Jak zwykle zima w Warszawie nie była najmilszym zjawiskiem. Wojtek odkupił od znajomego kilka kompletów antypoślizgowych nakładek na podeszwy butów. Kupił je z myślą o starszym pokoleniu - trochę się namęczył z przekonaniem rodziców Marty, Andrzeja a i swego ojca, by jednak ich używali gdy na ulicy jest ślisko. Najwięcej oporów to miał.....ojciec Wojtka, zrzędząc, że Wojtek uważa go za jakiegoś "ciamajdę", ale gdy pewnego poranka zaliczył "niekontrolowany przyklęk" na podwórku, w drodze do samochodu, to zaczął używać i przestał odstawiać bohatera.
Marta średnio - przeciętnie dwa razy dziennie głośno wyrażała swe zadowolenie z faktu, że nie musi przeprawiać się codziennie przez Wisłę w godzinach porannego i popołudniowego szczytu i ma do pracy blisko. Pod koniec stycznia zapadła ostateczna decyzja co do letnich wyjazdów. Po długich dyskusjach stanęło na tym, że do Sopotu pojadą rodzice Andrzeja z dziećmi i teściowie Ali z dziećmi oraz ojciec Wojtka z Misią, bo pan kardiolog stwierdził, że po prostu pobyt nad morzem klimatycznie jest znacznie dla niego korzystniejszy niż pobyt w górach. Oczywiście tata nie ma się wylegiwać na słońcu, ale spacery brzegiem morza i koniecznie w kapeluszu na głowie są jak najbardziej wskazane jak i dieta rybna. A ponieważ okazało się, że Andrzej i Michał to też właściwie nie znają Tatr, to postanowiono, że w tym sezonie pojadą na trzy tygodnie w Tatry - dwa tygodnie będą po słowackiej stronie a tydzień po polskiej stronie, w Bukowinie Tatrzańskiej.
Marta, która była w czasach licealnych kilka razy po Słowackiej stronie Tatr wybrała na pobyt prywatne kwatery w Lesnej - po prostu zarezerwowali dla siebie cały domek z przynależnym do niego ogródkiem i małym, ogrodzonym wybiegiem dla......kur, w związku z czym mieli zagwarantowane "jajka prosto od kury". Właściciel zapytał się, czy reflektują również na codzienną dostawę świeżutkiego mleka, "prosto od krowy", ewentualnie na domowy, biały ser. Co do mleka, to Marta poinformowała właściciela domu, że nikt z nich nie pije mleka ani prosto od krowy ani gotowanego, co najwyżej konsumują zsiadłe mleko lub jogurt.
Słowak, właściciel domku, operujący angielskim niczym rodowity Anglik, wpadł w zachwyt, bo on też preferował jogurt i nauczył się jak robić jogurt i z kwadrans o produkcji jogurtu opowiadał. Poza tym powiedział, że on to "mieszka za miedzą" tej mieściny, ale codziennie rano będzie przyjeżdżał bo przecież trzeba kurom dać świeże jedzenie i wodę, zebrać świeżo zniesione jajka i "przegrabić" kurzy wybieg, bo niestety kury nie mogą pojąć, by wydalać przetrawioną karmę tylko w jednym miejscu. A jeśli się codziennie nie sprząta ich wybiegu to potem po prostu wokół kurnika cuchnie. Poza tym to " kurza zagroda" jest obsadzona dookoła żywopłotem a nad wybiegiem jest "dach" z siatki, żeby ptaki drapieżne nie atakowały kur i ewentualnie kurcząt, bo raz na jakiś czas jest "wymiana pokoleń" i wtedy są kurczęta obok dorosłych kur. A kogut jest tylko "na przychodne", więc nie będzie im nic piało bladym świtem. Marta rozmawiając z owym właścicielem niemal pokładała się ze śmiechu, tak ją ta rozmowa rozbawiła.
W trakcie rozmowy dowiedziała się, że jej rozmówca ukończył anglistykę i jest "panem od angielskiego" w szkole. A w ogóle to będą mieszkać na kolonii wybudowanej dla Romów, zresztą on też jest pół Romem a pół Słowakiem, jego mama jest Romką, a ojciec Słowakiem. Powiedział również, że jeśli będą chcieli, to on im codziennie rano dostarczy świeżutkie pieczywo prosto z piekarni, które po prostu zostawi zawsze w kuchni, a jeżeli będą chcieli to może i śniadanie na te sześć osób zrobić - żaden problem dla niego. W domu to on jest od robienia śniadań, bo jego żona rano to nawet do pięciu nie jest w stanie policzyć, bo mają w domu aktualnie maluszka płci męskiej jeszcze na etapie karmienia co trzy godziny. Marta w rewanżu opowiedziała w skrócie o tym, komu "zaocznie" wynajął swój domek i oboje po niemal godzinie zakończyli rozmowę niczym para starych , dobrych znajomych.
Wojtek, który przysłuchiwał się całej rozmowie stwierdził, że sądząc z tej rozmowy to może im się tam całkiem dobrze mieszkać, a jeśli okaże się, że zimą można tam bez tłumów pojeździć na nartach to może i zimą by tam wyskoczyli, bo to w końcu niewiele dalej niż do Zakopanego i zawsze będzie można się stamtąd wybrać na Chopok, gdzie są super warunki narciarskie bo są długie trasy zjazdowe o różnej skali trudności i cała "fura" wyciągów. Tyle tylko, że tam poza "pędzlowaniem" tras to nie ma co robić. No ale jak na razie to załatwiają letni pobyt a nie zimowy. Wojtek był zaskoczony cenami, bo Słowacja przestawiła się na euro walutę i był to bardzo dobry pomysł, bo zaczęli bywać turyści ze strefy euro, bo w porównaniu do Austrii to Słowacja była niemal za darmo. I, jak zauważyła Marta, dzięki temu nie było hord polskich turystów, bo ich zdaniem Słowacja stała się zbyt droga.
Tego dnia Marta zawiadomiła Andrzeja i Michała o warunkach, jakie aktualnie oferuje Słowacja i obaj stwierdzili, że to dobry wybór. A na ten tydzień, który planowali spędzić w Bukowinie to lokum ma zapewnić "pan majster", który przecież ma tam nadal "krewnych i znajomych". Marta ze swej strony przypomniała tylko Andrzejowi i Michałowi o odpowiednim obuwiu, czyli o butach z cholewką chroniącą kostki i na antypoślizgowej podeszwie. I nie muszą to być buty do wspinaczki, ale do trekkingu, czyli muszą mieć cholewkę chroniącą staw skokowy i dobrze chroniące stopę przed wilgocią z zewnątrz i jednocześnie dobrze odprowadzające wilgoć gdy się stopa spoci a podeszwa powinna mieć głęboki bieżnik. No nie są to niestety buty tanie, ale im wszystkim stópki już nie rosną, więc takie buty, gdy są dobrej firmy to starczą im do grobowej deski, bo przecież będą je nosić tylko na górskie wyprawy. Dobrze jest mieć "fart" i trafić na moment, gdy producent wprowadza nowy model i wtedy stary model jest w niesamowicie korzystnej cenie- tata Marty tak "upolował" buty "Wolfskin" za pół ceny, ale nie tylko firma Wolfskin tak działa- inne działają tak samo.
Marta opowiedziała Andrzejowi jak kiedyś "upolowała trekkingi" za niecałe 30€ a zobaczyła je na internecie. Poza tym były też w jednym ze sklepów ze sprzętem sportowym i turystycznym, ale droższe niż w sieci, choć już też przecenione jako stara kolekcja, więc przymierzyła je, skonstatowała, że taki rozmiar jest dla niej dobry, w sklepie się skrzywiła i powiedziała, że nie czuje się w nich dobrze, wróciła do domu i zamówiła je na internecie. Po prostu dobrze jest poprzymierzać buty w sklepie, spisać sobie ich wszystkie dane z producentem włącznie i potem zamówić w sieci według tego co się przymierzyło. W sieci jest taniej, bo nie dokładasz swej cegiełki do ceny utrzymania sklepu - tłumaczyła Marta. A najlepsze z tego wszystkiego, jest to, że nauczyłam się tego od moich koleżaneczek ze studiów- co prawda to one nie kupowały butów trekkingowych ale na przykład jakąś ekskluzywną bieliznę damską, na przykład biustonosze - truchtały do sklepu , tam mierzyły, wszystko sobie spisywały i potem zamawiały na internecie. Do tego to były bystre, ale żeby zapamiętać różne procedury z zakresu medycyny estetycznej to już im rozumu nie starczało. One niemal wszystko kupowały przez internet. Nie wpadłbym na to - po prostu zawsze miałem mały udział w sprawach domowych - przyznał się Andrzej.
Wcale ci się nie dziwię - stwierdziła Marta- zawsze mi się wydawało, że taniej jest wyskoczyć do sklepu i tam kupić, niż zamawiać przez internet i to nie w polskiej firmie tylko gdzieś w świecie. One niemal wszystkie chodziły w ciuchach z importu. Z drugiej strony to nie ma się czemu dziwić- większość z nich mieszka tak zwanie "daleko od szosy" i wypad do miasta wojewódzkiego to zawsze bywał problemem bo to nie Ameryka i nie każda rodzina ma własny samochód, a jak słyszałam to nie do każdej mieściny dojedziesz pociągiem lub autobusem, bo teraz to nawet sieć autobusowa jest mocno okrojona. W moim odczuciu to się w pewien sposób cofamy w rozwoju, skoro dziewczyny mówią, że "kiedyś to był PKS" i nim się dojeżdżało do jakiegoś miasteczka ale ów PKS już nie kursuje, bo się nie opłaca przedsiębiorstwu utrzymywanie tej linii. Wiesz- transformacja była potrzebna, ale tak naprawdę to ja się nie dziwię, że na tych wsiach zabitych dechami to kiedyś mieli lepiej, skoro kiedyś kursował ten PKS a teraz go nie ma, bo się nie opłaca. Wpierw ogłupili ludzi gadką, że wszystko jest wspólne a własność prywatna to zło samo przez się. Teraz od kilku lat dmą w trąbę na inną nutę ale ludzie wcale od tego nie mają lepiej. Nie da się ukryć, że nie każdy jest w stanie stworzyć jakiś opłacalny biznes i z niego się utrzymać. I to nie chodzi o kapitał początkowy na stworzenie go - większość nie ma nawet bladego pojęcia o tym jak nawet najmniejsza firemka ma funkcjonować by utrzymała się na powierzchni i nie zatonęła w dżungli przepisów, nakazów i zakazów, które nie do końca są zrozumiałe i logiczne. Znów w naszym kraju zabrakło już przysłowiowej pracy od podstaw.
Szczerze mówiąc to byłam zdruzgotana niskim poziomem wiedzy tych dziewczyn, czułam się niczym antropolog Malinowski wśród dzikich. Różnica polegała głównie na tym, że dla niego życie tych "dzikich" było przedmiotem jego badań, a mnie te dziewczyny raczej przerażały niż interesowały. Nie chodziłam co prawda do elitarnej szkoły, ale gdy słuchałam ich opowieści o życiu ich i ich koleżanek, to czułam się chwilami tak, jakbym była antropologiem na Wyspach Trobrianda. Co zabawniejsze, to one wszystkie były w swoich liceach bardzo dobrymi uczennicami. I mogę cię pocieszyć, że i dla nich głównym kryterium okazywania miłości był seks - nie inicjujesz to znaczy, że jej nie kochasz. Reszta się nie liczyła.
A wracając do wakacji - do Sopotu pojadą Andrzeju, tylko twoi rodzice z dziećmi i Ziukowie z dziećmi. Ojciec Wojtka i moi rodzice pojadą do kuzynki Pati nad Narew - kuzynka Pati odziedziczyła tam jakiś dom letniskowy, ale boi się tam sama mieszkać. Poza tym ciągle jeszcze przeżywa ponoć "zupełnie niespodziewany" zgon swego męża, choć gdy się wie, że facet ma raka płuc i właściwie to ledwie dyszy, to chyba każdy zdrowo myślący człowiek może się liczyć że taka ewentualność może lada moment nastąpić. Zwłaszcza że jej mąż nawet już po operacji usunięcia jednego płuca nadal palił papierochy, chociaż już nie trzy paczki dziennie. No a ja tak prawdę mówiąc wolę by ojciec Wojtka pojechał kilkadziesiąt kilometrów samochodem a nie trzysta. Nad morze to jednak już daleko, a on przecież zdrowy to nie jest. Do tej miejscowości to jest raptem około sześćdziesięciu kilometrów i nie zasuwa się setką lub więcej, bo nie jedzie się tam autostradą no i blisko to jest , więc nie ma się co spieszyć. Poza tym na czas przejazdu to Misię wezmą do swego samochodu moi rodzice i teść zajmie się tylko prowadzeniem samochodu a nie będzie się rozpraszał patrzeniem na to co Misia robi.
No faktycznie - zgodził się z nią Andrzej- masz rację.Trudno przewidzieć jak taką długą drogę do Sopotu może znieść pacjent kardiologiczny. Ja to nawet chciałem zaproponować, żeby wasz ojciec pojechał do Sopotu pociągiem dzień później, to ja bym go odebrał z dworca i dowiózł na kwaterę. Misię i ojca bagaż to my byśmy wzięli. Poza tym taka zgraja dzieci może być już męcząca i jestem pewien, że czterech takich żywych chłopaków jak moi to może każdego zmęczyć - choć trzeba przyznać, że Ziuk to jakoś potrafi ich okiełznać. Ale ci moi to jakoś w tym przedszkolu i zerówce to wygrzecznieli - nie da się ukryć, że Lena niczego jednak ich nie nauczyła. Zdecydowanie nieobecność Leny w ich życiu wyszła im na zdrowie.
A gdyby tylko dali radę to nosiliby Marylę na rękach -na pierwszym miejscu jest u nich Maryla, na drugim dziadek, potem babcia a ja na końcu. Przestali się między sobą szarpać. Piotrek, gdy jest coś dobrego na stole to wyraźnie sprawdza czy wystarczy owych dobroci dla każdego. Już nie wylatują na podwórko kiedy tylko im się zamarzy, zawsze wpierw się pytają czy mogą teraz iść na podwórko. I jeszcze mówią co mają zamiar tam robić.Gdy mama lub Maryla zaserwują jakąś nową potrawę, to zawsze dzieciakom opowiadają co to jest, z czego zrobione i dlaczego dobrze jest by to zjeść. Nim dadzą tę jakąś nowość na talerz to dzieciaki dostają kawałeczek na spróbowanie- jeśli zaakceptują to dostaną, a jeśli im nie zasmakuje to nie ma zmuszania ich do zjedzenia tego. To jest patent Maryli. Mój ojciec z początku patrzył na to nieco krzywo, ale Maryla mu tylko powiedziała, że dziecko to też człowiek, a każdy człowiek ma jednak inne upodobania smakowe, więc jeśli dziecku coś nie smakuje to nie należy go do tej potrawy zmuszać- można spróbować podać ją do spróbowania za jakiś czas- bo to, że coś nam smakuje czy nie - w dużej mierze zależy od tego jakie mamy wnętrze chemiczne naszego układu pokarmowego. Tato łypnął na nią, a potem powiedział - przepraszam córeczko, jakoś nie pomyślałem o tym, masz rację. I był wzruszony, że ona mu to powiedziała na osobności a nie na "forum Romanum". Potem mi powiedział - ma klasę ta twoja dziewczyna! Mój ojciec co wieczór, gdy już są w swoich, łóżkach czyta im na dobranoc jakieś książeczki dla dzieci. Ostatnio wynalazł w którymś antykwariacie "Tajemnice Łazienek"- stara książka, wydana jeszcze gdy ja byłem małolatem. I już dziadek im obiecał, że gdy ją skończy czytać, to pojadą w któryś weekend do Łazienek by zobaczyć to, o czym dziadek im czyta. Nie przypominam sobie by ojciec kiedykolwiek mi czytał na dobranoc. Powiedziałem o tym Maryli a ona tylko pokiwała głową - to chyba jasne, on wtedy miał na utrzymaniu mamę, dom i ciebie, więc mama zapewne ci czytała. On miał dość po całym dniu pracy. Podziękuj mu za to, że teraz czyta dzieciakom a nie zasiada przed telewizorem.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz