poniedziałek, 30 marca 2009

Trzeba umieć znależć szczęście

Z badań naukowych wynika, że pieniądze naprawdę szczęścia nie dadzą.
Nie śmiejcie się, chociaż powiedzenie to znane jest od lat, naukowcy
prowadzą badania na ten temat. No coż, trzeba wszak czymś się wykazać.
Psycholog David Lykken z uniwersytetu stanowego w Minnesocie wysnuł
tezę, że szczęście tkwi ...w genach. Badaniami objął wyselekcjonowaną
grupę złożoną z 1500 par blizniąt.
W 1996 roku badane bliznięta odpowiadały na pytania ankiety, która
miała oszacować ich poczucie dobrostanu. Korelacje między odpowiedziami
dowiodły,że to co dziedziczymy po przodkach, odgrywa co najmniej równie
wielka rolę, jak zmienne koleje życia.
Zdaniem Lykkena pieniądz nas nie uszczęsliwia: poziom dochodów, fakt
życia w związku małżeńskim, religia oraz poziom wykształcenia, zaledwie
w 8% przyczyniaja sie do poczucia szczęścia jednostki. Poza tym szczęście
nie jest stanem stałym, można w jednej chwili czuć się szczęśliwym, a w
następnej zupełnie odwrotnie.
Okazuje się, że nasze subiektywne poczucie szczęścia lub nieszczęścia jest
zdeterminowane nierównowagą dopaminy, serotoniny i noradrenaliny.
Są to neuroprzekazniki o zasadniczym znaczeniu dla motoryki i działania.
Ich zródło znajduje się w brzusznym polu nakrywki śródmózgowia oraz
w podwzgórzu, które odgrywa kluczową rolę w regulacji popędów takich
jak głód, pragnienie, pożądanie seksualne.
Całość tych struktur nazwano "układem nagrody". Rozkoszowanie się
czekoladą, uprawianie seksu lub bieganie (jeśli jesteśmy dobrze wytre-
nowani) mogą aktywować układ nagrody i wywoływać uczucie zadowolenia.
Dopaminę zakwalifikowano jako "hormon szczęścia" , podobnie jak endor-
finę (rodzaj naturalnej morfiny wytwarzanej przez mózg) oraz serotoninę.
Niektórzy maja w obiegu więcej dopaminy niż wynosi przeciętna i są
uważani za osobników bardziej skłonnych do osiągania szczęścia. To ci,
którzy częściej widzą jasne strony życia.
A co z tymi, którzy są mniej chojnie wyposażeni w owe neuroprzekazniki?
Nie ma powodu, by zazdrościć tym osobnikom lepiej wyposażonym.
Trzeba pamiętać, że bardzo szybko przyzwyczajamy się do faktu realizacji
naszych największych pragnień, a potem znów zaczynamy czuć, że czegoś
nam brak. Skazuje nas to na coraz szybszy bieg "po ścieżce szczęścia",
oczekując jego spełnienia.
Aby nie nakręcać w nieskończoność owej spirali pogoni za szczęściem, należy
pogodzić się z faktem, że życie składa się nie tylko z przyjemności, ale
również z rozczarowań, strat i niewygód. Sekret bogatego, spełnionego życia
polega na doświadczeniu pełnej skali emocji.
Już samo dążenie do jakiegoś celu może nam przynieść szczęście. A ciężka
praca nad realizacją podjętych wyzwań chroni nas przed takimi negatywnymi
emocjami jak strach czy stany depresyjne.
Psycholodzy twierdzą, że najlepszym sposobem osiągnięcia szczęścia jest
budowanie trwałych i silnych więzów z innymi ludżmi. To jedyna, skuteczna
ochrona przed upadkami i rozczarowaniami, jakich nie szczędzi nam życie.
I nie bójmy sie odrobiny pesymizmu- pesymiści są w stanie wyobrazić sobie
tylko czarne scenariusze i dzięki temu mogą zapobiec ich skutkom.
A teraz, gdy już wiemy o tych "chemicznych uwarunkowaniach" poczucia
szczęścia usiądzmy i pomyślmy: Czy jestem szczęśliwa/y ?
Napiszcie, zapraszam....
anabell

niedziela, 29 marca 2009

Baaaardzo nie lubię niedzieli

Zapewne większość z Was pamięta film pt. "Nie lubię poniedziałków".
A ja nie lubię niedziel i to chyba od wielu już lat. Dla mnie to taki
nijaki dzień. Chyba najmniej mi przeszkadzała niedziela, gdy byłam
dzieckiem. Wprawdzie zmuszano mnie, bym szła na 9 rano na mszę
"dla dzieci", na której i tak pełno było dzieci w wieku osiemdziesięciu
paru lat, które ksiądz prosił, by następnym razem przyszły na inną
godzinę, na bardziej stosowną do ich wieku mszę, ale można było to
wytrzymać. Potem następowała przyjemniejsza część dnia, czyli
wyprawa do któregoś z muzeum lub do Zachęty , albo na zwiedzanie
zabytków własnego miasta. W cieplejsze dni obowiązkowa wyprawa
w plener, ale to nie było dla mnie najmilszym zajęciem.
A w wiele lat pózniej do niedzieli dołączył drugi dzień wolny, sobota.
W tygodniu miałam dzień "uporzadkowany", podzielony na różne
czynności, w tym również na cenne godziny, gdy byłam sama w
domu i mogłam robić co mi się rzewnie podobało, nie odpowiadając
na pytania : po co, na co, dlaczego. Niestety te dwa dni wolne od
pracy pozbawiały mnie tego komfortu. Na domiar złego należało
jakoś zagospodarować te dwa dni, np. przenosząc się w plener.
Wtedy "odkryłam" jak marne okolice ma nasza stolica, jak brak
jest jakiejkolwiek infrastruktury umożliwiającej miłe spędzenie czasu.
Większość znajomych zakupiła "działki rekreacyjne" dziwiąc się, że
my nie chcemy działki. Ale ja naprawde nie lubię działki, grzebania
w ziemi, opędzania się od much, komarów i innych insektów i
przyjeżdżania ciągle w to samo miejsce. Wiem, wiem, marudna baba
ze mnie, ale w tym punkcie mamy z mężem te same odczucia.
No a obecnie -nie lubię już tylko niedzielnych poranków, gdy muszę
rano wyjść na spacer z psem. Moje zwierzątko nie należy do rannych
ptaszków i przeważnie wychodzę z nim około godziny 9 -tej. Staram
się nie bywać na trasie wiernych wychodzących z kościoła, bo
zawsze mnie coś zbulwersuje. Wydawałoby się, że udział w mszy
powinien w pewien sposób uszlachetnić jej uczestników, wznieść ich
myśli na nieco wyższy poziom, wzbudzić szlachetniejsze uczucia.
Właśnie dziś moje psisko zaciągnęlo mnie na trasę, którą idą grupy
wiernych. Pies stał jak wryty, węsząc zawzięcie, a obok mnie prze-
snuwały się grupki ludzi, wymieniając głośno przeróżne uwagi.
.."no wiesz, przecież oni mają już 3 dzieci, a ona znów jest w ciąży,
po co..."
..."nie rozumiem po co ludzie mają psy, nikomu to nie jest".....
..."zadzwoń do ciotki, co jej się wydaje, ja na forsie nie śpię, niech"...
..."no chodz prędzej, trzeba jechać do Arkadii (CH) podobno są
świetne buty skórzane, i zobaczymy co jeszcze...."
..."widziałaś tą M.? ale się zestroiła! ten jej berecik w kratkę, no,
ja bym tego nie włożyła nawet do stodoły. A jak fałszowała! a ta
G. to się szczerzyła wyraznie do tego faceta spod trójki, może ona
myśli, że młodo wygląda?....
Obejrzałam się dyskretnie, za mną w odległości 70 cm stały 3 panie,
"odstawione " odświętnie. Najwyrazniej na kogoś czekały.
..."a czemu ten pies taki smutny?nie powinna go pani trzymać na
smyczy, on przez to taki smutny"... -wydała werdykt.
..." no właśnie, pies powinien się wybiegać, a pani go męczy, pani
nie rozumie psiej natury..." dołączyła się druga..
Nie wyrobiłam - wzięłam psa na ręce i bez słowa ruszyłam w stronę
domu. Wyobrażam sobie, co o mnie potem mówiły, ale to mnie
mało wzrusza.
Już dawno zauważyłam pewną prawidłowość - większość wiernych
opuszczających kościół po mszy, ma takie pięknie zawzięte miny,
spojrzenie z gatunku "komu by dowalić" a strzępy dolatujących
rozmów też nie świadczą o miłości blizniego.
Naprawdę nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale może mnie się tylko
wydaje, że religia katolicka głosi miłość blizniego? Może od czasów
gdy chodziłam w dzieciństwie do kościoła coś się zmieniło, a ja tego
nie zauważyłam bo tam nie bywam?
anabell

piątek, 27 marca 2009

Film dokumentalny

Dziś trafia do kin film dokumentalny nagrodzony Oscarem "Człowiek
na linie". Film jest produkcji amerykańsko - brytyjskiej , trwa 1,5
godziny, a jego reżyserem jest James Marsh, dokumentalista.
Film opowiada o wydarzeniach sprzed prawie 35 lat.
Siódmego sierpnia 1974 roku, Philippe Petit, Francuz, przeszedł po
linie rozpiętej pomiędzy szczytami blizniaczych, dzis już nieistniejących
wież World Trade Center w Nowym Jorku. O godzinie 7,15 rano,
25-letni wówczas Petit, bez asekuracji, jedynie z balansem, rozpoczął
trwający 45 minut spacer, w tę i z powrotem, w czasie którego kładł
się na linie i pozdrawiał ściągniętych na dach policjantów. Pod nim
była 400- metrowa przepaść. Dla ludzi obserwujących go z ziemi, był
ledwo widocznym punktem zawieszonym pomiędzy wieżami.
Po zakończeniu tego niezwykłego spaceru, Petit został aresztowany
i przebadany psychiatrycznie.
Philippe (ur.1949r) od najmłodszych lat był "inny". Interesował się
magią i sztukami cyrkowymi a w szkole stale miał problemy.
Samodzielnie nauczył się rysowania, szermierki, stolarstwa, pózniej,
podczas licznych podróży nauczył się języków : hiszpańskiego,
niemieckiego, angielskiego oraz rosyjskiego, ponadto zdobył wiedzę
na temat architektury i budownictwa.
Po linie zaczął chodzic w wieku 16 lat, występował na ulicach Paryża,
na których żonglował, jezdził na motocyklu.
W 90-te urodziny Pabla Picassa dał występ w Vallauris,był to jego
poważniejszy debiut. W tym samym roku (1971) przespacerował
się nielegalnie między wieżami katedry Notre Dame w Paryżu.
W dwa lata pózniej oniemiała z wrażenia publiczność oraz policja,
podziwiała jego spacer pod pylonami Sydney Harbour Bridge.
O budowie dwóch blizniaczych wież w Nowym Jorku, Petit wyczytał
w poczekalni u dentysty. Odtąd stały sie jego obsesją. Przygotowania
do tego przedsięwzięcia trwały 6 lat, a rozpoczęły się na francuskiej
wsi, na dużej łące, nad którą rozpięto ponad 40-metrową linę,
odpowiadajacą odległości pomiędzy wieżami. Kilkakrotnie latał do
Nowego Jorku by zdobyć dane do zbudowania makiet i obmyślenia
sposobu umocowania olinowania.
Nie zdradzę szczegółów przygotowań do tego wyczynu, myśle, że
sami je w kinie zobaczycie. Były naprawdę trudne i niezwykłe.
Po tym nowojorskim wyczynie Philippe stał się sławny. Całkiem
legalnie występował potem w Paryżu -w 1984 roku improwizacja
na linie ze śpiewaczką operową Margaritą Zimmerman, w 1987 r.
przedstawienie w Jerozolimie na kablu łączącym dzielnicę arabską
i żydowską, w 1987 roku spacer w Paryżu na ukośnie zwisającym
kablu, między Palais de Chaillot a drugim poziomem wieży Eiffla.
Zrealizował jeszcze kilka wielce spektakularnych projektów, jak:
opera na linie przeciągniętej przez wąwóz rzeki małe Kolorado,
przejście z Opery w Sydney do Harbour Bridge, oraz spacer na
linie na Wyspie Wielkanocnej.
Wystąpił w kilkunastu filmach, napisał kilka książek.
Balansując na linie, Petit balansował na granicy życia i śmierci,
z czego w pełni zdawał sobie sprawę i mówił o tym otwarcie.
Obecnie Petit mieszka w Nowym Jorku jako artysta rezydent
przy katedrze St.John the Divine.
Dlaczego to robił? A dlaczego himalaiści wspinają się na Mount
Everest? Może tylko dlatego,żeby było pięknie?
anabell

środa, 25 marca 2009

"królewska choroba" - schizofrenia

Schizofrenia jest często spotykanym zaburzeniem psychicznym,
zaliczanym do psychoz endogennych.
Szacuje się, że choroba ta dotyka co setnego Europejczyka. Może
mieć przebieg chroniczny lub cykliczny (częściej). Po fazie ostrej,
trwającej tygodnie lub miesiące, następuje remisja choroby, która
może trwać tygodnie, miesiące a nawet lata.
Nazwa choroby pochodzi od dwóch greckich słów: Schizein i Phren,
czyli : rozszczepić i dusza, umysł.
Przy schizofrenii występują zaburzenia myślenia, postrzegania i
sfery emocjonalnej. Częste są omamy słuchowe i urojenia, czasem
lęki i objawy paniki.
Przebieg i objawy są różne, mogą się też szybko zmieniać. Lekarze
są zdania, że u 1/3 pacjentów choroba ustępuje całkowicie,
niezależnie od tego czy są leczeni czy nie. U reszty pacjentów należy
liczyć się z nawrotami choroby.
Schizofrenia pojawia się najczęściej u mężczyzn w wieku 20 - 25 lat,
u kobiet w wieku 25 - 30 lat.
Niekiedy choroba ujawnia się nagle, a w niektórych przypadkach
jest poprzedzana nawet kilkuletnia fazą wstępną, jak zaburzenia snu
lub stany depresyjne.
Co do przyczyn choroby - nie ma na ten temat zgodności. Wymienia
się i czynniki genetyczno-biologiczne jak i psychospołeczne. Niektóre
badania wykazują związek pomiędzy schizofrenią a uszkodzeniem
okołoporodowym mózgu.
Wyzdrowieniu pacjentów sprzyja obecność rodziny i przyjaciół a
także aktywność zawodowa.
Czynnikami niekorzystnymi - izolacja społeczna i bezczynność.
Niedługo ukaże się w Polsce książka norweskiej psycholog,
Arhild Lauveng pt. "Byłam po drugiej stronie lustra", w której
opowiada o swojej walce z tą chorobą. U autorki zdiagnozowano
schizofrenię bardzo wcześnie, w wieku siedemnastu lat, a na pewno
była chora już jakiś czas wcześniej. Wg specjalistów choroba ta
zdiagnozowana u tak młodych pacjentów zle rokuje, wątpliwe jest
jej całkowite ustąpienie. Jednakże kobiety maja większe szanse, ale
nie z powodu działania żeńskich hormonów, ale dlatego, że umieją
omawiać swe problemy psychiczne.
Siedem lat swego życia autorka spędziła w zakładach zamkniętych.
Potem studiowała psychologię, a teraz, w wieku 36 lat sama
zajmuje się pacjentami cierpiącymi na choroby psychiczne. Wsród
nich ma ok 30 pacjentów ze schizofrenią. Uważa, że dzięki swojej
chorobie latwiej jej jest zrozumieć pacjentów i tym samym nieść im
pomoc. Jednak każdy przypadek jest inny, bo schizofrenia nie jest
chorobą o jednorodnym obrazie klinicznym. Potrzeba od trzech do
sześciu miesięcy, by móc ją zdiagnozować. Nie wszystkie psychozy
wynikają ze schizofrenii.
W wielu krajach schizofrenia to stygmat. Tak było i w Norwegii.
Gdy o historii Arhild Lauveng zrobiło się głośno, znalazło się wielu
ludzi z podobną historią choroby, którzy dotąd nie ośmielili się
mówić o tym publicznie.
Społeczne napiętnowanie sprawia również, że wielu ludzi usiłuje
leczyć się samemu, sięgając po valium, alkohol lub marihuanę...
A bycie częścią społeczności odgrywa fundamentalną rolę
w procesie leczenia.
anabell

poniedziałek, 23 marca 2009

praca + ciężka praca + bardzo ciężka praca =

SUKCES.
Co łączy Justynę Kowalczyk, O.E.Bjoerndalena, Mozarta, Billa Gates'a
i Steva Jobsa? Oni wszyscy odnieśli spektakularny sukces.
Odkąd psychologowie zaczęli analizować kariery utalentowanych osób,
które odniosły sukces, coraz częściej dochodzą do wniosku, że talent nie
odgrywa największej roli w zdobyciu sukcesu.
Mozart - genialne dziecko - jego najwybitniejsze utwory powstały gdy
miał ukończone 21 lat, a więc wtedy, gdy miał juz za soba dziesięć lat
praktyki, jako kompozytor.
The Beatles - od chwili założenia zespołu do ich największego dokonania
artystycznego (Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierzanta Peppera),
minęło.....dziesięć lat.
Bill Gates swój "romans" z komputerem zaczął w roku 1968 i spędzał
odtąd przy komputerze osiem godzin dziennie przez siedem dni w ty-
godniu, przez pięć lat. W ten sposób uczył się programowania.
O.E. Bjoerndalen - co robi "na okrągło"? Trenuje! Na pytanie dziennikarza
" a co pan robi w wolnym czasie?" padła odpowiedz : "trenuję".
Justyna Kowalczyk - od wielu lat trenuje, trenuje, trenuje, doskonali swe
umiejętności przez okrągły rok, bo nawet krótki okres wypoczynku to
leczenie lekkich kontuzji, szykowanie organizmu do następnych wysiłków.
Nie da się ukryć - talent jest zaledwie ułamkiem w drodze do sukcesu-
najważniejsza to ciężka, solidna praca.
W początku lat 90-tych XX wieku, w elitarnej Berlińskiej Akademii Muzycz-
nej , psycholog K. Anders Ericsson, wraz z dwoma swymi kolegami prze-
prowadził następujące badanie:
z pomocą profesorów akademii podzielono studiujących tam skrzypków na
trzy grupy. Grupa pierwsza to były "gwiazdy" - potencjalny materiał na
solistów światowej sławy. W drugiej grupie znależli się studenci, uznani
jedynie za dobrych, a w grupie trzeciej znalezli się ci, którzy raczej nie
zamierzali grac zawodowo ale planowali karierę jako nauczyciele muzyki.
Wszyscy dostali to samo pytanie : Kiedy po raz pierwszy wzięli do ręki
skrzypce i ile godzin dziennie przeznaczali na ćwiczenia. A oto wyniki:
wszyscy uczniowe, we wszystkich grupach rozpoczęli naukę gry w tym
samym wieku, mając pięć lat. Do ósmego roku życia wszyscy ćwiczyli
tak samo - dwie, trzy godziny tygodniowo. W wieku lat ośmiu zaczynają
się już widoczne różnice- ci, których uznano za najlepszych w klasie, zaczęli
ćwiczyc więcej niż inni : sześć godz. tygodniowo w wieku 8-9 lat, osiem
godz.tygodniowo w wieku 10-12 lat, szesnaście godz.tygodniowo w wieku
13 - 14 lat, a w wieku lat 20-tu, z pełna determinacją, świadomie dążąc
do nabrania większej wprawy- grali ponad 30 godzin tygodniowo.
Do chwili ukończenia 20 lat każdy ze studentów grupy artystów ćwiczył
łącznie 10 tysięcy godzin.
Każdy z dobrych uczniów ćwiczył przez 8 tysięcy godzin, a przyszli
nauczyciele muzyki niewiele ponad 4 tysiące godzin.
Taką samą prawidłowość Ericsson zaobserwował porównując pianistów
amatorów z profesjonalistami.
Wyniki tych badań sugerują, że jeżeli muzycy są wystarczająco zdolni,
by dostać się do jednej z najlepszych szkól muzycznych, pózniejsze ich
osiągnięcia zależą tylko od ich własnej pracowitości.
Owa liczba 10 tysięcy godzin ćwiczeń odpowiada mniej więcej trzem
godzinom ćwiczeń dziennie lub 20 godzinom tygodniowo przez okres
dziesięciu lat.
Wydaje się, że nasz mózg potrzebuje tak długiego czasu, aby przyswoić
sobie wszystko co potrzebne, by osiągnąć prawdziwą biegłość
w danej dziedzinie.
Bijąc brawo tym wszystkim, którzy są mistrzami w swojej dyscyplinie
pamietajmy, że ich sukces to odrobina talentu i mnóstwo pracy.
anabell

sobota, 21 marca 2009

Jak z nimi rozmawiać

To nie będą moje dobre rady, ale Williama S.Pollacka, profesora
w harwardzkiej Medical School, który był konsultantem Secret
Service podczas badania strzelanin w szkołach. Swoje porady dla
ojców zawarł w książce "Real Boys". Oto najważniejsze:
-znajdz miejsce sprzyjające rozmowie, w którym będzie się
chłopiec czuł bezpiecznie;
-uszanuj jego potrzebę milczenia.Pozwól mu mówić wtedy, gdy
będzie miał na to ochotę;
-porozumiewaj się z nim przez wspólną aktywność lub zabawę.
Wielu chłopców opowiada o swoich najpoważniejszych proble-
mach właśnie podczas gier czy wspólnych zajęć;
-unikaj ośmieszania go i wyszydzania;
-wyrażaj krótko swoje opinie i czekaj na reakcję.
Nie egzaminuj go;
-zachowaj ciszę i naprawdę wsłuchaj się w to, co mówi syn.
Poświęć mu pełnię swej uwagi;
-powiedz mu, jak bardzo go kochasz i jak bardzo zależy ci, by
był szczęśliwy;
-nie dopinguj go w kółko do większej samodzielności i nieza-
leżności;
-zachęć go do wyrażania emocji;
-zapewnij go, że prawdziwi mężczyzni też płaczą i potrafią
otwarcie opowiadać o swoich problemach, a nie zamykają
się w sobie;
-okazuj mu swoja miłość tak samo otwarcie, jakbys to
robił w stosunku do córki;
-jeśli obserwujesz u niego zachowania agresywne lub pełne
złości, szukaj przyczyn bólu i cierpienia, które tkwią u
ich podłoża.
A jednak dodam coś od siebie - my, dorośli w ferforze
codziennych obowiązków często zapominamy, że dziecko
to przecież też człowiek, tyle, że jeszcze mały.
Zapominamy również, że dziecko jest niezwykle czułe na
fałsz i że bardzo wcześnie wiele rzeczy rozumie a te, których
nie pojmuje często sam sobie żle tłumaczy. Musimy pa-
miętać, że dla kilkulatka wiele spraw wydaje się być nie
do rozwiązania i jesli wtedy nie wytłumaczymy mu, że
z naszą pomocą wszystko się da rozwiązać, będzie wzrastał
w przekonaniu, że wszystko go przerasta.
I pozwólmy mu być jak najdłużej dzieckiem, okazujmy
bardzo dużo czułości i nie śmiejmy sie z jego lęków lub
porażek.
Gdy od małego będziemy z dzieckiem dużo rozmawiać i
zachęcać go do wypowiedzi, w okresie pokwitania będzie
z nim mniej problemów.

anabell

To jest niesamowite!!!

Kochani - stała się rzecz , dla mnie niezmiernie miła, a jednocześnie
zaskakująca:
zaglądam wczoraj na blog Polonki 54 i własnym oczom nie wierzę -
zostałam przez Nią nominowana do Cretiv Blogger.
A dziś -klikam do Effci na Jej "zapiski niesforne" i.....Effcia też mnie
nominowała.
Możecie się ze mnie trochę śmiać, ale dla mnie to wiele znaczy, bo co
jakiś czas mam wątpliwości, czy mam dalej pisać o tym, co głównie
mnie interesuje a innych pewnie znacznie mniej.
Dziękuję Wam Dziewczyny, podtrzymałyście mnie na duchu, wcale
o tym nie wiedząc.
Zdaje się ,że teraz mogę wytypować "swoich" kandydatów i szczerze
żałuję, że to może być tylko 7 osób, a więc:
Atina Bezdomna - jej poczucie humoru często wyciąga mnie z "dołka"
http://ja-cie-krece.blog.onet.pl/
Gospo 38 - z wioski-zabitej-dechami- za tępienie z humorem i pasją,
paradoksów naszej rzeczywistości,
http://wioska-zabita-dechami.blog.onet.pl/
Smoothoperator -za idealizm, dość rzadkie zjawisko w dzisiejszych
brutalnych czasach i za chwile zadumy, które znajduję w Jego
" Kawiarni",
http://kawiarenka-klubokawiarnia.blog.onet.pl/
Jacek -, który w swym "Dziurawym worku" trzyma przezabawny
męski punkt widzenia na kobiety i mężczyzn,
http://dziurawyworek.blog.onet.pl/
Roztrzepaniec - która jest bystrym obserwatorem , a nie zauważyła,
że ma talent do pisania,
http://roztrzepaniec.blog.onet.pl/
Polonka 54- za połaczenie talentu rymowania z merytorycznym
komentarzem,
http://polonka54.blog.onet.pl/
Effcia - która pozornie jest krucha, ale drzemią w Niej pokłady
niespożytej siły.
http://zapiski-niesforne.blog.onet.pl/

Wierzcie mi, Kochani, że najchętniej nagrodziłabym wszystkich
odwiedzających mój blog.
Wasza obecność pomaga mi w przezwyciężaniu moich trudności.
Dziekuję !!!
anabell

piątek, 20 marca 2009

Młodociani mordercy

Czy i jak można rozpoznać młodociamego zabójcę? - to pytanie zaprząta
umysły wielu osób, od chwili pierwszej masakry w szkole na Alasce,
w latach '90.. Na to pytanie usiłuje odpowiedzieć na łamach Suddeutsche
Zeitung kryminolog, pani Britta Bannerberg. Zdaniem pani B.B. jest to
bardzo trudne, ponieważ w okresie dojrzewania nastolatkowie bardzo
często używają mocnych, brutalnych słów, kierując je często pod adresem
nauczyciela, który postawił kiepski stopień. Często mówia wtedy "ja ją
zabiję", ale to jeszcze niczego nie oznacza.
Jeżeli jednak uczeń zamiast pracy domowej zapisuje w zeszycie zdanie
"Życie jest do dupy", lub "Pozabijam wszystkich" lub opowiada wszystkim,
jaką to fajną organizacja jest Al-Kaida - to są to sygnały ostrzegawcze.
Wszyscy dotychczasowi młodzi sprawcy masakr zapowiadali swe czyny,
choć nie wskazywali dokładnie miejsca i czasu. Gdy dochodzi to wiadomości
nauczycieli, powinni oni koniecznie zawiadomić policję oraz szukać kontaktu
z rodzicami. Ten kontakt z rodzicami często stanowi duży problem. Wiedzą,
że z ich dziećmi dzieje się coś niedobrego, że utracili z nimi kontakt, że
zamykają się one w swych pokojach, całe godziny spędzają na grach
komputerowych pełnych przemocy, niestety rodzice nigdy nie szukaja pomocy
u psychologów czy też terapeutów. Obawiają się rozpadnięcia starannie
pielęgnowanego przez nich obrazu rodziny i ich samych. Bowiem większość
młodocianych sprawców masakr nie pochodzi z marginesu, ale z klasy średniej.
Są to młodzi ludzie, którzy doświadczyli problemów z porozumiewaniem się
z otoczeniem, osoby ciche i wycofane. To z reguły bardzo wrażliwi chłopcy,
którzy czują się nieakceptowani, i sami siebie postrzegaja jako nieudaczników.
Ponadto okazuje się, że wcale nie byli w szkole szykanowani, to tylko im się
tak wydawało. Często mają tu miejsce takie zaburzenia jak narcyzm, depresja,
tajona agresja. Fakt, że media bardzo nagłasniają każdy przypadek strzelaniny
w szkole, ma negatywny wpływ na młodocianych zabójców. Oni po prostu ich
naśladują. A najczęstszym motywem jest chęć zemsty oraz przeświadczenie,
że ich problemy życiowe sa nierozwiązywalne. Często nie potrafia pogodzić się
z odrzuceniem ich uczuć przez dziewczynę.
Niestety sprawcy nie zabijali na ślepo,w amoku. Najczęściej mieli sporządzoną
listę celów. Nie krzywdzili natomiast zwierząt.
Sześciu na dziesięciu interesowało się tematyka przemocy w mediach
oraz grach komputerowych. Zdobycie broni nie stanowiło dla nich problemu.
Niektórzy mieli własną, którą otrzymali od rodziców, część zabrała ją z domu
rodzicom, inni kupowali ją mniej lub bardziej legalnie, a nawet kradli.
Wszyscy sprawcy masakr, na pytanie czy istniał sposób na ich powstrzymanie
odpowiadali jednomyślnie- "Trzeba było wcześniej nas słuchać".
Sprawcy masakr często zwierzali się ze swych planów swoim rówieśnikom, oraz
często zwracali na sibie ich uwage nietypowym zachowaniem, lecz widać z tego,
że mieli zbyt małe zaufanie do dorosłych, by im o tym powiedzieć.
O tym, jak słuchać, by usłyszeć co mówi dziecko, napiszę jutro.

anabell

poniedziałek, 16 marca 2009

WWW: Worden Wu Wakker?

To tytuł drugiej książki Marcela Messinga, ktorą ostatnio przeczytałam.
W polskim tłumaczeniu tytuł brzmi - "WWW: Czy się przebudzimy?".
Nie łatwo tę książkę streścić tak, aby nie zostać posądzonym o dawanie wiary
teoriom spiskowym.
Mnie osobiście śmieszą teorie spiskowe i często denerwują, lecz ta pozycja zmusiła mnie do przemyślenia pewnych spraw.
Platon, w swoim dziele "Państwo" napisał
"Zatem, jeśli w ogóle ktokolwiek, to rządzący w państwie mają prawo
kłamać; albo w stosunku do wrogów, albo do własnych obywateli".
Zapewne wszyscy pamietają dzień 11 września 2001 roku, gdy o 8.45 czasu
lokalnego w Nowym Jorku, uprowadzony boening 767 wleciał w północną
wieżę World Trade Center. Trochę ponad kwadrans pózniej kolejny
boening 767 wstrzelił się w południową wieżę WTC, a po dalszych 45 minutach
boening 757 uderzył we wschodnie skrzydło Pentagonu w Waszyngtonie.
Po krótkim czasie runął południowy bydynek WTC oraz część Pentagonu a
kilka minut pózniej kolejny boening 757 spadł w lesie w Somerset County na
południowy wschód od Pittsburgha w stanie Pensylwania.
Jego zadaniem było uderzenie w elektrownię jądrową.
Na koniec zawaliła się również północna wieża WTC.
Wydarzenia te pochłonęły ponad 3 tysiące ofiar, a ta katastrofa wycisnęła
głębokie piętno w zbiorowej świadomości ludzi.
W krótkim czasie wiele osób zaczęło zastanawiać się, co to naprawdę było, bo
wiele spraw dotyczących tego zamachu terrorystycznego wzbudziło ich
wątpliwości. Wg nich, prezydent Bush ochoczo wykorzystał tę tragedię, aby
za pośrednictwem "wojny z terroryzmem" jeszcze bardziej rozbudować i tak
już przygniatającą przewagę militarną USA na świecie.
Począwszy od 11 września 2001 roku,nie ma dnia, by media nie wspomniały
o terroryzmie, terrorystach lub o wojnie z terroryzmem.W szybkim tempie
utworzono programy mające wielki wpływ na życie prywatne ludzi. Stworzono
program CAPPS II i od 2004 roku, wszyscy przylatujący do USA są sprawdzani
wg tego programu. Wszystkie dane pasażerów wysyła się najpierw do USA,
co jest naruszeniem europejskich ustaleń dotyczących ochrony danych:
nazwisko, adres,datę urodzenia, nr telefonu, nr karty kredytowej, nr siedzenia,
wybór menu i ewentualnie wybór hotelu, wynajem samochodu...W sumie
przewoznik musi wypełnić 39 pozycji. Kto wypełni listę nieprawidłowo lub
niekompletnie, ryzykuje karę w wysokości 5 tys. euro od pasażera lub utratę
prawa do lądowania. Uruchomiono również projekt United States Visitor and
Immigrant Status Indicatro Technology i wyposażono ponad 400 przejść
granicznych w urządzenia do kontroli cyfrowej wizy. Osoby ubiegające się o
wizę do USA zgłaszaja sie wpierw do amerykańskiej ambasady w swojej
ojczyznie. Tam pobiera się ich dane biometryczne, dwa cyfrowe odciski palców
i wykonuje cyfrową fotografię. Dane te są zapisywane na czipowej karcie oraz
zintegrowane z dokumentami podróżnymi. Przybywający do USA zgłasza się z tymi dokumentami oraz cyfrowym pakietem identyfikacyjnym w USA do
funkcjonariusza służby granicznej. Ten skanuje odciski palców, sprawdza dane
biometryczne i już nie musi zadawac żadnych pytań- wie wszystko.
W roku 2005 ukazała się praca Roberta O'Harrowa jr. o elektronicznej
technologii informacji i nadzoru , zatytułowana "Nie ukryjesz się nigdzie".
Traktuje ona o całości środków podjętych po 11 września i pokazuje jak
niszczona jest sfera prywatna ludzi. Śledzone jest wszystko- miejsce pracy i
zamieszkania,wartość domu, nazwiska przyjaciół i krewnych, co się czyta,
je i kupuje, jakim autem się jeżdzi, używane karty kredytowe i karty klienta,
posiadane konta, odwiedzane strony internetowe, czytane gazety cyfrowe
lub stacje telewizyjne oglądane w Internecie, każdy wysłany e-mail i faks,
każda podróż lotnicza, odbywane podróże, rodzaj termin i stacja docelowa
wybieranego pociągu, lekarz domowy- wszystkie te informacje sa centralnie
magazynowane. Sfera prywatna przestała już istnieć, a wszystko to jest
utrzymywane bez naszej wiedzy w licznych urządzeniach elektronicznych.
I nie pocieszajmy się, że tak jest w Stanach- to zjawisko, niczym epidemia
rozprzestrzenia się pomału na cały cywilizowany świat. A wszystko by -
zapewnić nam bezpieczeństwo.
Jeżeli chcecie wiedzieć więcej o ograniczeniach prywatności w USA i
Europie, o chipach, które będą nie tylko dla zwierząt i o nanotechnologii,
pozwalającej na wszczepienie człowiekowi nano chipa - koniecznie prze-
czytajcie tę książkę.
Bo chyba nie będzie dobrze żyć w nowej wersji orwellowskiego 1984 r.

anabell

czwartek, 12 marca 2009

Tajemnice Komet

Wydawać by się mogło, że o kometach wiemy wszystko.
Ostatnie badania wykazują, że jądra komet składają się z lodu wodnego,
zmieszanego z lodami z dwutlenku węgla oraz amoniaku i innych gazów,
oraz kamiennych brył.
Pyły wydzielają się zawsze po sublimacji lodów wodnych i gazowych.
Jest jednak pewne ale - niektóre komety, zupełnie nie wiadomo
z jakich przyczyn, wcale nie przypominają naturalnych ciał kosmicznych,
lecz sztucznie wytworzone i zamaskowane pod tą postacią aparaty
kosmiczne.
Obserwowana kometa o symbolu 1881 V miała kształt mglistego dysku
ze świecącymi punktami w centrum i właściwie nie posiadała warkocza.
Ale znacznie większe zdziwienie wzbudziła jej niezwykła trajektoria, bo
kometa ta podleciała bardzo blisko ku Ziemi - na na 5 mln km, do Marsa
na odległość 9 mln km, Wenus -3 mln km, a Jowisza- 24 mln kilometrów.
Komputerowe modelowanie jej lotu wykazało, że najpierw trzeba byłoby
przeprowadzic niezwykle skomplikowane obliczenia, a następnie przez
dziesięciolecia czekać na taki układ planet względem siebie, by znalazły
się one w tych własnie a nie innych miejscach. Czy była to zatem kometa
czy też bezzałogowa sonda kosmiczna wysłana z otchłani Kosmosu przez
nieznane istoty rozumne? Pytanie to pozostaje bez odpowiedzi.
Następnych osobliwości dostarczyły obserwacje komety opatrzonej nu-
merem 1882 II, w której widmie warkocza odkryto żelazo, chrom i nikiel.
Tego rodzaju zestawienie linii spektralnych powstaje w efekcie pracy
dysz silników rakietowych, które składają się z takich właśnie kompo-
nentów. Oczywiście sprawa niewyjaśniona, no bo jak?
Kolejna kometa 1907IV przyniosła kolejną zagadkę. Skład chemiczny jej głowy
diametralnie się różnił od składu chemicznego jej warkocza. A jak twierdzą
astronomowie, warkocz komety tworzy sie z gazów i pyłów wydzielających się
z jądra komety w czasie jej zbliżania się do Słońca, więc ich skład winien
być identyczny.
Ale najwięcej zagadek przyniosła odkryta w 1956 roku kometa Arenda-
Rolanda, oznaczona jako 1956h. Pierwsza z nich to dwa warkocze, z których
pierwszy okazał się być związany z bardzo rozmytą wewnętrzną głową
komety, która przypominała cebulkę, a drugi wychodził z zewnętrznej głowy
komety. W przypadku "normalnych" komet powinno być wszystko odwrotnie.
Ale to nie wszystko -pierwszy ogon komety miał widmo ciągłe. Anomalię tę
można było wyjaśnic tylko tym, że prędkość wylatujących z głowy komety
cząsteczek wynosiła pow.3 km/sekundę. Taka właśnie jest prędkość gazów
wylatujących z dysz silników rakietowych, które wynoszą w Komos nasze
statki załogowe i satelity. By taką prędkość uzyskać należy odpowiednio
dobrać komponenty paliwa i profile dysz. Sprawa znów nie wyjaśniona.
Kometa C/1995 Y1 (Hayakutake) zatrzęsła wręcz teorią o powstaniu
Układu Słonecznego. Badanie jej składu chemicznego wykazało, że z całą
pewnościa nie pochodziła z Układu Słonecznego, lecz gdzieś z głębokiej
przestrzeni międzygwiezdnej, czy nawet międzygalaktycznej.
Wydawałoby się, że komety to nasze stare znajome, ale okazuje się, że jednak
wiele jest jeszcze zagadkowych zjawisk związanych z ich zachowaniem,
których w żaden sposób nie jestesmy w stanie wytłumaczyć.
Nie sądzę, byśmy byli jedynymi istotami w Kosmosie, wydaje mi się to wręcz
niemożliwe. To, że nie umiemy nawiązać z inną cywilizacją łączności nie
jest wszak dowodem, że nikogo, prócz nas nie ma.

anabell

wtorek, 10 marca 2009

"Zatonęłam"

Zakupiłam dwie książki Marcela Messinga. Ten holenderski pisarz, mistyk,
poeta i filozof- urodził sie w 1945 roku w Hadze. Studiował i wykładał
antropologię kulturową, filozofię i religioznawstwo porównawcze.
Od dwóch dni zaczytuję się jego książka pt."Bezdrożny ląd", która jest
w dorobku pisarskim autora pozycją szczególną. Powstała w trakcie pobytu
pisarza we francuskich Pirenejach, gdzie przebywał w całkowitym
odosobnieniu. Są to krótkie eseje na tematy nurtujące współczesnego
człowieka. Nie odnosząc się do religii, świętych pism czy wybitnych postaci,
jest esencją duchowego i filozoficznego dorobku ludzkości. A oto fragmenty
eseju o komunikacji:
" Chociaż człowiek nigdy nie zaznał tylu technik komunikowania się co teraz,
brak komunikacji jest w dzisiejszych czasach większy niż kiedykolwiek.
Mamy do dyspozycji telewizję, radio, gazety, czasopisma, komputer,
internet, e-mail, fax, telefon bezprzewodowy z ekranem i komórkowy -
a jednak, pomimo tego nadmiaru możliwości komunikowania się,
występuje paradoksalnie brak prawdziwego kontaktu.
Wygląda na to, jakbyśmy chcieli ukryć twarz za tymi wszystkimi środkami
komunikacji. Nie spotykamy się już naprawdę. Zamiast tego informujemy
się wzajemnie za pomocą papieru czy głosu, a gdy widzimy się nawzajem
na ekranie, brakuje nam prawdziwej barwy przebywania razem.
Spłyciliśmy wiele z naszych zdolności, tworząc techniki komunikowania
pochodzące z lewej półkuli mózgu."
[....] "Prawdziwa komunikacja to communio, wzajemne dzielenie się,
dawanie bez oczekiwań, iż coś bedzie zwrócone. Jest to otwarcie się
na wzajemną energię, wzajemne słuchanie, poważanie i służenie. Jednak
większość współczesnych technik komunikacji ma na celu tylko własny
interes. Niewygodne staje się pytanie, dlaczego w naszych czasach tak
wielu jest samotnych ludzi, mimo, że Ziemia opleciona jest wymyślną
siecią telekomunikacji. Liczne domy starców, opieki i gigantyczne
szpitale mniej świadczą o communio , a bardziej o odejściu od wspólnoty.
[....]Brak jest pochodzącego z serca i autentycznego dzielenia się oraz
prawdziwej miłości, która łączy."
Nie dziwicie się chyba, że "zatonęłam" w tej książce. Każdy z esejów
zmusza do zastanowienia się nad meandrami nie tylko naszego życia
w otaczającej nas rzeczywistści ale również do analizy naszej psychiki.
To bardzo pouczająca lektura, przynajmniej dla mnie.
anabell

sobota, 7 marca 2009

Chrońmy pamięć

Manipulacje pamięcią lub wymazywanie wspomnień były ulubionymi
tematami literatury science fiction.
Niestety już w najbliższej przyszłości mogą się stać rzeczywistością.
To, że można manipulować pamięcią jest wiadome naukowcom już
od 4 lat. Dowiodły tego eksperymenty prowadzone na myszach.
Obecnie naukowcy holenderscy wykazali, że proplanolol, jeden
z najpopularniejszych leków przeciw nadciśnieniu, usuwa, lub
znacznie osłabia u ludzi wspomnienia związane z postraumatycznym
stresem.
Wiadomość ta wcale nie wywołała radości w kręgach etyków, wprost
przeciwnie, ostrą dyskusję. Twierdzą oni, że wymazywanie
wspomnień oznacza także uszczerbek dla tożsamości człowieka, poza
tym może stanowić poważne zagrożenie. Wszak uczymy się na własnych
błędach, więc jeśli o nich zapomnimy, będziemy je powtarzać. Ofiara
przestępstwa, która zażyje tabletkę niepamięci, nie będzie mogła
zeznawać przeciwko swemu krzywdzicielowi.
Wg naukowców z Uniwersytetu Londyńskiego istnieje jeszcze inne
niebezpieczeństwo. Próby farmakologicznego przerwania cyklu lęku mogą mieć bardzo negatywny wpływ na pamięć długoterminową.
Niewykluczone, że likwidująca złe wspomnienia tabletka doprowadzi
do "alzheimera w trybie przyspieszonym".
Entuzjaści tego odkrycia argumentują, że w przyszłości to lekarstwo
może zostać wykorzystane do leczenia osób cierpiących na zaburzenia
psychiczne i stany lękowe spowodowane urazami wojennymi lub
przestępstwem, którego padli ofiarą.
Brytyjka Samantha Sandall (29 lat), która w 2002 roku przeżyła
krwawy zamach terrorystyczny na wyspie Bali, powiedziała, że
co jakiś czas stają jej przed oczami tamte okropne sceny i widok tych
poranionych ludzi zostanie z nią pewnie na zawsze a mimo tego,
nie skorzystałaby z tabletki "niepamięci" bo tamto wydarzenie
w jakimś stopniu zdefiniowało jej osobowość i wzbogaciło życie.
Teraz, ilekroć ma zły dzień przypomina sobie, jakie wtedy miała
szczęście.
Ciekawa jestem, czy teraz, gdy już wiadomo ,że proplanolol ma
kolejne działanie uboczne, wyczytamy o tym w dołączanej do
leku ulotce.
anabell

wtorek, 3 marca 2009

Post Scriptum

Kilku rzeczy jeszcze nie napisałam, a myślę, że powinnam.
Te dziwne palmy stojące pod budynkiem lotniska nie były sztuczne - ku swej ogromnej radości zobaczyłam je rosnące na Sentozie. A już podejrzewałam, że są sztuczne.
Bardzo ładne są te osiedla etniczne, bo są to odrestaurowane domy z epoki kolonialnej.
Wiele domów jest zbudowanych w ten sposób, że maja podcienia i dzięki temu latwiej można poruszac się w upał. Współczesne osiedla mieszkaniowe to kilka wielopiętrowych mrówkowców, obowiązkowo ze sklepem osiedlowym, terenem zielonym, basenem. Nie są to drogie mieszkania. Nie wolno natomiast trzymać w domu (bez zezwolenia) psów. Oczywiście zezwolenie jest drogie.
Chyba większośc owoców i warzyw jest sprowadzana z Malezji, którą z Singapurem łaczy most.
Przyznam się bez bicia, że większości owoców nie byłam w stanie nazwać. Nawet banany były dziwne- jakies takie małe, ale chyba bardziej aromatyczne. Po raz pierwszy widziałam wtedy zielone kokosy. Na każdym rogu można bylo kupiś przysmak singapurczyków, czyli pieczoną na grillu płetwę rekina. Zapach tego przysmaku przyprawial mnie o mdłości.
Maleńkie chińskie punkty gastronomiczne - sześciokąt z plexiglasu okalający kuchnię i kilka stolików, zawsze robiły na mnie niesamowite wrażenie. Otoczony patelniami kucharz, wiszące na relingu glazurowane kurczaki i kaczki, makaron, który po wrzuceniu na wrzący olej puchł do niesamowitych rozmiarów lub białe , półprzezroczyste nitki makaronu ryżowego, skwierczenie oleju, miski z surówkami -wszystko to wydawało mi się jakieś nierealne, bajkowe. Siedziałam na krzesełku sącząc mleko kokosowe i wpatrywałam sie w "mistrza kuchni" niczym sroka w gnat.
A Chińczyk potrząsał patelniami, podrzucał makaron na metr w górę, siekał jakieś mięso i wcale sie nie przejmował, że go bacznie obserwuję.
Ludzie - w godzinach pracy ulice nie są przepełnione, raczej wszyscy gdzies pracują. Ani razu nie widziałam na ulicy kogoś w "stanie wskazującym". Nikt pijany nie kręci sie po ulicach, sądzę że za to też grozi niezły mandat.
Robiłam zakupy w markecie w piątek wieczorem i były ogromne kolejki, ludzie zaopatrywali się na weekend, mieli pełne kosze, a ja tylko chleb ,wędlinę i owoce - i wiecie co, oni mnie przepuścili, mówiąc, że mam mało zakupów, więc powinnam kupić bez kolejki. Normalnie zatkało mnie. Zreszta tam wszyscy są niebywale uprzejmi, niezależnie od nacji.
Jest świetna informacja turystyczna- w każdym hotelu dostajecie masę folderów, pięknie wydanych, z dokładnymi informacjami nt. komunikacji, podstawowych cen, reklamujących atrakcje turystyczne. Niektóre maja nawet rozkład jazdy autobusów miejskich.Dzieciaki w wieku szkolnym są ubrane wszystkie w jednakowe mundurki, nieznana jest rewia mody. Giertych by się ucieszył. Najczęsciej jest to biała góra i granatowy dół.
W mieście jest sporo zieleni, estakady są często obrośnięte kwitnącymi pnączami, niewielkie drzewa to na ogół ketmie, z pięknymi wielkimi kwiatami.
A wieczorem feeria świateł. I jeszcze jeden fenomen- wogóle nie było spalin, co zauważyłam zaraz pierwszego dnia pobytu.
Wiecej nie będę już Was zamęczać Singapurem, przyrzekam :)
anabell

oto ciąg dalszy

Niestety nie pospaliśmy długo, bo wszak nie była to wycieczka turystyczna, ale wyjazd służbowy mego męża.Oczywiście było bardzo gorąco, ale na szczęście nie duszno - wszak to wyspa, więc zawsze był przewiew. Singapur to nie tylko nazwa miasta i państwa, ale i również największej z wysp, których w sumie jest 60. Pozostałe wysepki są małe, otoczone rafami koralowymi, a największe z nich to Tekong, Sentoza i Bukum. Klimat jest równikowy, a średnia temperatura stycznia to 25 stopni Celsjusza. Singapur jest nizinną wyspą, zbudowaną głównie z granitów, najwyższy szczyt kraju ma zaledwie 177 metrów. Ciekawa jest organizacja ruchu na wyspie- wszystkie ulice sa jednokierunkowe, szerokie. Gdy byliśmy trwała tam jeszcze budowa metra , ale jedna linia już była czynna. O chwili postawienia pierwszej kreski przez projektantów, do oddania pierwszej linii minęły zaledwie 3 lata. I nie myślcie proszę,że budowa metra cokolwiek dezorganizowała w mieście - my nawet nie wiedzieliśmy,że za niepozornym czystym płotem trwa budowa metra. Zreszta w wielu miejscach były w toku różne budowy. Wszystko odbywało sie "w ukryciu", czyli za zasłonami, dzięki którym nic nie spadało na znajdujący sie niżej chodnik. Każda ciężarówka opuszczająca budowę musiała być umyta na specjalnej rampie. Dzięki temu nigdzie nie było rozwleczonego błota czy tez brudu. Po całym dniu dreptania po Singapurze miałyśmy czyściutkie białe skarpetki, co nas bardzo zdziwiło. U nas wystarczy przejść kilometr i skarpety są szaro-brudne. W mieście zupełnie nie ma dużych samochodów dostawczych, jest natomiast sporo małych, ale i one są ledwo dostrzegalne, ponieważ muszą dostarczać towar o świcie, by nigdzie nie blokować ruchu. Wszelkie hurtownie są usytuowane poza miastem. Wjazd do centrum miasta jest płatny i to jest dość kosztowne przedsięwzięcie, więc jest w ten sposób ograniczona ilośc samochodów poruszających sie po mieście. Jeszcze a propos samochodów- nie wloką się ( jak u nas) w przedziwnie męczących odstępach. Tam jeżdżą falami. Przejeżda fala samochodów i chwila spokoju, do momentu następnego zielonego światła. I wszystkie samochody wyglądaja tak, jakby przed chwila wyjechały z myjni i były świeżo nawoskowane.
Co bogatszy mieszkaniec miasta posiada obowiązkowo europejskiej marki samochód, więc sporo było mercedesów.
Ponad 76% ludności stanowią Chińczycy, Malajowie około 14,0 %, Indusi ok. 8%, Europejczycy ok.2%. Singapur jest najgęściej zaludnionym krajem świata, bo na kilometr kwadratowy przypada około 5300 mieszkańców. Najwiekszy udział w strukrurze zatrudnienia mają : finanse, biznes, handel i związane z tym usługi.
W południowej części wyspy znajduje się centrum biznesowe, banki i urzędy państwowe . Jest to swoiste zgrupowanie wysokościowców o ciekawej architekturze.
Na północ i zachód od tego centrum znajdują sie dzielnice mieszkaniowe, etniczne. Jest więc dzielnica arabska, chińska,induska, malajska i europejska, a wraz z nimi parki, świątynie buddyjskie,hinduistyczne i meczety. Jest również neogotycka katedra Św.Andrzeja, wybudowana w 1862 roku oraz kilka kościołów katolickich.
Co krok są przeróżne centra handlowe , przeważnie większe od warszawskiego Blue City i nie da sie ukryć - ładniejsze. W tych centrach handlowych ceny są stałe, o czym informuja tabliczki na drzwiach każdego sklepu, więc odpada frajda związana z ewentualnym targowaniem ceny.
W każdym centrum handlowym jest gastronomia, wszystko jest robione na oczach klienta, a mój podziw wzbudzały warzywa szatkowane na grubość włosa. Niesamowite wrażenie gdy na talerzu masz kapustę poszatkowaną w ten właśnie sposób.
Jak pamietacie, w tym czasie w Polsce nie było jeszcze żadnego hipermarketu, więc może nic dziwnego,że wpadłam w takowym miejscu w dziki zachwyt. Towarów więcej niż obecnie w naszych Tesco czy Realu, prześlicznie, artystycznie poukładane a zachwyciły mnie zwłaszcza warzywa, bo każdy pojemnik był otoczony stale nawilżanym mchem. Nie zapomnę młodego sprzedawcy, który z rozanielonym wyrazem twarzy obcinał nożyczkami końcówki strączków zielonego groszku, a następnie układał strąk po strąku do pojemnika.
Zupełnie jakby wypełniał jakąś arcyważna misję dziejową. Byliśmy również w znacznie skromniejszych centrach handlowych hinduskich, gdzie można było wytargować jakiś rabat, jesli np. kupowało sie w danym boksie więcej niż jedna sztukę. Poza tym miały tę zaletę, że rozmiary, zwłaszcza ciuszków damskich, były bardziej zbliżone do europejskich.
Gdy w tych eleganckich centrach oglądałam dział z artykułami dla dzieci, byłam pewna,że jestem w jakimś sklepie z wyposażeniem dla lalek, a nie dla dzieci. Ubranka były tak maleńkie, że aż dech zapierało. Nic dziwnego, dzieci chińskie są maleńkie i patrząc się na takiego maluszka, który samodzielnie chodzi, zastanawiasz się od kiedy 6 miesięczne dzieci tuptają same.
Odwiedzałyśmy zawsze dział zabawek. Zabawki mieli cudowne, zwłaszcza pluszaki. Każda z pluszowych zabawek była w rozmiarze od mini do super maxi. Potrafiłyśmy spędzic tam i 2 godziny, ku zgorszeniu ślubnego.
Był jeszcze jeden towar,który wprowadzał nas w zachwyt- wyroby ze złota. Biżuteria była niesamowita- rybki, pieski,ptaszki, klamry, wisiorki w najrozmaitszych kształtach i wielkościach. Generalnie nie przepadam za złotem , ale coś sobie na pamiątkę kupiłam. Perełkę w złotej muszelce, jako wisiorek.
W tym czasie był obchodzony Chiński Nowy Rok. Wszędzie było wiele korowodów tancerzy w maskach smoka, miastem kursowały ciężarówki z uczestnikami zabawy. Było kolorowe, radośnie i troche hucznie, ale i tak znacznie ciszej niz obecnie u nas w sylwestra.
Byliśmy na jednej z tych większych wysepek- Sentozie. Jest tam zrobiony park rozrywki i wypoczynku. Atrakcji w nim mnóstwo, dnia nie starczy na wszystko. Można się tam dostać promem lub kolejka linową. Na wyspę pojechaliśmy kolejką linową. Singapurczycy wiedzą jak wyciągać od ludzi pieniądze - wychodzisz z kolejki i musisz przejść przez sklep, by wyjść na dwór.
A w sklepie przeróżne chińskie drobiazgi, większość ręcznie robiona, niektóre prześliczne. Mam je do dziś -emaliowane klipsy, wachlarzyk i miniaturowa
gablotka z laki a w niej chińska pagoda i chyba żurawie.
Dookoła Sentozy kursuje jednoszynowa kolejka i jest to niezły sposób na przemieszczenie sie z jednego miejsca w drugie. A atrakcji na Sentozie sporo : jest fort obronny, który bronił Singapuru przed Japończykami, jest część "dzika", czyli las równikowy, jest plac wraz ze specjalnym torem do jeżdżenia na wrotkach, oczywiście nie musicie miec własnych i chyba największą atrakcją jest kąpielisko w lagunie. Bez trudu można było znalezć miejsce w cieniu, bo drzewa rosna i na plaży.
Rozczulił nas napis ostrzegawczy- zabrania się wchodzenia do wody w ubraniu dzinsowym. Kara wynosiła za to wykroczenie 500 dolarów singapurskich, czyli wtedy ok.250 $ USA. Zakaz był skierowany głównie do Hindusów, bo oni maja zwyczaj wchodzić do wody w ubraniu.
Oczywiście mnóstwo było różnego rodzaju punktów gastronomicznych, ale w tym upale nie czuło sie głodu, tylko pragnienie. Wtedy po raz pierwszy piłam colę imbirową. Bardzo dobra, albo ja byłam taka wysuszona. Zwiedziliśmy również motylarium - wpierw wystawę stacjonarną z przyszpilonymi eksponatami i dokładnymi opisami, a potem wolierę z latającymi motylami. Niektóre były przeogromne, na dodatek przepiękne. Wśród roślin porozstawiane były karmidełka dla motyli , na nich były soczyste kawałki różnych owoców -ananasów, mango, papai. W specjalnych małych terrariach były skorpiony, ale przyznam sie, że nie wzbudziły mojego zachwytu. Motyli było mnóstwo i naprawde nie umiałam żadnego z nich rozpoznać. Myśle, że u nas takich nie ma. Nie będę ukrywać- wiekszą część dnia spędziliśmy nad laguną- woda miała pewnie ze 26 stopni ciepła. Sąsiednia laguna była przeznaczona dla sprzętu pływającego - miniaturowych łódek i rowerów wodnych.
Do miasta wróciliśmy promem.
Pomimo wysokiej temperatury i wilgotności nigdzie nie było komarów, much i innych latających paskudztw. Jeden raz widziałam na chodniku z lekka przetrącona cykadę.Przepiękny był również ogród japoński. Niestety nie zdążyliśmy zwiedzić ogrodu zoologicznego, czego bardzo żałuję. No ale to nie była wszak wycieczka, jak już pisałam.
Będac w Singapurze mieliśmy cały czas wysokie poczucie bezpieczeństwa, niezależnie od pory ani miejsca. I wszędzie było bardzo czysto, przestrzegano wszelkich przepisów, bo kary są tam naprawdę wysokie. W budynkach mieszkalnych szybko poradzono sobie z zanieczyszczaniem wind- zainstalowano czujniki wykrywania mocznika, uruchomiony czujnik zatrzymywał windę i sprawca tym sposobem nie uniknął kary. I nigdy nie widziałam tam policjantów, ale gdy w pewnej chwili, pod chińska światynią dwóch Chińczyków zaczęło się zbyt wygłupiać, natychmiast, chyba spod chodnika , znalazło się kilku policjantów.
Pokój w hotelu mieliśmy 2-osobowy z dostawką. Pokój miał ok. 30 metrów, jedna cała sciana to było okno, stało wielkie podwójne łoże i pełnowymiarowy tapczan, jako ta dostawka. Oczywiście klimatyzacja działała jak wściekła, wieczorem było wręcz zimno. Łazienka była z moich marzeń ( do dziś nie spełnionych), bo miała piękną długa wannę i dwie umywalki rozdzielone długim blatem, WC było oddzielne. I wcale to nie był drogi hotel.
Do Polski lecieliśmy znów przez Dubaj i Moskwę, tym razem trasę Moskwa-Warszawa pokonalismy też samolotem.
Bardzo chciałabym jeszcze raz polecieć do Singapuru a Wam wszystkim życzę, byście choć raz tam mogli pojechać. Warto.
anabell

moja podróż życia

Pan premier Tusk miał podróż życia, ja też. Pan premier stosunkowo niedawno, ja zaś dwadzieścia lat temu. Nie wykluczam, że gdybym odbyła ją dziś, nie zrobiłaby na mnie aż takiego wrażenia.
Pewnego zimnego dnia, w końcu stycznia , wsiedliśmy do pociągu relacji Warszawa -Moskwa.Po upiornej jezdzie wagonem sypialnym (wagon cały czas poruszał się w dwóch płaszczyznach, a my kurczowo trzymaliśmy się łóżek by nie zlecieć) dotarliśmy do Moskwy. Czekał nas nocleg i następnego dnia wieczorem dalsza podróż, do Singapuru.
Moskwę widziałam po raz pierwszy i przyznam się, że nie wzbudziła mego zachwytu.Wszędzie królowało jakieś tłuste błoto, zastanawiały mnie bramy wysokości 5 pięter, kilometrowej długości sklepy, w których nic nie było. Wytłumaczcie mi, na co komu kwiaciarnia o powierzchni 60m kw., a w niej 1 (słownie jeden) wazon-kubeł z niedorozwiniętymi gozdzikami?
Arbat- zupełnie nie mogłam pojąc, co w nim zachwycającego, podobnie jak i słynny Plac Czerwony. Przy okazji wstąpiliśmy do GUMu (słynny GUM przy placu Czerwonym), w którym naprawdę nie było nic do kupienia poza jakimiś wyrobami ludowymi. Sam sklep był skrzyżowaniem hali dworcowej z- no właśnie, trudno określić z czym. Popołudnie spędziliśmy u znajomych Polaków, którzy byli tam na placówce. Widok zastawionego stołu mnie zaskoczył, to były istne delikatesy. Oczywiście wszystko było kupowane w sklepie BRH (system wydzielonych sklepów dla obcokrajowców)
O dwudziestej przyjechaliśmy na lotnisko, Szeremietiewo I. To co zobaczyłam, na długo zostało mi w pamięci - nie bardzo można było sie poruszać po hali odlotów, bo wszędzie na podłodze, na rozłożonych kołdrach koczowały całe rodziny.Wyglądało to jak gigantyczny piknik.Okazało się, że to są Rosjanie niemieckiego pochodzenia, którzy przyjechali z różnych stron kraju, bo dostali zezwolenie na opuszczenie tego Kraju-raju.
Odprawa przeszła nam gładko, odlot miał nastąpic o 22-giej, siedzieliśmy więc już przy odpowiednim wyjściu. Tuż przed 22-gą, na tablicy informacyjnej zmieniono godzine odlotu na 24, potem na druga, by wreszcie zapowiedziec tylko na tablicy, odlot na 4 rano. Przez ten cały czas informacja była nieczynna, wszystkie możliwe punkty gastronomiczne pozamykane, ogrzewanie hali wyłaczone,a lotnisko zostało oddane we władanie sprzątaczek . Byliśmy głodni,zmarznięci i wściekli.
Wreszcie wpuścili nas do samolotu, który był niczym lodówka. Przed nami był długi lot, z międzylądowaniem w Dubaju.
Przez okno widziałam pod nami morze piasku i jakieś naprawdę nieokazałe budynki, zupełnie jak na naszym starym Okęciu. Usiedliśmy na pasie i okazało się ,ze przerwa w locie wynosi 1,5 godziny. Poszliśmy do tego "nieokazałego" budyneczku, a tam- pełne zaskoczenie.Wystrój niczym w najlepszym hotelu, dywany grubości 5 cm, wszystkie fotele i kanapy obite bordowym pluszem, wszystko lsniące , nowe, czyste, a całe lotnisko miało 3 poziomy. Na każdym poziomie sklepy bezcłowe z takim zaopatrzeniem,że nam, po tym co nam serwował PRL, oczy wypadały z orbit. Dla mego męża, który już tu bywał, nie była to niespodzianka, ale my z córka prawie piszczałyśmy z zachwytu. Półtorej godziny minęło niczym półtorej minuty i kontynuwaliśmy lot.
Do Singapuru dolecieliśmy około północy. Odprawa była błyskawiczna, bagaż na nas już czekał.
Wyszliśmy przed budynek. Uwagę moja zwróciły przedziwne, palmy, płaskie, jakby wachlarze, liscie o nasady były różowe , a calość wyglądała niczym dekoracja wycięta z blachy i starannie pomalowana.
Oczywiście taksówek było niczym mrówek w lesie, wsiedliśmy , podaliśmy adres hotelu i ruszyliśmy. Z radia wydobywały się jakies miauczące dzięki chińskiej muzyki ,a za chwilę dołaczyło się do tego bezustanne dzwonienie , zupelnie jakby dzwonków głoszących podczas mszy moment podniesienia. Dzwonienie ustało dopiero gdy wjechaliśmy do miasta. Dopiero pózniej się dowiedziałam, że wszystkie taksówki miały zamontowane te dzwonki po to, by zwracały uwagę kierowcy na fakt, że przekroczył dozwolona predkość. Akurat temu kierowcy wcale one nie przeszkadzały.
Po zameldowaniu się w hotelu wyszliśmy by - kupić pieczywo. Obok hotelu był mały sklep z pieczywem i regał z pieczywem stał przed zamkniętym sklepem, obok wisiała puszka, do której wrzucilismy należność. Była prawie 2 w nocy, a chlebek był świeżutki i bardzo nam, głodnym, smakował.
ciąg dalszy nastąpi.......
anabell