Wieczorem tego dnia Adela "odkryła", że zrobił się jej pęcherz na najmniejszym palcu stopy. Nogi zostały wymoczone, wycałowane, wygłaskane i zostało wdrożone śledztwo- prowadził je oczywiście Emil - główne pytanie brzmiało "dlaczego to się stało"?
Adela patrzyła na męża jak na kompletnego wariata, ale nic nie mówiła. Ścisły umysł Emila wydedukował, że w jednej skarpetce ze szwu zwisała dość długa nitka z supełkiem na końcu i to ten supełek śmiał uszkodzić paluszek ukochanej żony. Druga myśl, która mu zaświtała to było totalne zdziwienie jak można mieć tak delikatną skórę na palcu stopy. Wszelkie pytania męża zbyła krótko: "nie wiem, ja mam często takie atrakcje, ale po prostu taka moja uroda". Latem nigdy nie chodzę bez skarpetek, bo chodzenie bez skarpetek zawsze kończy się otarciem. Powinnam była po prostu wziąć nieco grubsze skarpety, zgapiłam się. Zaraz zrobię z tym porządek- wymoczę nogi, przekłuję pęcherz, posmaruję maścią z propolisem i zalepię plastrem.
Gdy Adela przekłuwała pęcherz igłą miała nieodparte wrażenie, że przekłuwa Emilowi jakąś wyjątkowo delikatną część jego ciała - ją to nic nie bolało, ale on się krzywił i wyraźnie cierpiał. Oczywiście rodzice zaraz zostali poinformowani jaki to straszny przypadek spotkał Adelę, a Helena go "pocieszyła", że to nic nowego- po prostu trzeba przekłuć pęcherz i w ciągu jednego dnia wszystko wróci do normy i nic jej z tego powodu nie będzie. A następnego dnia będzie już pamiętać o tym, żeby założyć skarpetkę szwem na zewnątrz, lub dokupić bezszwowe skarpety.
W związku z tą "straszną kontuzją" następnego dnia postanowiono pojechać na Gubałówkę - oczywiście samochodem, żeby nie nadwyrężać biednego małego paluszka.
Kolejka do wjazdu nawet nie była tym razem porażająca swą długością, pogoda była dobra więc i widokowo wszystko było w porządku. Można było kupić oscypki, w przystępnej cenie te z mieszanego mleka krowio-owczego i drogie, ale "prawdziwe", czyli z mleka owczego. Kupili po oscypku na rodzinę (tego "prawdziwego")by go wziąć ze sobą do Warszawy i jeden na teraz, ominęli stragan ze swetrami i skarpetami, za to uwagę panów przyciągnęła plackarnia i bohatersko stanęli w długiej kolejce, a panie poszły poszukać jakiejś ławki. Po trzech kwadransach panowie przynieśli usmażone, rumiane, pachnące placki kartoflane. Było trochę śmiechu, bo Helena zauważyła, że jakieś spore te porcje, panowie po sobie spojrzeli i przyznali się, że na każdym talerzu są po dwie porcje. I ci w kolejce za nimi to chyba mieli ochotę ich pobić.
Nie da się ukryć, że latem nie za bardzo jest co robić na szczycie Gubałówki więc zdecydowali się na powrót. A że godzina jeszcze "młoda była" a pogoda ładna pojechali Drogą Oswalda Balzera-przez Jaszczurówkę,Cyrhlę, Brzeziny, Zazadnią,Głodówkę do parkingu na Palenicy Białczańskiej. Droga Balzera jest co prawda wąska a w typowo turystycznym tu sezonie , czyli w lipcu i sierpniu przyprawia wszystkich o ból głowy bo droga kręta i zatłoczona, ale widoki są piękne.
Maleństwo, a kim był ten Oswald Balzer?- bo jakoś go nie kojarzę - stwierdził Emil. Adela uśmiechnęła się- nie kojarzysz, bo w szkołach o nim nie uczą, a powinni. To był profesor, historyk, wykładowca a potem rektor Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie. Był historykiem i napisał kilka dzieł historycznych, np. "Genealogia Piastów", założył Towarzystwo Naukowe we Lwowie. Reprezentował Polskę, a właściwie rząd Galicji w sporze z Węgrami o Morskie Oko. Jego wywód dotyczący granicy trwał cztery dni i granice, które wtedy wyznaczył w Tatrach w rejonie Rysów i Żabiego Szczytu obowiązują do dziś. Poza tym w 1918 roku zaproponował i uzasadnił nazwę nowej waluty - złoty polski, domagał się skutecznie by Orzeł Biały posiadał koronę a nazwa naszego państwa polskiego brzmiała Rzeczpospolita Polska. A w 1921 roku został odznaczony Orderem Orła Białego. Umarł w 1933roku, żył 75 lat, pochowany jest na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Zakopiańczycy wiedzą ile mu zawdzięczają i ma pan profesor drogę swego imienia- długą i z pięknymi widokami.
Na parkingu w Palenicy Białczańskiej nie było tłoku - wszak jeszcze nie wakacje- gdyby to była druga połowa czerwca to o tej porze nie byłoby ani skrawka wolnego miejsca. Dalszą drogę do Morskiego Oka można było odbyć bryczką lub wozem i ewentualnie na własnych nogach. Adela zaproponowała, by przeszli się spacerkiem w stronę Morskiego Oka, bo po drodze są Wodogrzmoty Mickiewicza , podejdą tam i zobaczą co dalej. Z tego parkingu do Morskiego Oka jest spacerek długości około 8 kilometrów z kawałeczkiem , co może zająć dwie i pół godziny dreptania w jedną stronę. Droga dobra, asfalt gładki. Kiedyś samochodem można było podjechać bliżej, aż do Polany Włosienica. W trakcie króciutkiej narady ustalili, że gdy dojdą do Wodogrzmotów to zdecydują się czy idą odpocząć do schroniska w Dolinie Roztoki, które jest oddalone od Wodogrzmotów o 10 minut, czy idą dalej, nad Morskie Oko i odpoczną w tamtejszym schronisku. Adela z koleżanką dreptały tędy zimą aż dwie i pół godziny i tylko cudem udało im się załapać miejsce w Schronisku koło Morskiego Oka. Umordowały się, bo były skazane na komunikację autobusową z i do Zakopanego.
Po tej minionej trzydniówce deszczowej w Zakopanem w wyższych partiach gór było dość biało, co tylko dodawało krajobrazowi uroku. Wyminęli z odrazą konne dorożki i wozy. Przy Wodogrzmotach zdecydowali, że przedrepczą aż do Morskiego Oka. Adela i tym razem stwierdziła, że mimo wszystko lepiej się idzie szosą latem niż zimą. Szli cały czas tą drogą, chociaż było klika skrótów, ale Adela wiedziała, że te skróty to drogi leśne, kamieniste i nie chciała iść po kamieniach, bo była w adidasach a nie w wibramach. Emil się wciąż dopytywał, czy nie boli ją stopa, ale Adela naprawdę miała to "nadwyrężone" miejsce dobrze zaopatrzone specjalnym plastrem. Na Polanie Włosienica pozachwycali się trzema szczytami Mięguszewieckimi- Szczytem Czarnym, Pośrednim i Wielkim, Cubryną, Żabią i Wołową Turnią. Masyw "Mięguszy" robił wrażenie, to były góry dla zaawansowanych, tych co "drapią się tam, gdzie ich nie swędzi". Od masywnego Szczytu Mięguszowieckego Czarnego odchodząca Kazalnica Mięguszewiecka została zdobyta latem dopiero 1942 roku a zimą dopiero w 1957. A kultowa już ściana zwana Filar Kazalnicy "padła" dopiero w 1962 roku, zdobyła go czwórka wspinaczy: Chrobak, Heinrich, Kurczab i Zdzitowiecki.
Szło im się dobrze, nie było "tabunów" turystów. Adela twierdziła, że gdy ostatni raz była tu zimą to było znacznie więcej chętnych niż teraz. Gdy tak wędrowali Emil powiedział - jak na osobę, która odżegnuje się od wspinaczek to bardzo dużo na temat gór i ludzi z nimi związanych wiesz.
No bo ja mam taki feler -jeżeli dokądś jadę na dłużej niż jeden dzień to staram się poczytać o tym miejscu. Tak było właśnie z Zakopanem. Przeczytałam sporo książek o wspinaniu się, o górach na całym świecie i pewnie gdybym była normalna to nie poprzestałabym na czytaniu, tylko zajęła się tym bardziej konkretnie, ale ja nie bardzo wierzę we własne możliwości fizyczne, więc poprzestałam na zachwycie osiągnięciami innych. Ja po prostu nie mam predyspozycji fizycznych, mam słabą statykę mięśni, znacznie gorszą niż dynamikę i nie przepadam za umęczeniem się fizycznym tak, że ledwo na oczy patrzę. I bardziej pociąga mnie w facetach ich umysł niż siła fizyczna.
Towarzystwo spoconych, brudnych, złachanych wspinaczy zupełnie mnie nie pociąga. Gdy czytam o tym jak siedzą w wysokich górach w tych swoich namiocikach i nawet wyjście za potrzebą fizjologiczną nie jest czymś oczywistym i normalnym, to zastanawiam się kto tu jest normalny- ja czy oni. Dziewczyny z liną- bo i tych nie brakuje- zawsze się zastanawiam czy one mają wszystkie hormony w porządku. Być może, że się mylę- ale w moim odczuciu bycie wspinaczem to rodzaj ucieczki od zwykłego życia. Tylko nie wiem po jakie licho oni się żenią, płodzą dzieci, nie rozumiem też tych dziewczyn, że wiążą się z nimi.
Tak na logikę -Tatry są maleńkie, złazi taki jeden z drugim Tatry dość wcześnie, no to trzeba jechać gdzie indziej- Dolomity, Alpy, Himalaje, Andy. Fura forsy na to potrzebna, to nie jest tani sprzęt- musi być dobry, a dobry znaczy drogi. I nie da się pracować tydzień za biurkiem a w piątek wieczorem jechać w góry prosto od biurka.
Znałam jednego, który wprawdzie się nie wspinał, ale miał bzika na punkcie nart i tenisa- zmarł na serce. Nie można cały tydzień siedzieć na zadku a w weekendy letnie starać się być Nadalem a w zimowe super zjazdowcem. To się udaje przez krótki czas. I wiesz kogo mam na myśli.
Postanowili wpierw wyrównać poziom płynów w swych organizmach i zacumowali w schronisku. Adela i Emil stwierdzili, że przejdą się dookoła Morskiego Oka, a Helena i ojciec w tym czasie odpoczną i popilnują stolika, bo obiad zjedzą dziś w schronisku. Obejście jeziora dookoła zajęło młodym równo godzinę. Wypatrywali w jeziorze pstrągów i zastanawiali się czy iść jeszcze po obiedzie nad Czarny Staw pod Rysami. No ale Adela stwierdziła, że właściwie to nie ma po co, skoro nie idą na Rysy. A na Rysy nie pójdą, bo w czerwcu chodzi się jeszcze wariantem zimowym, potrzebne są raki. A tak ogólnie rzecz ujmując to aż tak ambitna to ona nie jest, żeby wchodzić na Rysy. A jeśli jej kiedyś odbije to na pewno wtedy poszłaby z wykwalifikowanym przewodnikiem. I zapewne wtedy musiałaby zanocować w Morskim Oku, bo jak się przeleci per pedes od Palenicy Białczańskiej pod Rysy to już nie będzie miała siły by wchodzić na Rysy.
Emil stwierdził, że w jego odczuciu Tatry w gruncie rzeczy są mało dostępne. Przecież gdyby im się zachciało pójść na Granaty, czy może jeszcze ambitniej na Orlą Perć czy też Świnicę to znów musieliby wlec się na Halę Gąsienicową. A gdyby się im zamarzyło wejście na Świnicę od innej strony to musieliby wpierw "upolować" miejsce w kolejce linowej na Kasprowy i przewlec się granią przez Beskid, Liliowe, przełęcz Świnicką, Świnicę, zejść potem na Halę Gąsienicową przez Przełęcz Świnicką lub Liliowe i znów iść przez Boczań do Kuźnic. No właśnie- Adela aż klasnęła w ręce- dobry jesteś- już załapałeś trochę tych gór! Jedyna pociecha, że tu, w porównaniu do Himalajów to są małe odległości.
Obiad im bardzo smakował, po obiedzie jeszcze napili się kawy i jak to określiła Adela wyruszyli w drogę do samochodu- po prostu Tatrzański Park Narodowy dba o to, by turystom nie odkładało się sadełko po obiedzie. Emil miał wielką ochotę by wziąć dorożkę, ale obydwie panie gorąco zaprotestowały mówiąc, że im końskie wyziewy po obiedzie absolutnie nie odpowiadają. Po drodze z pięć razy musiała Adel zapewniać swego męża, że nic a nic nie boli ją otarte miejsce na małym palcu. Gdy dotarli na parking teść powiedział: no nie wiem jak wy, ale ja to bym mógł już zjeść drugi obiad. Wszystko co zjadłem już wydatkowałem na tę przechadzkę.
W samochodzie teść przekonywał wszystkich, że stanowczo teraz powinni udać się do jakiejś restauracji na porządną obiado- kolację, ale obie panie wyciszyły go mówiąc, że zrobią po prostu na kolację omlet z pieczarkami, więc na pewno nie pójdzie spać głodny.
W domu Emilowi zamarzyło się, by obejrzeć obejrzeć "ten biedny paluszek", ale na marzeniu się skończyło, bo Adela stwierdziła, że teraz to ona się zajmie robieniem kolacji, więc będzie miło jeśli on pomoże jej w tym zajęciu, a paluszek to obejrzy już po kolacji, gdy Adela będzie się kąpać.
c.d.n.