Wojtek z Michałem uzgodnili, że na wizytę u Starego pojadą jednym samochodem ( z uwagi na foteliki dziecięce zainstalowane w samochodzie Michała) czyli samochodem Wojtka. No a skoro pani domu z jakichś względów miała unikać słodyczy, to Marta zakupiła (po cenach hurtowych) orchidee w doniczce i oczywiście dołączyła do nich dokładną instrukcję obsługi.
Dobrze, że mieli ze sobą świstek z nagryzmolonym planem. Panowie przestudiowali dokładnie plan miasta przy okazji odkrywszy, że podany adres to wcale nie Marymont Ruda, ale część Marymontu o innej nazwie, więc pojadą do placu Wilsona, skręcą w Mickiewicza i "jak po sznurku" dojadą pod wskazany adres. Coś się Staremu pokićkało z tymi nazwami- już gdy mówił, że to Marymont Rudy to mi coś się kołatało we łbie, że tam to jest jakieś paskudne osiedle olbrzymich wieżowców takich w typie tych pobudowanych na osiedlu za Żelazną Bramą. A kiedyś były tam ogródki działkowe. I wiesz- nie pojedziemy Wisłostradą, bo w sobotę to ona będzie bardziej obłożona niż city. Pojedziemy przez miasto. Kurczę- coraz większa ta Warszawa, z jednego końca na drugi to jest jednak kawał drogi- niezbyt odkrywczo stwierdził Wojtek.
"Stary" mieszkał na pierwszym piętrze w tak zwanej wielorodzinnej dwupiętrowej willi, sądząc po wyglądzie wybudowanej najprawdopodobniej tuż przed II wojną światową. Jak informowała tabliczka na murku przy furtce, na parterze był prywatny gabinet stomatologiczny, a pierwsze i drugie piętro zajmowali dwaj bracia. Pierwsze piętro "Stary", a drugie jego brat. Na całej uliczce sąsiednie domy też były jeszcze sprzed wojny, wszystkie dwupiętrowe, ale bardzo wyraźnie różniły się od siebie. Każdy dom był inny.Jedno co je w pewien sposób łączyło to fakt, że wszystkie miały duże okna, trzy lub nawet cztero częściowe. I chyba wszystkie niedawno przeszły remonty, bo ich tynki, niezależnie od barwy były bardzo czyste, a okalające posesje ogrodzenia wyglądały na niedawno odmalowane. Na drzwiczkach furtki przed którą stali wisiała skrzynka na listy i to na tyle duża, że bez trudu mogła pomieścić kopertę formatu A-4. Ogródki od strony ulicy były właściwie symboliczne, po prostu nieduże trawniki, na niektórych rosły jakieś krzewy ozdobne. Partery większości domków były dość wysoko nad poziomem gruntu, wchodziło się do nich po siedmiu schodkach.
Popatrzcie- powiedział Wojtek- na Sadybie niemal wszystkie posesje mają ogrodzenia obrośnięte żywopłotem, a tu całkiem "goło". No cóż- stwierdziła Ala- żywopłot w pewnym sensie daje większą intymność posesji, ale ma ten minus, że trzeba go regularnie strzyc, a to wcale takie fajne nie jest. Pamiętam, jak Ziuk zawsze narzekał, że panowie od strzyżenia to tylko strzygą, a on to ma potem masę sprzątania. No to co - stoimy tu dalej, czy dzwonimy do nich? - spytała Marta. Popatrzcie- zaraz za tymi domami są te obrzydliwe smutne ściany płaczu. W życiu bym nie chciała mieszkać w takim wieżowcu. Wojtek popatrzył na nią i powiedział - gdybyś nie miała gdzie mieszkać a dostałabyś pracę w Warszawie to na pewno mieszkałabyś w takim "mrówkowcu". Przecież Ursynów to też fura wieżowców i Ziukowie mieszkają w wieżowcu. No fakt, że te ursynowskie to jakoś lepiej się prezentują, są po prostu mniejsze, nie mają po 20 pięter i są mniej "rozrośnięte" w poprzek. A to osiedle jest podobno najbrzydsze w całej Warszawie. Popatrz w lewo- tam ludziom rosną jakieś dwa wysokie iglaki- one to chyba też jeszcze przedwojenne. Nawet z daleka wyglądają na stare.
W tym momencie z budynku wyszedł "Stary" mówiąc: " zastanawiacie się czy wejść czy może lepiej zawrócić?". Pomyślałem, że może dzwonek nie działa więc po was wyszedłem. Wszyscy się roześmieli a Michał powiedział - obgadujemy teren - bo nikt z nas tu jeszcze nie był. I, o ile podobają się nam te stare domy to ich tło w postaci tych wieżowców rozrośniętych we wszystkie strony jakoś nas nie zachwyca. Tamte bloki przytłaczają swym ogromem. Teraz wiem, dlaczego wszyscy nazywają ten kawałek Marymontu najbrzydszym placem budowy w Warszawie.
No fakt - stwierdził Stary - nie można nazwać tamtego osiedla ładnym. Plus jest tylko taki, że są tam już sklepy spożywcze, więc nie trzeba wszystkiego ciągać z poza osiedla. Ale my tu bywamy tylko latem, a cała posesja jest właściwie własnością mojej bratowej, a że brat ma z nią wszak wspólnotę majątkową to należy też do niego. I parter jest wynajmowany pewnemu dentyście - on tu ma gabinet i mieszka. Nie mam nawet bladego pojęcia jaki z niego fachowiec, ale ma facet sporo pacjentów. Brat z żoną byli tu na Boże Narodzenie i wtedy bratowa stwierdziła, że ona woli mieszkać w Niemczech. Otworzę wam bramę i wjedźcie do środka. Miał być garaż, a jest tylko zadaszenie. A na jesień i zimę są dopinane brezentowe "ściany". Brat siedzi już od dość długiego czasu w Niemczech i nie wiem nawet czy wrócą do Polski. Więc my sobie tu pomieszkujemy głównie w weekendy a w lecie to nawet cały czas. Jadwiga to pewnie zaraz mnie ochrzani, że zamiast wziąć was szybko do chałupy to tu z wami gadam. Jakaś nerwowa się zrobiła.
Chwilę trwały powitania i "prezentacja", potem żona "Starego" oprowadziła gości po mieszkaniu, a Ala powiedziała- poczytałam wczoraj o Marymoncie. Kiedyś, kiedyś a tak dokładnie w 1412 roku był tu duży folwark o nazwie Ruda i płynęła rzeczka Rudawka i nad nią stały młyny. A w 1639 roku Król Władysław IV Waza przekazał wieś Ruda wraz z młynami klasztorowi Kamedułów, co było nawet wyszczególnione w akcie darowizny. W XVII wieku Król Jan III Sobieski zbudował dla swej ukochanej żony Marysieńki pałacyk na planie krzyża . Z pałacyku był widok na Wisłę, na młyny nad rzeczką Rudawką i na Lasek Bielański, a przypałacowy ogród miał wiele pięknych rzeźb. A w 1771 roku, w listopadzie konfederaci porwali króla Stanisława Augusta i uwięzili w jednym z młynów. W roku 1818 wieś Ruda przeszła na własność Instytutu Agronomicznego. W roku 1916 wieś Ruda została włączona do Warszawy a od 1994 roku cały ten teren należy do gminy Bielany. Kiedyś były tu tak zwane ogródki działkowe, no a teraz jest paskudne ale pojemne osiedle mieszkaniowe. I teraz niektórzy mówią, że mieszkają w Warszawie na końcu ulicy Mickiewicza, bo ona dochodzi do tego osiedla. Ale jakoś nie doczytałam się nigdzie czy nazwa Marymont funkcjonowała już za czasów Sobieskiego , bo być może on znał angielski i ochrzcił ten teren Góra Marii. Bo Wisła , w stosunku do tego terenu to wszak była i jest w dole.
Pani Jadwiga była zachwycona, że do orchidei dołączona jest "instrukcja użytkowania" i wyraziła nadzieję, że tym razem nie straci orchidei w czasie jednego miesiąca. Bo dotychczas to niestety ani razu nie udała się jej hodowla orchidei. "Stary" pokręcił głową z dezaprobatą - a co w tym dziwnego, że te orchidee źle się hodują w Polsce- przecież one pochodzą z dżungli, gdzie jest zupełnie inny klimat niż u nas. To tak jakbyś nasze rumianki nagle posadziła w polarnym klimacie i dziwiła się, że ci się hodowla ich nie udaje. Poza tym to gdy je kupujesz w kwiaciarni to wiedz, że w kwiaciarni też są dla nich na pewno lepsze warunki niż w mieszkaniu. A do kwiaciarni też nie trafiają z jakiegoś zwykłego mieszkania ale są hodowane w szklarni, gdzie jest cały czas kontrolowana temperatura i wilgotność a nawet poziom naświetlenia.
Marta przywołała na twarz najbardziej słodki uśmiech i powiedziała- ma pan rację - w szklarni i kwiaciarni to one zdecydowanie mają lepsze warunki bytowania. Nie mniej prawda wygląda tak, że orchidee, a tak naprawdę storczyki, rosną dziko nieomal na całym świecie a nie tylko w kwiaciarniach i rozpoznano już ich 25 tysięcy gatunków. W Polsce rośnie ich ponad 50 gatunków. Storczyki są trudne w hodowli z uwagi na fakt, że nie każdy owad zapylający jest w stanie je zapylić - można powiedzieć, że nie dają się byle komu zapylić, mają swoje wybrane gatunki "zapylaczy". A w Polsce najokazalsze są obuwiki pospolite, które przypominają wyglądem miniaturowe pantofelki. Storczyki rosną w wielu miejscach w lasach, na łąkach, na torfowiskach, preferują podłoże bogate w węglan wapnia. Nie da się jednak ukryć, że najpiękniejsze storczyki rosną w klimacie tropikalnym i często są pasożytami bo rosną na pniach drzew, z których przy okazji pobierają potrzebne im do istnienia składniki. W Polsce to tylko te obuwiki najbardziej przypominają swym wyglądem jeden z gatunków tych orchidei z dżungli, ale on to rośnie "normalnie", w gruncie, nie pasożytuje. Bo inne storczyki niż obuwiki to dla "zwykłego Kowalskiego" są tylko "kwitnącym chwastem", choć niektóre z nich ponoć bardzo ładnie pachną. Jak na razie to nigdzie nie spotkałam dzikiego storczyka w Polsce, no ale tak naprawdę gdybym chciała ich szukać to musiałabym mieć jakiś dobry atlas botaniczny. Bo w szkole nikt z nami na łąki nie chadzał i nie pokazywał nam co tam rośnie. Za to wymagano od nas teoretycznego rozróżniania roślin odkryto- od nagonasiennych, a nie jak odróżnić liść brzozy od liścia buka gdy leżą obok siebie. A ja to wszystko wiem dlatego, że moja mama jest właścicielką kwiaciarni i ma sporo książek o hodowli kwiatów, choć ich sama nie hoduje, ale wyszła z założenia, że dobrze jest wiedzieć czym się handluje.
"Stary" poklepał Wojtka po ramieniu i powiedział półgłosem - masz szczęście "brachu" bo nie tylko ładna ale i mądra ta twoja żona. I ma rację - szkolnictwo podstawowe i średnie powinno przejść wiele zmian, bo programy są przeładowane, tyle tylko że często wcale nie tym co ważne, a w domu też się większość niczego nie nauczy, bo zdaniem rodziców od uczenia dzieci to jest szkoła. Obawiam się tylko, że nikt we władzach kraju tak naprawdę nie jest zainteresowany tym tematem. A Wojtek uśmiechnął się i powiedział do "Starego" - z jednej strony mnie to cieszy, że to taka mądra dziewczyna, ale z drugiej to szalenie podwyższa mi poprzeczkę. Nie mogę ot tak, bez zastanowienia "wypluć coś z siebie", bo ona zawsze wszystko wyłapie jeśli coś "lapnę". Jak na razie to mam szanse błyszczeć tylko w temacie informatyki, bo ten temat jakoś zupełnie nie nie pociąga mojej żony. więc go nie zgłębia. Powiem ci tak w sekrecie, że najbardziej to lubię słuchać jak moja żona dyskutuje z naszym przyjacielem lekarzem chirurgiem. Zawsze mam wtedy wrażenie że za moment staną razem przy stole operacyjnym i żeby nie był pusty to mnie na nim rozłożą. On twierdzi, że powinna była zdawać po raz drugi na medycynę, ale ona po moim, a potem i po swoim pobycie w szpitalu stwierdziła, że jednak dobrze wybrała kierunek bo praca każdego lekarza jest jednak bardzo ciężka i trudno ją połączyć z życiem prywatnym, a ona należy do tych osób, które jeśli coś robią to nie na pół gwizdka ale na sto procent.
Tymczasem panie wróciły z "obchodu" miniaturowego ogródka, który był z tyłu domu, a tam podziwiały konstrukcję altany w której był mały stolik i cztery krzesełka A było bowiem co podziwiać, bo altana była "wynalazkiem" jednego z kuzynów pani Jadwigi. Konstrukcję nośną stanowiły... drzwi, drewniane razem z futrynami i altana była sześciokątem. Jak wyjaśniała pani Jadwiga część z nich to były drzwi kuchenne ale o dość nietypowych wymiarach z dużymi ongiś szklanymi szybami, które zostały zastąpione żaluzjami z tworzywa. Kuzyn pani Jadwigi ukończył wydział Budownictwa Lądowego i w ramach "odpoczynku od zawodu" projektuje różne dziwne obiekty całkowicie odmienne od tych, nad którymi pracuje w biurze projektów. W sumie owa altanka wyglądała jak domek dla nieco mocno wyrośniętych krasnali. Marta bardzo skrupulatnie oglądała konstrukcję owego "wynalazku", w końcu stwierdziła - to nie futryny drzwi są konstrukcją nośną a sześć umieszczonych w podłożu belek do których zostały przymocowane futryny. To w sumie mocna konstrukcja. Pani Jadwiga tylko wzruszyła ramionami - Zbyszkowi i tak się to nie podoba, uważa, że to wygląda cudacznie i wcale tu nie pasuje. A ja lubię tu latem posiedzieć i poczytać. W ubiegłym roku siedziałam tu cały czas sama, bo Zbyszek nie chciał tu być bo mu za daleko stąd do Uczelni.
Marta uśmiechnęła się delikatnie - bo to prawda- to tak zwany kawał drogi a w czasie poza urlopowym to jeżdżenie dwa razy dziennie samochodem bez względu na pogodę wcale nie jest zabawne. My dziś jechaliśmy do państwa nie Wisłostradą a przez miasto i nawet gładko to poszło, no ale dziś dzień wolny od pracy. A w dzień powszedni w godzinach porannych i tych, w których wszyscy wracają z pracy to wcale nie jest wesoło. Ja przez pięć lat jeździłam na prawobrzeżną Warszawę, bo tam była moja uczelnia i te dojazdy czy to komunikacją miejską czy też swoim samochodem to jednak dawały mi w kość. Teraz to mam luksus, bo do pracy jadę zaledwie kwadrans a do tego nie obciążoną trasą. Trzeba jeszcze brać pod uwagę fakt, że codziennie do Warszawy dojeżdża samochodami cała masa ludzi mieszkających w promieniu do 100 kilometrów od miasta. I wszystkie drogi dojazdowe do Warszawy są rano z reguły zawalone samochodami, więc się wcale nie dziwię, że pani mąż nie jest zachwycony dojazdami stąd do pracy. Według przeprowadzonych badań to codziennie do Warszawy przyjeżdża do pracy ponad milion osób. Część swoimi samochodami, część pociągami i potem po mieście jeżdżą miejskim transportem. Nie da się ukryć, że w dużym mieście jest po prostu praca, której brak w małych miejscowościach. My mieszkamy na starym Mokotowie a gdy byłam dzieckiem to nikt nie słyszał o dzielnicy zwanej Ursynów. Warszawa tak jak i inne stolice na świecie staje się pomału molochem.
Pani Jadwiga patrzyła na Martę z niedowierzaniem, a potem westchnęła i powiedziała- jakoś nie miałam pojęcia o tym, że tyle osób codziennie dojeżdża do Warszawy. Marta uśmiechnęła się - ja to się o tym dowiedziałam dopiero będąc na studiach, bo tam była masa dziewcząt spoza stolicy. Niektóre dojeżdżały codziennie bo ktoś z ich rodziny dojeżdżał do pracy to się z nim zabierały. Większość jednak mieszkała na prywatnych kwaterach.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz