Mniej więcej w tydzień po powrocie z delegacji Wojtek i Michał wraz z żonami zostali zaproszeni na prywatne spotkanie z szefem i jego żoną. I Wojtek i Michał długo wpatrywali się w podany adres, w końcu Michał powiedział - jak to jest Warszawa to ja jestem Chińczykiem. Wojtek zerknął w mapę Google i powiedział - niedaleko stamtąd do dwóch cmentarzy - do tego nowego na Wólce Węglowej i do dawnego Wojskowego, który już od lat jest Cmentarzem Komunalnym. Dobra lokalizacja gdy na którymś z nich ma się pochowaną jakąś rodzinę.To jakiś kawałek o nazwie Marymont Ruda. Nie wiem tylko dlaczego Marymont Ruda a Rudy, bo jak dla mnie Marymont to rodzaj męski. I ten Marymont jest stosunkowo blisko Wisły. A w ogóle to na moje oko są trzy części Marymontu. I jakaś woda tam jest. I do Lasku Bielańskiego, który awansował do miana Rezerwatu mają blisko. Nie wiem tylko, czy to taki ogólnie dostępny czy trzeba może jakieś bilety wykupywać. Ale do pracy to ma facet daleko.
Michał wzruszył ramionami - oni się chyba dość niedawno tam przeprowadzili. Ale coś mi się wydaje , że oni tam bywają tylko w weekendy, a na co dzień to bliżej Śródmieścia.Wiesz, tak na co dzień to facet nie jeździ bladym świtem. Do Łomianek, które już są poza Warszawą, to jeszcze jest kawałek drogi. Ale mam nadzieję, że będzie łatwo trafić, bo pojedziemy jak po sznurku Wisłostradą. Jak się zagapimy i nie odbijemy w pewnej chwili w bok to możemy się znaleźć nagle w Zakroczymiu. I pognać do Gdańska. Wieki całe nie byłem w Gdańsku - stwierdził Michał. A lubię Gdańsk. Wziąłbym Alę i dzieciaki w jakiś rejsik po Motławie. A w ogóle to zauważyłem, że mi praca w życiu zaczyna przeszkadzać. I to coraz częściej
Wojtek roześmiał się - podejrzewam, że nie tobie jednemu praca przeszkadza, znacznie fajniej mi było na studiach. Pracowałem nie dlatego, że musiałem, bo rodzice mnie jednak finansowali a po prostu dlatego, że miałem mnóstwo pomysłów na sprawdzenie przydatności tego o czym się uczę.
No to przecież masz przecież nadal możliwość sprawdzenia swej wiedzy bo masz stypendium doktoranckie, więc jest to szansa na sprawdzenie przydatności dotąd zdobytej wiedzy. I masz ten luz, że nie masz tak naprawdę przymusu przychodzenia tu codziennie zawsze o tej samej porze. Mnie nie przeszkadza to poranne przychodzenie bo przy dzieciakach to niestety się nie pośpi- tłumaczył przyjacielowi Michał. Przecież możemy się obaj zastanowić jak sobie wzajemnie życie tu uprzyjemnić a nie uprzykrzyć. Wiesz - uczelnia to nie sklep spożywczy z jednoosobową obsługą i nie jest powiedziane że musisz być w ściśle określonych porach. Zresztą jesteś w tej chwili na stypendium i nigdzie nie jest zapisane, że masz być od np. od 8,00 do 16,00. Z uwagi na temat to mógłbyś spokojnie pisać to w domu, no ale mam wrażenie, że tak jest jednak i dla ciebie lepiej i, że już nie wspomnę dyplomatycznie o tym, że i mnie to bardzo pasuje, że jesteś. Poza tym nie będziesz "jakimś tam obcym doktorkiem", tylko naszym, znanym, lubianym itp.
No wiem, wiem, ale z kolei Marta pracuje od 9 rano, więc wstajemy o siódmej, czasem 7,30. Jakoś byłoby mi głupio spać rano gdy ona wstaje do pracy. Michał, a dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz nagranie mojego wykładu? I jeszcze go dałeś do odsłuchania "Staremu".
To był czysty przypadek- stwierdził Michał. Wpadł do mnie jeden ze studentów z pytaniem czy mógłbym mu pożyczyć dyktafon, bo jego właśnie wysiadł, a on nie może być na wykładzie bo jego ojciec jest w szpitalu po wypadku i on jedzie oddać krew do Banku Krwi, bo tak sobie szpital zażyczył, więc mu koledzy nagrają wykład. I gdy mi za dwa dni go oddał to przy okazji przesłuchałem bo go facet nie wykasował i stwierdziłem, że warto dać Staremu do posłuchania, żeby wiedział, że jesteś bardzo udanym nabytkiem. Więc nagrałem ten wykład na drugi dyktafon i podsunąłem Staremu. I gdyby to był zły krok to Stary nie zaprosiłby nas z żonami do siebie do domu. On nie jest zbyt towarzyskim facetem i raczej niewiele osób może powiedzieć gdzie i jak Stary mieszka. On raczej zawsze jest za spotkaniami w jakiejś spokojnej knajpie. Jestem niemal zaskoczony tym, że nas do siebie zaprosił. Jak dotąd to bywałem z nim tylko na obiadach lub kolacji - raz w Bristolu a raz w takiej "etnicznej" restauracji , w której ponoć był kuchnia rosyjska. I nawet mieli w karcie jesiotra. Chyba mu się bardzo spodobało, że wybrałeś wyjazd do Poznania a nie do Hanoweru.
Wojtek zaczął się śmiać- gdyby wiedział dlaczego tak naprawdę wybrałem Poznań a nie Hanower to by padł ze śmiechu. Tak to byłem tylko jedną noc i dwa dni bez Marty, a przy innym wyborze byłbym tydzień poza domem. Jak dla mnie to zasadnicza różnica. Kwestia tematyki była tak naprawdę mniej istotnym elementem.
No to ciekawe jak to będzie gdy się wam rodzina powiększy - wtedy Martusia już nie będzie tylko dla ciebie - będziesz się musiał nią dzielić z dziećmi. Mirkowi gdy był malutki to było dość obojętne do kogo się przytulił - byle się czuł objęty. Irunia to zasypiała najszybciej gdy mnie trzymała za ucho, a Marek gdy był wtulony buźką w pierś Ali. A teraz cała trójka jakoś zdziecinniała i wieczorem każde z nich musi być utulone i wymiziane przez nas oboje.
Wojtek skrzywił się - nam to się jakoś jeszcze nie spieszy do dzieci i mam nadzieję, że poprzestaniemy na jednej sztuce i nie będzie klonów ani Marta nie wyprodukuje 2 jajeczek na raz. Ostatnio jej lekarz stwierdził, że powinniśmy się najdalej za rok wziąć za produkcję. I bardzo się biedula tym zmartwiła. Bo teoretycznie to ona nie ma nic przeciwko posiadaniu dzieci, ale faza niemowlęctwa ją nieco przeraża. Poza tym zastanawia się, czy aby nie odziedziczyła po swej matce niechęci do posiadania dzieci. A skąd Marcie przyszło coś takiego do głowy? - zapytał zdziwiony Michał.
No bo matka całe dzieciństwo Marty, aż do dwunastego roku jej życia, czyli do chwili rozwodu rodziców mówiła Marcie, że jest ona jednym wielkim problemem i że matka nigdy jej nie chciała. Na sprawie Marta wybrała ojca i ponoć bardzo spokojnie opowiedziała jak ją matka traktowała. Wiem o tym od mego ojca, bo on wtedy był świadkiem na sprawie. Wiesz - ojciec Marty gdy już się Marta pokazała na świecie to powiedział swej żonie, że jeśli chce to może nie pracować, bo on sam wyrobi finansowo, bo po co Marta ma się hodować w żłobku a potem w przedszkolu lub z czasem w szkolnej świetlicy. A efekt był taki, że Marta zawsze chodziła z kluczem na szyi i wracała do pustego mieszkania. Wiem, bo ją przez trzy lata codziennie odprowadzałem do domu. Wiesz, przed sprawą Martę wypytywali o wszystko psycholodzy dziecięcy i to też było w aktach.Teraz na szczęście to już nawet młodsze dzieci niż była wtedy Marta sąd pyta u kogo chcą być po rozwodzie. Ale z tego co widziałem to nie powinno być źle, gdy będziemy mieli jakieś dziecię, bo ona ma , moim zdaniem, całkiem dobry kontakt z dziećmi. Gdy byliśmy u Andrzeja w Londynie to młodszy przydreptał nad ranem do nas, wpakował się w jej objęcia, choć spał w pokoju razem z Andrzejem i starszym bratem i na pewno miał bliżej do niego niż do pokoju w którym my spaliśmy. Poza tym to ona traktuje takie maluchy całkiem poważnie a nie jak jakieś przygłupy. Wszystko dzieciakom Andrzeja tłumaczyła i nie było żadnych problemów w podróży. Byłem tym nawet zdziwiony, bo wcale nie bywaliśmy u Andrzeja często gdy jeszcze był przed rozwodem. A waszą Irunię to ona nazywa małą księżniczką i stwierdziła, że jak Irunia dorośnie to będzie sobie facetów owijać wokół palca zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.
