwa nie dłużej niż 10 minut od chwili zamknięcia drzwi mieszkania- przewidywała Marta. To taka śmieszna psina, której pojemność pęcherza moczowego jest zależna od pogody. Jeśli pada deszcz to ta cwaniara wcale nie prosi o wyjście i wręcz trzeba ją wynosić na trawnik, bo nie lubi mieć mokrych łapek i grzbieciku. I gdy się do niej mówi, że trzeba iść na spacer to udaje kompletnie głuchą - tata się śmieje, że czasami ma wrażenie, że Misia za chwilę popatrzy się na niego jak na wariata i wymownie sama siebie postuka łapką w łepek, by pokazać mu co myśli o wyjściu na spacer.
Rano Nowego Roku zaczęło się bliżej południa -siedzieli wszyscy w kuchni zazdroszcząc Wojtkom jej wielkości, bo w porównaniu do obecnie projektowanych pomieszczeń kuchennych ta kuchnia była duża i mieściła oprócz dużej lodówki stół, przy którym swobodnie siedzieli w szóstkę, zmywarkę i oczywiście zlewozmywak i blat roboczy no i kuchenkę z piekarnikiem. Marta się śmiała, że gdyby ta kuchnia umiała mówić to jej opowieści byłyby zapewne bestsellerem- tyle się w niej działo odkąd w tym mieszkaniu zamieszkał jej tata. Ali najbardziej podobał się kredens, który był kiedyś zrobiony przez jednego z kolegów taty , który miał zamiłowanie do stolarki i z czasem założył własny zakład stolarski. Kredens sięgał pod sam sufit i miał mnóstwo półek i tym samym mnóstwo drzwiczek. Część drzwiczek miała szklane matowe szybki, a te pełne drzwiczki były zdobione cienkimi listewkami. Całość była w kolorze naturalnego drewna z widocznymi jego słojami. Marta się śmiała, że co jakiś czas tata stawał przed owym meblem i mówił - "dobrze byłoby wymienić ten kredens na jakiś ładniejszy", ale na tym zawsze sprawa się kończyła, bo Marta nie chciała wcale nowego kredensu. Ten był po prostu bardzo pojemny. No i wszystkim podobała się podłoga kuchni, bo gres, którym była wyłożona wyglądał jak drewniany parkiet. Taka sama podłoga była i w przedpokoju, więc łatwo było obie podłogi traktować mopem. A że ostatniego remontu doglądał również ojciec Wojtka to taka sama podłoga była zrobiona w ursynowskim mieszkaniu....Andrzeja, które obecnie Andrzej wynajmował, bo mieszkał na Sadybie w domu swych rodziców.
W trakcie przeglądania prospektów Maryla stwierdziła, że chyba ona to właściwie nigdy nie była w Tatrach, raz była na jakimś obozie w Bieszczadach i pamięta tylko, że wędrowali niemal całymi dniami, co było mało zabawne , za to bardzo męczące bo każdy targał na plecach wypchany plecak, spali przeważnie w jakichś pseudo schroniskach, warunki były wielce spartańskie, niemal każdej dziewczynie śniła się normalna łazienka a nie mycie się nad wojskowym korytem, a najbardziej się wszyscy czuli "oszukani", gdy szli na Tarnicę, czyli na najwyższą górę Bieszczad, która ani z daleka, ani z bliska na górę nie wyglądała.
Wojtek słuchał tego ze zdumieniem, bo jego zdaniem "Bieszczady są prześliczne". Był tylko raz w czasach licealnych, gdy przyjechał do Polski razem z rodzicami i wtedy z Martą i jej tatą byli w Bieszczadach. Ale nim głośno wyraził swe zdziwienie uprzedziła go Marta mówiąc - owszem są śliczne gdy się mieszka w dobrym miejscu, gdzie są dobre warunki do wypoczynku, a na dodatek ma się, tak jak my mieliśmy, możliwość przemieszczania się samochodem w pobliże miejsca, które ma być celem wycieczki a i tak żeśmy się wtedy złazili jakbyśmy byli na jakiejś pielgrzymce za grzechy. Przypomnij sobie, że mieliśmy wtedy wynajęte dwa domki a w każdym była elegancka łazienka z ciepłą wodą a nie mycie się na podwórku w wojskowym korycie. Po Bieszczadach drepcze się godzinami i końca nie widać. A skoro Maryla nigdy jeszcze nie była w Tatrach to może zamiast do Austrii pojechalibyśmy w Tatry. Tam to nie ma się wątpliwości, że się jest w górach i jak się w Tatrach idzie w góry, to widzisz i czujesz, że każdy krok przybliża cię do szczytu góry a potem masz frajdę i czujesz dumę, że wdrapałeś się na szczyt wysokiej góry. I widokowo jest co podziwiać. Albo możemy pojechać w Tatry po słowackiej stronie, bo Słowacy szalenie zainwestowali w infrastrukturę turystyczną i jest o niebo taniej niż w Austrii. A karmią super i tak jak dla nas to moglibyśmy sobie wynająć cały domek. I tylko śniadania byśmy sobie robili sami, a reszta żarełka w terenie. I jest możliwość zafundowania sobie wejścia per pedes na szczyt Łomnicy - oczywiście z wykwalifikowanym górskim przewodnikiem - wspinaczem. Tylko trzeba by wcześniej kupić sobie odpowiednie buty-wibramy, a liny, haki, kaski i tp. zapewnia przewodnik. A wibramy to wspaniałe buty, nie tylko do takiego zaawansowanego chodzenia, ale do takiego zwykłego po górach także. I jak znam życie to na Słowację pojechaliby też moi rodzice i wzięlibyśmy Misię, bo Pati nie chodzi po górach. Ojciec Wojtka też nie, to siedzieliby w dolinie. Ja jeszcze mam zapisane adresy na Słowację, a te domki to takie na trzy rodziny i mają ogródek no i wszystkie wygody. I trzeba sobie rezerwować miejsca na lato najpóźniej w marcu.
Andrzej słuchał uważnie i powiedział - ja to nawet nie wiem jak urlop wygląda, bo w czasie studiów to miałem różne praktyki w polskich szpitalach a potem to miałem praktyki poza Polską i cieszyłem się gdy miałem w miesiącu ze dwie niedziele wolne. Marciątko ma rację - to szalenie eksploatujący zawód i faktycznie niezbyt sprzyjający życiu rodzinnemu. Muszę wreszcie zacząć się bardziej cenić. Marta pokiwała tylko głową i powiedziała - nareszcie zaczynasz myśleć zdroworozsądkowo - czas by i inni zaczęli dbać o podnoszenie swoich kwalifikacji. Zareklamuj poniektórych w znanych sobie szpitalach poza krajem i niech jeżdżą i się uczą. Ty jesteś na takim etapie wiedzy, że ci wystarczy gdy o tym poczytasz i ewentualnie pojedziesz na trzy dni a nie od razu na trzy miesiące.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz