środa, 30 października 2013

Cudowne lata - cz.IV

Achtopol i nie tylko

Spędziwszy tak miły urlop w Słonecznym Brzegu, postanowiliśmy znów
pojechać do Bułgarii a ponadto połączyć ten wyjazd z:
a/ wizytą u znajomych  Bułgarów w Sofii,
b/ wycieczką do Turcji.
Plan był niemal genialny:  wpierw mąż, ja i jeden z kolegów  polecimy  na kilka
dni do Sofii, bo nas  Bułarzy zaprosili, potem pojedziemy pociągiem nad morze do
Achtopola, który leży wszak "rzut beretem" od granicy  tureckiej i stamtąd autobusem
pojedziemy do Stambułu.
W Achtopolu mieliśmy się spotkać z przyjaciółmi, którzy mieli tam przyjechać wcześniej,
pobyć do najbliższego autobusu kursującego do Turcji i razem tam pojechać. Potem znów
mieliśmy posiedzieć z tydzień w Achtopolu i wracać samolotem z Burgas do domu.

Jak zwykle miałam  kilka zadziwień - pierwsze już zaraz po przylocie  do  Sofii - gdy
wyszliśmy z  hali przylotów i podeszlismy do samochodu, którym przyjechał po nas
 Paweł (Bułgar), ten nagle wyjął z teczki wycieraczki samochodowe, które sprawnie
zainstalował, wyjaśniając nam, że pozostawienie założonych grozi ich utratą.

Dom, w którym mieszkał Paweł razem z matką, żoną, dwoma synkami , psem i papużką
był prześliczny i otoczony ładnym ogrodem.
 Zadziwienie drugie - dom był rozległy, w suterenie miał ogromną kuchnię i pięknie
urządzoną "mechanę" czyli coś w rodzaju salonu urządzonego  na ludowo. Na tym samym
poziomie  była "łazienka" i wc, takie dwa w jednym. I była to jedyna  łazienka i wc na
cały dom, w którym jakby nie było  mieszkało stale pięć osób.
Pojęcie  "dwa w jednym" dobrze oddawało sytuację, pomieszczenie było bowiem wielkości
 zwykłej toalety, wyposażonej dodatkowo w malutką umywalkę i prysznic. Działający
prysznic mył przy okazji miskę klozetową i tradycyjne wiaderko z pokrywką, podłogę
z otworem odpływowym, lustro,umywalkę. Na szczęście nie sięgał strumieniem do drzwi,
na których wisiały ręczniki.

Sofia  bardzo mi się podobała, a najwięcej  ekspozycja ikon. Zadziwienie - robią wystawę
w jakimś muzeum, ale toalet  brak, a ja po serwowanych przez starszą  panią gorących
bułeczkach ociekających oliwą, miałam sensacje jelitowe.

Zostaliśmy zawiezieni na górę Witosza do restauracji, chyba o nazwie "Siedem Kotów".
Ilość jedzenia i picia (głównie koniaki przeróżne) przeraziła mnie. Mieliśmy spróbować
wszystkich tu serwowanych dań. W połowie kolacji czułam, że moja wątroba usiłuje uciec
przez ramię.
Chyba wyglądałam nieszczególnie, bo Paweł wyprowadził mnie na zewnątrz i dopytywał
się troskliwie co mi jest.  Przyznałam się, że od rana jestem "padnięta" i naprawdę nie
mogę  już ani kęsa zjeść ani wypić kropli alkoholu. A na to Paweł - "szkoda, ale jak
wrócimy do domu to zjesz bułeczkę, mama  już nowe upiekła i dam ci ziółek". Na samą
myśl o tych bułeczkach żołądek miałam w gardle.
Dwa dni pózniej opuściliśmy Sofię i pojechaliśmy do Burgas. Stamtąd autobusem 90 km
do Achtopola. Z trudem znalezliśmy kwaterę, którą nam zarezerwował Paweł.
Niestety robił to na odległość i zamiast zarezerwować dwa pokoje, dla nas jeden i drugi
dla kolegi, powiedział tylko,że przyjadą trzy osoby. Pokój był wprawdzie bardzo duży, ale 
stały w nim trzy łóżka. Innego pokoju nie było.

Achtopol był kurortem dla tubylców- miał tylko jedną restaurację, która była czynna od
godz.19,30.  W ramach obiado-kolacji serwowano w niej głównie "swinskij kotlet"
i rzeczywiście był  świńśki - zimny w tłustej panierce do tego frytki miękkie i zimne.
Za to piwo ciepłe  było, jak twierdzili chłopcy. Plaża średnio ładna.
I tu spotkała nas  niespodzianka -z Achtopola nie można się było dostać do Turcji - trzeba
było pojechać do Burgas i tam zapolować na autobus. Ale to była tylko jedna nowina-
druga  była nieco gorsza - mąż koleżanki nie dostał paszportu "na cały świat" a tylko na
"demoludy" i mieliśmy jechać my dwie i mój mąż. Nie ukrywam, że był to wyjazd raczej
handlowy niż turystyczny  byliśmy obładowani ( a głównie Danka) towarem.
Wiozła kilkanaście kryształów, jej skórzana waliza ważyła chyba tonę.
My mieliśmy: lornetkę, aparat fotograficzny i jeden nieduży wazon  kryształowy.
Udało się nam dojechać cało i zdrowo do Turcji,ale o tym to może kiedyś oddzielnie
napiszę.
Przy okazji nauczyłam się wtedy, że :
nie należy jezdzic do miejscowości, które w "demoludach" są dla tubylców, bo nie mają
odpowiedniej infrastruktury - kwatery marne, nie ma gdzie zjeść, zero atrakcji.

wtorek, 29 października 2013

Cudowne lata- cz. III

Wycieczka do Rumunii

Wycieczka była autokarem, a do tego jednodniowa.  Do dziś pamiętam taki
widok - z okna widać winnicę. Na środku stoi dość wysoka górka o płaskim
szczycie. Na nim jest umieszczony ckm, siedzą przy nim dwaj żołnierze,
każdy z lornetką. Pełna konsternacja z naszej strony - pilotka spokojnie
nas informuje,że każda winnica i sad są tak strzeżone- one należą do
Państwowych Gospodarstw, a paskudny lud pracy kradnie na potęgę, więc
należy majątku pilnować.
Constanca - bardzo ładny budynek  Kasyna, dużo zieleni, ale my jedziemy
do Mamai. To rzut beretem, dziś Mamaia jest dzielnicą Constancy.
Idziemy na plażę - niestety dojście na plażę jest spowite smrodem ludzkich
odchodów. Nikt nie wpadł na pomysł zrobienia  toalet, więc turyści sikają
i nie tylko, w okolicznych krzakach.
Idziemy nad samo morze - wiatr wieje od morza i tu nie śmierdzi.
Plaża nawet  całkiem ładna, ludzi mało. Rozpakowujemy tu suchy prowiant,
który dostaliśmy na drogę, zjadamy i wszyscy chcą już stąd odjeżdżać.
Bułgarska pilotka namawia nas, byśmy jeszcze na chwilę wpadli do
Constancy- może ktoś chce zakupić jakieś pamiątki? Panie rolniczki nagle
przypominają sobie, że przecież trzeba kupić jakieś procenty, więc niemal
wszyscy idziemy do dużego monopolowego sklepu.
Wchodzimy i mnie  z miejsca wkopuje w podłogę. Patrzę jak zaczarowana
na ścianę przed sobą - na półkach stoją przeróżne butelki - na każdej półce
inny trunek. Do tego każdy "napitek" jest rozlany do przeróżnych butelek.
Zaczyna się od butelki 3/4 litra, kończy na buteleczce wysokości 6 cm.
Do tego butelki nie tylko są różnej wielkości - one są też różnych kształtów.
Stoję jak wryta i podziwiam tę różnorodność kształtów. Zawartość mnie
wcale nie interesuje. Wszyscy kupują jakieś koniaki a ja, kompletna świrówa,
kupuję maleńką, prześliczną buteleczkę.......likieru różanego. Patrzyli się
na mnie dziwnie, a mąż....no cóż zniósł to dzielnie. Zapytał tylko, czy wiem,
co za świństwo kupuję.
Wracając wpadliśmy  jeszcze do Eforii i  jakiegoś budującego się  kurortu.

Ten wieczór spędziliśmy w hotelowym barze, bratając się z czeskim drwalem.
Po wypiciu jednej "krwawej Mary" wycofałam się stamtąd ukradkiem,
przesuwając się wzdłuż ściany, bo tak mi się dziko kręciło w głowie. Nie wiem
co to był za drink-  czegoś tak mocnego jeszcze w życiu nie piłam.
Obudziły mnie jęki mego męża, który w łazience tulił w objęciach muszlę, 
usiłując za jej pośrednictwem porozmawiać z  Bogiem. Jeszcze nigdy nie
widziałam i nie słyszałam by  co kilka sekund wzywał Boga na pomoc.
Była czarna noc, ale nie sprawdzałam godziny.
Rano okazało się, że mamy z Teresą dzień bez mężów - obaj leżeli jak trupki.
Do tego Marek wypił jeszcze strzemiennego z drwalem w jego pokoju i wpadł
na genialny pomysł, że do pokoju wróci owym długim balkonem.
Nim trafił do właściwego pokoju,  zbudził kilka osób.
A drwal przywitał nas radośnie na śniadaniu dopytując się gdzie są nasi mężowie.

Warna i okolice.
Pojechaliśmy dwoma mikrobusami na wycieczkę do Warny. Zwiedziliśmy
w wariackim tempie mauzoleum Władysława Warneńczyka i zaraz nas powiezli
 do skalnego monastyru Aładża.
Gdy wyjeżdżaliśmy spod tego  mauzoleum, kierowca busika wyraznie wparował
pod prąd w ulicę jednokierunkową. Tłumaczył nam, że tak jest bliżej i szybciej.
Zapewne nie zawsze.

Monastyr Aładża jest starutki, został wykuty w skale w XIII wieku. Niestety nie
obejrzałam tego zabytku - zostałam z kierowcą naszego busika na parkingu,
bo do monastyru trzeba się było przejść po wertepach w górę, a ja od tego spaceru
do Bałcziku  odczuwałam, że  "mam kolano".
Pan kierowca zwierzył mi się, że ogromnie się spieszy z powrotem do  Albeny,
bo gdy nas odwiezie musi jeszcze raz jechać do Warny, tym razem odebrać jakichś
turystów.
Gdy nasi wrócili z monastyru, kierowca powiedział, że pojedziemy do Albeny
górską drogą, bo na niej jest mniejszy ruch. Droga była wąska i bardzo kręta.
Zdawałam sobie sprawę ,że jedziemy bardzo szybko a nawet za szybko.
Nasz pilot siedzący obok kierowcy był dziwnie milczący i strasznie blady.
W pewnej chwili zerknęłam na prędkościomierz i zamarłam, nie wierząc własnym
oczom - wskazywał 130 km/godz. Chwilami  miałam wrażenie, że polecimy
busikiem na skróty, wprost do widocznej chwilami z daleka Albeny.
Gdy dojechaliśmy na miejsce mimo wszystko bez wypadku,  powiedziałam kierowcy
że ma zle w głowie, choć niewątpliwie umie jezdzić.

Niedaleko naszego hotelu był sad brzoskwiniowy. Pod drzewami leżały brzoskwinie
i spokojnie  dogorywały. Nikt ich nie zbierał. Dowiedzieliśmy się, że one za wcześnie
dojrzały, niezgodnie z planem i teraz nie ma kto ich zbierać i jeśli chcemy, to możemy
te spady sobie zebrać. Oni i tak  zbierają tylko te, które są jeszcze na drzewie. Nawet
dali nam  duże mocne torby, byśmy mieli w co zbierać.
Oczywiście  codziennie chodziliśmy "na dzierżawę" i zbieraliśmy te brzoskwinie- były
bardzo dojrzałe, pyszne, pachnące, rozpływały się w  ustach.
A nam regularnie podawali do stołu twarde, niedojrzałe.
Mało rzeczy tak mnie  rozśmieszyło jak to, że brzoskwinie powinny dojrzewać zgodnie
z planem.

Dwa tygodnie minęły szybko, trzeba było wracać do Polski. Wracaliśmy tym samym
pociągiem, w tym samym wagonie, tylko konduktor był inny. Przed granicą bułgarsko-
rumuńską, zupełnie nie wiadomo skąd w wagonie pojawiła się ......Lusia.
Może była na wyposażeniu tego pociągu?
A w moim bagażu nadal tkwiły perłowe szminki i krem nivea - też miały wczasy.

W Bułgarii byłam potem jeszcze trzy razy. Następny raz wylądowałam tam w 1974 roku,
tym razem w Słonecznym Brzegu.
Był to baaardzo udany pobyt - byliśmy "całą bandą", czyli w cztery pary. Bawiliśmy się
wspaniale. Nie da się ukryć, że Bułgaria była bardzo miłym miejscem gdy albo było
się na leciutkim rauszu albo odpoczywało  się po wieczornych balangach.
Tym razem nic mnie nie wprawiało w osłupienie, za to naśmiałam się jak nigdy dotąd.

Rok pózniej pojechaliśmy na prywatną kwaterę do Achtopola - zarówno wybór miejsca
jak i sposobu zamieszkania były niewypałem.
c.d.n.


poniedziałek, 28 października 2013

Cudowne lata- cz.II

Albena.
Hotel w Albenie rzeczywiście był nowiutki. Stał na wysokim brzegu, właściwie nad Albeną.
Wszystkie pokoje miały balkony, a raczej jeden dłuuuugi balkon podzielony barierkami,
których wysokość nie przekraczała 70 cm.

Każdy pokój miał własną łazienkę, a w niej standardowo : wannę , umywalkę z lustrem,
wc i zamykany kubełek. Na drzwiach  łazienki wisiała informacja, że nie wolno zużytego
papieru toaletowego wrzucać do muszli - należy go wrzucać do owego kubełka.
Z trudem pozbierałam szczękę  z kolan - takiego rozwiązania jeszcze nie spotkałam.

Z balkonu roztaczał się widok na połyskujące w dole morze, zbiorowisko hoteli, plażę,
park i stojące na zboczu kobiety, polewające przez cały dzień trawniki. Czasem miałam
wrażenie, że one tam rosną, niczym drzewa.
Do plaży prowadziła niewyobrażalna ilość schodków. Na szczęście były dość wygodne.
W hotelu była restauracja oraz  bar z bajeczną wprost ilością alkoholu, sądząc po ilości
stojących  butelek. Bar był otwarty od godz. dwudziestej do drugiej w nocy.
Karmili nas tam chyba niezle, w każdym razie ani razu nie miałam żadnych dolegliwości
ze strony mojej zrujnowanej (przez WZW typuB) wątroby.
Wokół hotelu widać było jeszcze sporo pozostałości po budowie. Z jednego boku stała
drewniana  budka, przed nią zbity z sękatych desek stół i dość wąskie dwie ławy.
Po dwóch dniach okazało się, że  jest to kiosk z alkoholem. Panowie rolnicy-spółdzielcy
od razu zaanektowali  go dla siebie. Zaraz po śniadaniu zajmowali ławy i prowadzili
degustację. Nazwali to miejsce "Boży Dar".  Nie chodzili na plażę, nie jezdzili na  żadne
wycieczki - "Boży Dar" stał się im całym światem na czas pobytu w Bułgarii.
Bezbłędnie opanowali sztukę trafiania do hotelu  "w stanie wskazującym", nawet nie
mylili pokoi.

Plaża w Albenie był ładna,szeroka, dno morza  piaszczyste. I wcale mnie nie martwiło,
że to był nawieziony piach. Grunt, że woda była ciepła, a słońce grzało wspaniale.

Z tego pobytu zapamiętałam zaledwie kilka wydarzeń , które były przerywnikami
w przysmażaniu ciał.

Postanowiliśmy wybrać się do Bałcziku, by sprawdzić jak on wygląda naprawdę.
Pomysł był świetny, tylko realizacja jego nieco dała nam  w kość.
Wybraliśmy się w piątkę Teresa z Markiem, nasz pilot i my. Postanowiliśmy dojść do
Bałcziku brzegiem morza. Jak zwykle lazłam obładowana - torba a w niej: ręczniki,
sukienka plażowa, portfel, dokumenty, dermosan, klapki. Reszta towarzystwa
patrzyła na mnie jak na dziwoląga - przecież idziemy plażą, po co ci to wszystko???
I po co mnie  tym świństwem smarujesz-  dodatkowo jęczał mój mąż, gdy go
wecowałam  dermosanem. Sama też się wypaćkałam tym paskudztwem.

Za Albeną plaża zredukowała się do wąskiej ścieżki pod samą ścianą klifu.
Tu , co kilka metrów plażowali nudyści - przeważali mocno starsi panowie w towarzystwie
sporo młodszych pań. Bardzo nas śmieszył ten widok - wszystkie panie miały "kostiumy"
utworzone z sino-różowej opalenizny. Wszystkie latami pozbawiane dostępu słońca
części skóry mocno reagowały na naświetlanie. Panowie też mieli takie zabawne slipki.
Teresa co chwilę szturchała mnie łokciem , szepcząc: "zobacz, zobacz".
Tak naprawdę to nie było na co popatrzeć - widok był raczej żałosny. Kojarzył mi się
z wiszącymi, wyschniętymi i sczerniałymi małymi kawałkami suchej kiełbasy. Teresa
też miała takie  skojarzenie. Nasi panowie natomiast zastanawiali się jak te dziewczyny
wytrzymają potem  w bieliznie.
Chwilami ścieżka znikała, bo morze wbijało się klinem w  ścianę góry - szliśmy po kolana
w wodzie, trzymając się  jedną  ręką ściany. Słońce grzało jak piec hutniczy, wypalając
w tych maleńkich zatoczkach powietrze. Brodziliśmy w wodzie i brak nam było
powietrza, a gorąco wręcz nas powalało. Wreszcie doczłapaliśmy się do miejsca, w którym
ścieżka znów się pojawiła i odbijała w górę. Idąc nią trafiliśmy wprost do ogrodów Królowej
Marii. Kiedyś, kiedyś, teren ten był włączony do Rumunii. Rumuńska królowa,  Maria
Koburg, będąc w Bałcziku przejazdem zachwyciła się tym miejscem  i kazała wznieść tu
swą letnią siedzibę, którą otaczał  duży ogród. Ogród słynie  główne z tego, że rośnie tutaj
250 gatunków rozmaitych kaktusów. I właśnie tym ogrodem spacerowaliśmy  w strojach
plażowych, "na dziko", bez biletów wstępu.  Zwiedzających  prawie nie było, wszyscy
siedzieli gdzieś na dole, na plaży. 
Nikt nas nie zaczepiał, a my, zmordowani tym spacerem (szosą z Albeny do Bałcziku
jest 12 km) postanowiliśmy już nic nie zwiedzać , znalezć przystanek autobusowy i
wrócić jak najszybciej do Albeny. Żadne z nas nie pisało się już na powrót brzegiem morza.
Przesnuliśmy się przez  Bałczik , który nie wywarł na nas pozytywnego wrażenia - byliśmy
zadowoleni, że trafiliśmy niechcący do Albeny.
Plaża w Bałcziku nas nie zachwyciła,większość domów bezgłośnie wołała o remont.
Na placyku w pobliżu szosy stał jakiś autobus, kierowca drzemał z głową na kierownicy.
Zapytaliśmy się , czy dojedziemy do Albeny- kierowca przecząco pokręcił głową mówiąc
"za Warna, za Warna".
Zatkało nas - skoro jedzie "za Warnę" to przecież musi przez Albenę przejeżdżać - tu nie
było innej drogi!
Za chwilę do kompletu doszedł jeszcze konduktor, który wykrzyknął "za Warna" i zaprosił
nas do środka. My z Teresą zdążyłyśmy się na tym przystanku z lekka przyodziać, nasi
panowie nadal paradowali z gołymi torsami i dopiero konduktor im wytłumaczył na migi,
że muszą się ubrać - nie wolno jechać bez koszuli. Sprawę rozwiązały ręczniki, które
"niepotrzebnie" ze sobą targałam.
Bardzo ładnie nasi panowie wyglądali w ręcznikach, zwłaszcza  mąż Teresy w różowym.

W ogóle z  językiem bułgarskim to były same śmieszne historie. Jechaliśmy raz ichnim
pekaesem do Warny. Tłok był niemiłosierny, jechali różni turyści oraz tubylcy. Tubylcy
najczęściej ubrani w kożuszane kamizelki, w grubych swetrach, turyści niemal nadzy.
Jedziemy, jedziemy, w pewnej chwili rozlega się głos konduktorki -  "trifon zarezan" i
natychmiast zabrzmiały  trzy dzwonki.
 Po dłuższej chwili dojechaliśmy do jakiegoś przystanku, kilka osób  wysiadło, kilka
wsiadło, jedziemy dalej.
Mój wszystko wiedzący mąż mówi do  mnie- "prosty ten bułgarski, kazała trzy razy
zadzwonić i ktoś zadzwonił, to pewnie był przystanek na żądanie".
Za kilka dni pojechaliśmy na wycieczkę do Rumunii- jechał  nasz pilot i pilotka bułgarska.
Bardzo miła i wesoła dziewczyna. Opowiadała nam sporo o każdej mijanej miejscowości.
W pewnej chwili zapytała, czy znamy legendę o Trifonie Zarezan. W tym momencie
dałam mojemu mężowi kuksańca,  z trudem utrzymywałam poważny wyraz twarzy.
Na najbliższym  postoju  pośmiałam się do woli z tego, jaki to prosty język, ten bułgarski.

c.d.n.




niedziela, 27 października 2013

Cudowne lata

Tytuł zapożyczony z pewnego amerykańskiego serialu.
A "lata cudowne", bo byliśmy młodzi, jeszcze bezdzietni, a więc i obowiązki
nie były zbyt dokuczliwe.
Były wczesne lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Dokuczał nam jedynie
brak własnego mieszkania. Oczywiście byliśmy członkami spółdzielni
mieszkaniowej i wciąż czekaliśmy na  cud w postaci  mieszkania.

Po kolejnym urlopie spędzonym nad zimnym i mokrym od deszczu Bałtykiem,
postanowiliśmy wybrać się nad jakiś cieplejszy akwen.
Mniej zorientowanych pragnę poinformować, że najbardziej dostępnym wtedy
ciepłym morzem było Morze Czarne - nikomu się nawet nie śniły wyjazdy do
Tajlandii, na Dominikanę czy też na Mauritius.
Przejrzeliśmy oferty jednego z Biur Podróży, a pewnie było ich wtedy z pięć
na krzyż i zdecydowaliśmy, że pojedziemy na zbiorową wycieczkę do
Bułgarii, miejscem pobytu miał być Bałczik.
Dostępny folder zachwalał Bałczik jako piękny kurort usytuowany na wysokim
nadmorskim  brzegu, z zabytkowymi domami i piękną plażą.
Podróż miała być pociągiem "pospiesznym", w wagonach z kuszetkami. Czas
przejazdu  - 26 godzin. Stwierdziliśmy, że da się jakoś przeżyć tę podróż,
zresztą cena tej wycieczki była dzięki tej podróży łatwiejsza do strawienia.

Zwierzyłam się koleżankom w pracy,  że wybieram się do Bułgarii - życzliwe
dziewczyny, które już były w Bułgarii, zasypały mnie dobrymi radami.
Kazały mi zakupić kilka tubek tłustego paskudztwa o nazwie "Dermosan" by
się tym smarować, chroniąc skórę przed oparzeniem słonecznym. Ponadto
miałam zakupić z dziesięć sztuk szminek perłowych, dużo pudełeczek kremu
Nivea, ze 2 komplety pościeli, ze 2 kapy na łóżko i koniecznie jakieś dżinsy.
Miałam to wszystko zakupić po to, by to sprzedać na miejscu, albo jeszcze
lepiej w Rumunii, do której była przewidziana w programie  jednodniowa
wycieczka autokarem.
Słuchałam tych rad z opadniętą szczęka i wytrzeszczonymi oczami. Przyrzekłam
dziewczynom,że z pewnością to wszystko zakupię, po czym zakupiłam
jedynie  Dermosan i 3 sztuki szminki perłowej firmy Celia. Sama jej używałam
i miałam jak najlepsze o niej zdanie.

Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu - zatelepaliśmy się na dworzec, spotkaliśmy
przydzielonego nam pilota ( na jego widok wszystkim paniom zmiękły nogi
w okolicy pachwin), pod jego przewodem zajęliśmy miejsca w zarezerwowanym
dla wycieczki wagonie i "ekspress" ruszył.
W przedziale miałam jedną równie młodą  jak ja osobniczkę, która była świeżo
upieczoną mężatką w podróży poślubnej oraz ze 4 panie w wieku tak zwanym
trolejbusowym (w Warszawie trolejbusy miały numery od 50 do 100) .
Owe panie były członkiniami wycieczki zbiorowej z jakiejś spółdzielni rolniczej.
Panie się oczywiście ze sobą znały i były nie pierwszy raz na takim wyjezdzie.
Słuchałyśmy z Teresą (bo takie miała imię młoda mężatka) co też one wiozą na
 handel - każda miała ze sobą co najmniej dwie wypchane walizy a w środku
multum wszelakiego dobra w postaci pościeli, żakardowych kap, pudełek kremu
Nivea, dżinsowych spodni i jakichś  spódnic. Obydwie  z Teresą wyglądałyśmy
przy nich jak niedowarzone sieroty, bo każda z nas miała po jednej walizce na
parę. I obie miałyśmy w sumie 10 szminek perłowych oraz 2 pudełeczka kremu.

Nasz wspaniały pociąg wlókł się  niesamowicie, podejrzewam, że "ekspress"
to była jego ksywka, nadana przez kogoś  złośliwego.
Pokonywanie kolejnych granic wprawiało "rolniczki" w wielki popłoch, nas
oczywiście nie. Śmiałyśmy się, że jedziemy jak na deportację, bo wagon był
zamknięty, nie można było z niego wydostać się ani na peron ani przejść do
innego wagonu. Rolę "wagonu restauracyjnego" pełnił jeden przedział, w którym
był konduktor -kierownik naszego wagonu, jego pomocnik oraz..... Lusia.
Lusia  jechała na gapę i bez dokumentów podróży. Swą podróż opłacała w dość
osobliwy sposób - świadcząc obu kolejarzom wiadome usługi.
W pewnych godzinach przedział pełnił rolę bufetu, w pozostałych był zamknięty.
Zastanawiałyśmy się z Teresą, gdzie oni chowali Lusię na czas kontroli granicznej.
Teresa podejrzewała, że może wystawiali ją na dach.

Rumunię, przez którą nasz ekspress jechał z obłędną prędkością  5 km/godz
a do tego wciąż przystawał, pokonywaliśmy niemal cały dzień. Wzdłuż torów
stali rumuńscy żołnierze z bronią gotową do strzału. Konduktor kazał nam
pozamykać okna, "bo oni się na żartach nie znają".
Wszystkim pokończył się już prowiant zabrany z domu, w "bufecie" zostało tylko
ciepławe piwo i jakieś  herbatniki, do tego w wagonie było gorąco i duszno.
Podobno ci rumuńscy żołnierze pilnowali robotników naprawiających tory
kolejowe. Wszyscy byliśmy zdziwieni i nieco zaniepokojeni, bo widzieliśmy
tylko tych żołnierzy- żadnych robotników w pobliżu nie było.

Wszystko ma swój koniec  - nawet podróż "ekspressem" - po 42 godzinach
przyjechaliśmy do Warny. Stąd mieliśmy autokarem dojechać na miejsce.
Stoimy pod dworcem stoimy, czekamy i czekamy na autokar, wszyscy
umęczeni, głodni i zli.
Pilot wycieczki pognał do jakiejś informacji i zabronił się rozchodzić.
Po powrocie poinformował nas, że autokar już po nas jedzie, ale nie zawiezie
nas  do Bałcziku a do Albeny.
Po prostu w Bałcziku zaczął się remont domów, w których mieliśmy być
rozlokowani, a w Albenie właśnie niedawno oddano do użytku nowiutki hotel.

Byliśmy wszyscy już zupełnie zrezygnowani i wściekle zmęczeni - byle
wreszcie napić się czegoś zimnego i coś zjeść. No i Albena była bliżej od Warny
niż Bałczik.
c.d.n.

środa, 23 października 2013

Portrety kobiet - Julita

Julita jest już  w wieku emerytalnym. Widać po niej, że była kiedyś bardzo ładną
kobietą. Ma naturalnie czarne włosy, teraz poprzeplatane cienkimi nitkami siwizny,
jej ciemno brązowe oczy zachowały nadal młodzieńczy blask  a do  tego figury
można jej pozazdrościć.
Za mąż wyszła młodo, ale nie był to udany związek.
Jej mąż miał naturę "niebieskiego ptaka" a poza tym bardzo pojemne serce - wciąż
telefonowały do niego jakieś dziewczyny a on często znikał z domu - czasem  nawet
na kilka dni.
Po kilku dość ostrych starciach Julita wystawiła do przedpokoju mężowskie rzeczy
starannie  spakowane w dwie walizki. Gdy wrócił do domu "nie wiadomo skąd",
spokojnym głosem poprosiła by zabrał swoje rzeczy i opuścił mieszkanie, które
należało do rodziców Julity. Została sama i wreszcie odczuła wielki spokój.
Przestała się zamartwiać gdzie i z kim jej mąż szaleje.
Spokojnie skończyła studia i dostała propozycję pracy na swej macierzystej uczelni.
Rozwód  dostała szybko, dzieci nie było, majątku wspólnego też nie, więc już
na drugiej rozprawie małżeństwo zostało rozwiązane.
Julita doszła do wniosku, że ona to się nie nadaje zapewne do małżeństwa i zajęła
się  karierą zawodową.
W niedługim czasie poznała na jakimś uczelnianym spędzie nieco nieśmiałego,
tykowatego młodego człowieka, który podobnie jak ona pozostał na uczelni, tyle tylko,
że był absolwentem archeologii.
Okazało się, że mają bardzo wiele wspólnych zainteresowań, podobne upodobania
kulinarne, oglądają z przyjemnością te same filmy, bawią ich te same dowcipy.
Wkrótce zostali parą. Julita nie dążyła do małżeństwa, na razie miała dosyć jednego
związku. Poza tym nie miała za grosz ochoty na dziecko, o czym  niemal na
"dzień dobry" poinformowała Alka. Alek też nie miał ochoty na dziecko, ale
miał ochotę pozostać z Julitą na zawsze. W dwa lata pózniej wzięli ślub.
Gdy nadeszły czasy Solidarności a potem wszelkie przemiany gospodarcze, okazało
się, że nie ma zupełnie chętnych na studiowanie filologii rosyjskiej. Praca Julity
stała pod znakiem zapytania, więc Julita postanowiła czym prędzej zmienić profil
językowy i ostro zabrała się za angielski. Postanowiła wyjechać na studia językowe
do Anglii. Trochę pieniędzy pożyczyli  od rodziców Alka, Julita sprzedała całą
swą biżuterię po babci i wyjechała do Anglii, do Hastings. Postanowiła, że zarobi
pieniądze na swe studia pracując . O pomoc w znalezieniu pracy poprosiła panią,
u której zamieszkała. Nie była to ciekawa  ani lekka praca - pani mgr została
sprzątaczką. Wpierw właścicielka domku pouczyła ją jak ma sprzątać by zadowolić
tutejsze panie domów, poza tym doradziła jakich środków ma używać a nawet
naraiła jej pierwszych klientów. Po dwóch sprzątaniach Julita zwątpiła w sens tego
pomysłu - była śmiertelnie zmęczona - i fizycznie i psychicznie. Pół  nocy
przepłakała, ale postanowiła jednak wytrwać. Udało się jej  zapisać na taki kurs,
na którym zajęcia odbywały się popołudniami.
Rano sprzątała , potem lunch, i wykłady do wieczora. W soboty i niedziele niewiele
wypoczywała, bo powtarzała to wszystko, czego nauczyła się w tygodniu.
Po trzech miesiącach przestała mieć jakiekolwiek trudności w posługiwaniu się
językiem angielskim. Zresztą nie był to dla niej całkiem obcy język, uczyła się go
przecież w Polsce. Pod koniec pobytu postarała się o zezwolenie na pozostanie
w Anglii dłużej, by ukończyć cały kurs i zdać egzamin.
Justyna cały czas pracowała, a nabrała takiej wprawy w sprzątaniu, że potrafiła
wysprzątać  jednego dnia nawet 3 domy.
Najbardziej dokuczała jej tęsknota za Alkiem, ale gdy z nim rozmawiała starała
się nie rozklejać.
Julita osiągnęła swój cel - zdała w Anglii egzamin, który upoważniał ją do
nauczania języka angielskiego.
Wróciła do Polski straszliwie wychudzona, ale z całkiem dobrze wyrobionymi
mięśniami. Przywiozła  dwa trofea - jeden to dyplom, a drugi - zestaw bardzo
fikuśnych szczotek. I wiecie co, widziałam te szczotki wiszące w ich domku
na podmiejskiej działce.
Teraz Julita jest na  wcześniejszej emeryturze i w ramach podreperowania kasy
udziela prywatnie  lekcji angielskiego.


piątek, 11 października 2013

Portrety kobiet - Karolina

Karolina jest mieszkanką jednej z podtatrzańskich miejscowości. Z ulgą przyjęła fakt,
że wreszcie skończyła liceum. Wreszcie skończyły się meczące dojazdy do szkoły.
Karolina chciała się uczyć dalej. Ale  aby się uczyć, trzeba mieć pieniądze. Nie da się
ukryć- studia to spory koszt - trzeba wynająć mieszkanie, trzeba przecież jeść, trzeba
mieć pieniądze na podręczniki, trzeba też kupić nieco nowych ciuchów i mieć jakieś
pieniądze na niewielkie rozrywki, choćby na kino lub teatr. Dużo w życiu tych "trzeba".
W domu rodzice wcale nie byli zachwyceni tymi pomysłami - dochody z wynajmu
turystom pokoi i prowadzenie dla nich całodziennego wyżywienia nie przynosiły
regularnych zysków. Były "puste" miesiące, gdy nikogo nie gościli i  nic nie zarabiali.
"Wybij sobie  studia z głowy i idz do pracy" - ten tekst  ciągle słyszała w domu.
"A najlepiej znajdz sobie bogatego męża" - ten tekst padał z ust babci i doprowadzał
Karolinę do szału.
Karolina pojechała do Krakowa by tam szukać pracy. Ale pracy dla dziewcząt po
maturze nie było.
Spotkała za to dziewczynę (Jadżkę) ze sąsiedniej  miejscowości, która wybierała się do
Niemiec, by tam zacząć pracę  "na czarno" jako sprzątaczka. Jej ciotka od lat jezdziła
regularnie do Bawarii. Miała już krąg pracodawców, którzy byli  bardzo zadowoleni z jej
pracy.
Postanowiła teraz pomóc nieco swej  młodej kuzynce, by ta zarobiła też  trochę pieniędzy
i Jadżka za dwa dni wylatywała do Monachium. Trochę się bała, bo tak prawdę mówiąc
zupełnie nie znała języka. Ale na początku miała pomagać swej ciotce, która twierdziła,
że z całą pewnością Jadzia przez trzy miesiące nauczy się podstawowych zwrotów i po
tym czasie będzie mogła już pracować samodzielnie.
Jadzia, która bardzo lubiła Karolinę, powiedziała, że jeśli wszystko będzie dobrze, to ona
ściągnie tam  Karolinę.A tymczasem niech Karolina postara się nauczyć choć trochę
niemieckiego - jest sporo samouczków, więc z pewnością da radę.
Było lato, turyści dopisali, więc Karolina miała pełne ręce roboty - musiała pomagać
w kuchni, sprzątać cały dom, więc jak zwykle nie miała wakacji, do czego zresztą była
przyzwyczajona. Za naukę niemieckiego brała się dopiero póznym wieczorem.
Nie liczyła za bardzo na to, że Jadzia załatwi jej jakąś pracę w Niemczech-przecież ona
była  tam po raz pierwszy. Była pewna, że na nic się jej paszport nie przyda.
Lato tego roku było piękne, we wrześniu nadal było sporo gości, zwłaszcza tych z małymi
dziećmi. Karolina wciąż czekała na list, ale pewnego dnia zamiast listu do jej domu
zawitała mama Jadzi. Wpierw się upewniła, czy Karolina nadal ma zamiar wyjechać
do Niemiec, potem zamknęła się z mamą Karoliny w kuchni i długo o czymś rozmawiały.
Wreszcie  mama Jadzi wyszła i przy okazji wetknęła Karolinie w rękę  list od Jadzi, która z
oszczędności zapakowała dwa listy w jedną kopertę.
List był krótki - Jadzia była zadowolona,prosiła by Karolina jak najszybciej przyjechała,
a właściwie przyleciała do Monachium, jest praca, mieszkać będą razem i niech Karolina
zatelefonuje do niej i poda datę i godzinę przylotu.
Najwięcej sprzeciwu wobec postanowienia wyjazdu zgłaszał ojciec Karoliny. Po wielu
dyskusjach, nie zawsze spokojnych powiedział   - " a rób co sobie chcesz, tylko wiedz, że
jak wrócisz z  brzuchem to nie licz, że będę Cię wraz z bachorem utrzymywał".
Karolinie było bardzo przykro, że ojciec tak widzi sprawę, że nie trafiają mu do przekonania
tłumaczenia Karoliny, że chce zarobić na studia, że nie spieszy się jej do posiadania dzieci,
do wyjścia za mąż też nie. Chłopak  Karoliny był zasmucony, ale dobrze rozumiał jej
decyzję. On w pazdzierniku zaczynał studia w Krakowie.
Z ciężkim sercem pakowała swe rzeczy, załatwiała bilety, wymieniała swe niewielkie
oszczędności na euro. Matka, w tajemnicy przed mężem, dała Karolinie pieniądze na bilety
lotnicze i 100 euro.
Z duszą na ramieniu Karolina pojechała do Warszawy- stamtąd miała bezpośredni lot do
Monachium.
Podróż minęła bezboleśnie, na lotnisku czekała na nią Jadzia. Karolinie aż kręciło się
w głowie z nadmiaru nowych wrażeń.
Pierwszy dzień  spędziła na tworzeniu rozkładu  dnia - spisywała adresy, dokładnie drogę,
nr linii autobusowych lub metra oraz to co miała w danym miejscu robić. Przygotowała
też sobie strój roboczy, by nie paradować po ulicy w tym samym  ubraniu, w którym
sprzątała.
Karolina szybko wpadła w rytm nowych obowiązków. Najczęściej sprzątała po dwa
mieszkania dziennie, czasem trzy. Raz w tygodniu miała tylko jedno mieszkanie do sprzątania
ale dochodziło do tego prasowanie- lubiła tam chodzić, bo właścicielka  mieszkania była Polką,
więc nie było bariery językowej. Karolina należała raczej do rozmownych dziewczyn, więc
była szczęśliwa, że może swobodnie  rozmawiać. Często sprzątała puste mieszkania, ich
właściciele byli w pracy, a ona miała do nich klucze. Należność za usługę zostawiali w
widocznym miejscu, często z kartką, na której pisali co chcą by zrobiła następnym razem.
Przez 2 lata Karolina pracowała w Monachium w cyklu trzymiesięcznym.Zupełnie niezle
opanowała niemiecki, bardzo dobrze poznała miasto, doskonale wiedziała gdzie ma robić
zakupy, by nie wydać zbyt dużo pieniędzy.
Rozpoczęła studia, ale zawsze w czasie wakacji wracała do Niemiec, by podreperować swój
budżet. Ze względów "oszczędnościowych" w Krakowie zamieszkała wspólnie ze swym
chłopakiem- byli parą jeszcze w czasach liceum. Oczywiście ani jego ani jej rodzina o tym
nie wiedziała. Po cichu wzięli również ślub cywilny - nie chcieli żadnego wystawnego
ślubu i wesela. Bo doskonale wiedzieli, że obie rodziny stanęłyby na  głowach byle tylko
wyprawić huczne wesele, takie na 300 osób. Postanowili, że Karolina rozejrzy się za
jakąś pracą dla swego męża w Monachium - oczywiście tylko w czasie wakacji.
I udało się - jej męża zatrudnił pewien architekt przy wykończeniowych pracach
wnętrzarskich.
Mariusz znacznie wcześniej skończył studia niż Karolina, a ponieważ praca u tego
architekta podobała mu się i dawała całkiem niezłe zarobki, postanowił przekonać
Karolinę by zamieszkali w Monachium. Zdobył odpowiednie zezwolenia i założył własną
firmę, choć nieco się tego bał.
Nadal dostawał zlecenia od swego dotychczasowego pracodawcy, pomału zleceń było
coraz więcej.  Karolina skończyła studia (anglistykę) i dołączyła do męża.
Często udaje się jej robić tłumaczenia - zarobki nie są regularne, ale niezłe.
I wiecie co - obie rodziny do dziś nie wiedzą, że ich jedynacy są od kilku lat po ślubie.
Pytałam Karolinę dlaczego nie starała się o kredyt na studia - wytłumaczyła mi, że
na wsi nie bierze się kredytów - nie ma pieniędzy, to trzeba je zarobić, a żadna praca nie
hańbi. Masz pieniądze - budujesz, realizujesz swoje cele. Nie masz pieniędzy - działanie
ustaje. I dlatego domy buduje się długo, jeszcze dłużej je mebluje. Wiedzę też często
zdobywa się na raty, studiuje z przerwami - najważniejsze to wytrwać.


czwartek, 10 października 2013

Portrety kobiet - Halina

Bohaterkami moich postów najczęściej są kobiety i wcale tego nie zamierzam
zmieniać.
To na kobietach spoczywa spoczywa zawsze najwięcej obowiązków domowych,
to one noszą w sobie pokój dziecinny niemal zawsze gotowy na przyjęcie
nowego lokatora, to one tworzą ciepło domowego ogniska.
Więc i tym razem będzie o kobiecie.

Halina
Jest niewysoką szatynką o pięknych ciemnobrązowych oczach okolonych
długimi czarnymi rzęsami i ładnie wykrojonymi brwiami. Sprawia wrażenie
bardzo kruchej i delikatnej.
Za mąż wyszła wcześnie, w rok po ślubie na świecie pojawiła się córeczka.
Marzenia Haliny o szczęśliwym życiu małżeńskim szybko się skończyły.
Mąż Haliny coraz częściej wracał do domu pijany, robił awantury.
Wprawdzie w chwilach trzezwości zapewniał ją o swej miłości i  obiecywał
poprawę, ale dłużej niż jednego dnia bez alkoholu nie wytrzymywał.
Gdy stracił pracę i nie miał pieniędzy na wódkę, zaczął wynosić z domu różne
rzeczy  na handel.
Halina zostawiła dziecko pod opieką swej matki, sama wyruszyła do pracy.
Jej mąż staczał się coraz szybciej, codziennie robił awantury a gdy Halina nie
dawała pieniędzy na wódkę zaczął ją  bić. Pewnego dnia, gdy kolejny raz
Halina odmówiła mu pieniędzy wpadł we wściekłość- pobił ją dotkliwie a na
koniec wyrzucił przez okno dwuletnią wówczas córeczkę.
Dziecko wylądowało szczęśliwie na rosnących pod oknami krzakach, ale
było całe podrapane. A Halina pierwszy raz wezwała milicję i karetkę
pogotowia - obie z dzieckiem były zakrwawione i wymagały pomocy.
I Halina wreszcie złożyła w sądzie papiery rozwodowe.
 Co dziwniejsze, spotkała się z potępieniem ze strony własnej matki, sióstr
i oczywiście teściowej.
Rozwód otrzymała bardzo szybko. Wróciła wraz z dzieckiem do swego domu
rodzinnego.
Rok pózniej spotkała na swej drodze młodszego nieco od siebie chłopaka.
Był w niej zakochany po uszy, nalegał by szybko zalegalizować ich związek,
opiekował się małą.
Jedna z sióstr Haliny kilka lat wcześniej wyjechała do Polski. Była absolwentką
germanistyki, ale nie mogła znalezć pracy w swoim kraju. Szybko znalazła
pracę  w Polsce - jako sprzątaczka. W niedługim czasie znalazła też miłość swego
życia.
I choć rodzina chłopaka mocno protestowała ( bo to Ukrainka, wiadomo przecież
co oni zrobili Polakom) wzięli ślub. Marina dość szybko wrosła w polskie realia,
a swą dobrocią przekonała wreszcie teściów do siebie. A może i dlatego,że
płynęła w niej odrobina polskiej krwi? Jedna z babek była Polką, mieszkającą
od kilku pokoleń na Ukrainie. Marina  ściągnęła  do Polski Halinę - bez trudu
Halina znalazła pracę - też jako sprzątaczka.
Do podjęcia tej pracy Halina podeszła dość filozoficznie - w domu przecież  też
musiała sprzątać, ale nie dostawała za to pieniędzy. Tu był zarobek naprawdę niezły,
jak na ukraińskie kryteria. Zwłaszcza, że znalezienie pracy wcale nie było łatwe
i proste.Jej mąż pracował dorywczo, a Halina zaczęła systematycznie wyjeżdżać
do pracy w Polsce. Urodziła drugie dziecko, co trochę przyhamowało dopływ
gotówki. Teraz do pracy wyjeżdżał na kilka miesięcy jej mąż- ale on do Rosji.
Dzięki swej ciężkiej pracy dorobili się wreszcie własnego domu.
Oboje zastanawiają się nad przeprowadzką do Polski i czekają aż wreszcie Ukraina
wstąpi do UE.
Aktualny mąż Haliny nie pije- ma inny nałóg - uwielbia lody i słodycze.