Michał się zaczął śmiać - Irunia to baaardzo cwana dziecina i podejrzewam, że Marta ma rację. Szczerze mówiąc to nie bardzo wiedziałem jak Ziukowie przyjmą nowe dzieci - wszak "to nie ich krew", ale oni oboje stanęli w 200% na wysokości zadania. Cały czas czułem ich wsparcie moralne i takie bardzo praktyczne. Ja byłem nieco przerażony, że to będzie dwoje, ale Ziukowie byli zachwyceni i zaraz mi powiedzieli, że choć oni do wierzących to raczej nie należą, to uważają, że "natura wie co robi". No i do dziś są ukochanymi dziadkami naszych dzieci. I zawsze mnie i Alę wspierali i nadal tak jest. A ciebie Wojteczku też zaliczają do rodziny boś im to mieszkanie na Ursynowie odstąpił. Przecież nie dostali go ode mnie w prezencie- zaprotestował Wojtek- ja je normalnie sprzedałem. Taaa, normalnie - wcale nie normalnie bo tylko po kosztach- nawet złotówki na tym nie zarobiłeś- protestował Michał. Wojtek popatrzył na niego i powiedział - bo doskonale wiedziałem, że ty zrobiłbyś to samo, gdybym szło o mnie. Natura czy też jakaś inna siła wyższa nie obdarzyła mnie rodzeństwem, ale mam ciebie i Andrzeja i dla mnie jesteście rodziną.
Dalszą dyskusję przerwało pukanie do drzwi i na Michałowe "wejść" w drzwiach ukazał się "Stary" mówiąc - przyszedłem zobaczyć wasz kącik kawowy- mam pół godziny relaksu, więc możecie mnie potraktować kawusią. Skąd wy tyle szaf nabraliście? Gospodarczy wam kupił?
A skądże! - odpowiedzieli jednocześnie. Ale wpuścił nas do magazynu rzeczy przeznaczonych do utylizacji, na dodatek pozwolił nam byśmy sobie wybrali co chcemy, no to sobie wybraliśmy, cztery popołudnia spędziliśmy na umyciu tych biblioteczek i ich oklejeniu samoprzylepną folią do mebli, potem załatwił nam kilku silnych do przeniesienia ich do nas, panie sprzątające poratowały nas suknami na których przesuwaliśmy to co tutaj stało. Przy okazji zrobiliśmy remanent we wszystkich szafach. Krzesła mamy od ojca Wojtka - są co prawda niezbyt dobrane kolorystycznie, ale mają ten plus, że są składane i całkiem wygodne. A jak widzisz siedziszcza mają, można powiedzieć - tapicerowane. Ta gąbka pod ich pokryciem jest jakaś wyjątkowo dobra jakościowo. Co prawda ich kolor może trochę za frywolny, bo na moje oko to lepsze by było gdyby ten materiał miał ciemnowiśniowy kolor a nie taką jaskrawą czerwień, no ale darowanemu koniowi nikt do pyska nie zagląda. A gdzie taką folię kupiliście? A w OBI, nawet był spory wybór. Raz przelecieliśmy te szafy papierem ściernym, żeby się folia lepiej trzymała. Szef macał te oklejone powierzchnie i stwierdził, że ta folia to całkiem fajna sprawa. A te szybki to też potraktowane folią? Bo na pierwszy rzut oka to wyglądają bardzo plastycznie, jakby to były metalowe listewki. Można pomacać? No jasne, tylko nie podważaj tego paznokciami, to naprawdę tylko folia samoprzylepna. Po prostu do szkła są przylepione takie cieniutkie listewki, nawet nie listewki tylko patyczki grubości 4 mm i dodatkowo są przyklejone paskami tej folii udającej metal, które wszystko razem do kupy trzymają. Nawet nie podejrzewałem, że to tak dobrze będzie wyglądało.
No - panowie - zadziwiliście mnie zupełnie - jesteście bardzo pomysłowi. No to muszę cię pocieszyć, że chociaż sami to robiliśmy to też jesteśmy zdziwieni, że to tak dobrze wypadło - nawet nie podejrzewałem, że to tak dobrze będzie wyglądało - stwierdził Wojtek. A wszystko wyszło stąd, że znajoma ekipa remontowa, które nam i naszemu przyjacielowi remontowała mieszkania, górne okna w drzwiach łazienek pozaklejała folią, która udawała grube matowe szkło. Przepuszczała światło ale nie dawała widoku na łazienkę. A ponieważ oni się straszliwie spieszyli, by zdążyć przed naszym powrotem z mini wakacji po naszym ślubie, to ustalili z naszymi ojcami, że będzie najlepiej i najszybciej gdy nam te istniejące szybki okleją a nie będą się bawili w usuwanie tych szyb i zamawianie nowych u szklarza, zwłaszcza, że był to okres wakacyjny a tym samym remontowy. Ojcowie po prostu kupili nowe drzwi do kuchni i łazienki i WC, nieco bardziej przeszklone, by w przedpokoju było więcej światła, ekipa te szybki zakleiła i to całkiem fajnie teraz wygląda. Bo chyba najwięcej remontów to się robi właśnie latem. A jak nam się te szybki znudzą to moja Marta powiedziała, że wtedy możemy je wymienić na folię z witrażowym, kolorowym wzorem. Tych folii samoprzylepnych jest mnóstwo - i takich jak typowe okleiny meblowe i takich w przeróżne wzory i też są takie imitujące witraże. Na jednej z działek podwarszawskich widzieliśmy oszkloną werandę oklejoną wzorzystą okleiną z obrazkami ptaków. Jak nam mówił właściciel to odkąd ma tę folię przestały mu ptaszyska wydłubywać ze skrzynek zewnętrznych malutkie sadzonki lub po prostu grzebać w nich. Najśmieszniejsze, że oboje z Martą polubiliśmy wizyty w takich marketach jak OBI. W PRAKTIKERZE też się nam podobało, tyle tylko, że akurat niczego stamtąd nie potrzebowaliśmy.
Wypoczynkowe pół godziny szefa minęło, a szef "cały w skowronkach" nadal siedział i rozmawiał na całkiem pozasłużbowe tematy. Przy okazji nagryzmolił im na kartce jak mają do niego trafić, powiedział by nie przywozić dla pani domu "Broń Panie Boże Czekoladek" bo ona ma odstawić słodycze i że w ogóle to żadna okazja, tylko po prostu zwyczajne spotkanie zwyczajnych ludzi. No fajnie, ale tak całkiem naprawdę to my nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi - powiedział Michał. Zwyczajni ludzie to na takim spotkaniu stawiają na stole ze dwie półlitrówki, półmisek z zagrychą i jest to polska zwyczajność. Potem nieco znieczuleni wsiadają do swoich bryczuszek i starają się nie wpaść w oko jakiemuś gliniarzowi. Pomału zaczynam się zastanawiać czy aby na pewno jestem w tym układzie Polakiem. Ja już dawno się nad tym problemem zastanawiam.
Nooo, to prawda -zgodził się szef. W Rosji jeśli nie pijesz to znaczy, że jesteś szpiegiem. Unikam jak ognia kontaktów z nimi. Raz byłem służbowo w Moskwie - i wystarczy. Właściwie mogę powiedzieć, że byłem dwa razy - pierwszy i ostatni. Moja połowica była ze swoją kuzynką dwa tygodnie w Soczi. Wróciły ładnie "wycieniowane" bo im jedzenie nie odpowiadało. Bo kurczaki podawane do obiadu były na wpół surowe. Śmiałem się, że w Ameryce podają krwiste befsztyki, a w Soczi krwiste kurczaki. Poza tym klimat był cholernie męczący, bo były upały i bardzo wysoka wilgotność. Żywiły się głównie bułkami i rosyjskim szampanem, bo to można było kupić bez problemu. A raz to nawet udało im się kupić prawdziwe maliny, to się tak tym napasły, że przesiedziały potem cały dzień w pokoju na zmianę okupując toaletę. Poza tym były zbulwersowane widokiem plażowiczów opalających się na dachach wagonów kolejowych. Potem się dowiedziały, że to były tak zwane "wczasy wagonowe". Pociąg przywoził wczasowiczów którzy mieszkali w tych wagonach i po dwóch tygodniach postoju na bocznicy blisko brzegu morza ich odwoził I raz się wybrały z całą grupą wczasowiczów do tamtejszego arboretum i bardzo szybko się stamtąd ulotniły bo w tym arboretum było piekielnie gorąco a do tego duszno. A jak mówiłem babom, że ten wyjazd to nie jest wcale a wcale dobry pomysł to mnie chciały pobić. I całe szczęście, że z nią tam nie byłem bo miałbym już drugi rozwód.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz