poniedziałek, 10 listopada 2014

A pamiętasz? cz.III

Obie z Lutką  niemal od dziecka słyszałyśmy w domach, że najważniejszą sprawą
w życiu kobiety to dobre zamążpójście, posiadanie dzieci i wychowanie dzieci.
Studia - istna fanaberia, no chyba , że traktowac je hobbystycznie, po przecież każda
kobieta po wyjściu za mąz i tak rzuci studia i pracę, bo dom i dzieci tylko ważne są.
Lutce wkładali do głowy, że dobry mąż to powinien byc już ustatkowanym facetem,
z dobrym zawodem, oczywiście bez nałogów typu wódka, karty, hazard, dziwki. No
i najlepiej by był bogaty z domu.
U mnie to wszystko miało jedno określenie - porządny i uczciwy.
Nie wiem czemu, ale jakoś umknęło naszym rodzinom, że lata okrutnej wojny i
dyktatura proletariatu wszystko w Polsce wywróciły do góry nogami.
Ten kto był  bogaty najczęściej zdążył z kraju wyemigrowac, tym co zostali
odebrano prawem Kaduka ich majątki a pierwszeństwo w dostaniu się na studia
miały dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich, bo miały punkty za pochodzenie
społeczne.
A my z Lutką byłyśmy pod tym względem mocno upośledzone - paskudne "inteligentki."
Co prawda już nie bogate, bo nasze rodziny wprawdzie uszły z życiem, ale utraciły
wszystko.
Nasze przedwojenne trzy pokoje z kuchnią zaanektował kwaterunek, nam przyznano 1
pokój, do dwóch pozostałych dokwaterowano lokatorów.
Szybko poznaliśmy co to jest mieszkanie "kołchozowe".
Dom, w którym przed wojną mieszkali rodzice Lutki został doszczętnie zrównany
z ziemią i jeszcze przed Powstaniem Warszawskim jej rodzice wyjechali do Łodzi.
Tym sposobem odcięli sobie powrót do Warszawy, bo stolica była bardzo długo
miastem zamkniętym- meldunek w stolicy mógł dostac tylko ten, kto miał zatrudnienie
w państwowym zakładzie pracy. A takowego ojciec Lutki nie miał. W efekcie, by byc
bliżej rodzinnego miasta wynajmowali dom pod Warszawą. Ojciec Lutki zupełnie nie
mógł się odnalezc w tej nowej rzeczywistości.
Mnie w domu kładziono do głowy, że do małżeństwa należy podchodzic z pozycji
rozsądku, tak jak się podchodzi do zakupu drogiego towaru, czyli zorientowac się czy
kandydat na męża jest dostatecznie wartościowym egzemplarzem. Kwestie majątkowe
 nie były stawiane na pierwszym miejscu, podobnie jak uroda, ale dla moich ważne
było pochodzenie społeczne.
A my z Lutką chciałyśmy miec po prostu ładnych i miłych, kulturalnych chłopaków.
Lutka stawiała jeszcze jeden warunek - chłopak musiał  byc wysoki, by jej 175 cm
wzrostu nie przycmiewało chłopaka.
Nie wiadomo dlaczego, ale w tamtych czasach ci wysocy chłopcy byli zupełnie jak
w pewnym powiedzeniu : "wysoki jak brzoza a głupi jak koza".
Co jakiś czas Lutka przedstawiała mi kolejnego "wysokiego" i żaden nie spełniał
ani jednego wymogu rodziców, ale tylko i jedynie Lutczyny wymóg wzrostu.
Przyznam się bez bicia- równolegle spotykałam się z dwoma chłopakami, przez co
czasem bywałam po dwa razy na tym samym filmie.
I jeden z nich, któremu powiedziałam, że nie będziemy się więcej spotykac bo już
pół roku się spotykamy a ja nie chcę się za bardzo do niego przyzwyczaic, wpadł na
pomysł, że powiniśmy się pobrac. Reklamowałam się mówiąc, że nie umiem nawet wody
na herbatę ugotowac, że nie lubię sprzątac, nie umiem nic w domu robic (ja tylko prawdę
mówiłam), ale pomimo takiego dictum został moim mężem.
Lutka oczywiście była moim świadkiem. A mój świeżo upieczony mąż stwierdził, że
przecież on ma wielu kolegów, niektórych nawet b. wysokich i że z pewnością któryś
 się Lutce spodoba.
I zaczęło się  swatanie Lutki. Mój mąż przedstawiał Lutce zalety moralne przedstawianych
jej chłopaków, ja omawiałam z nią ich walory zewnętrzne. Spotykaliśmy się najczęściej u
Medyków bo tam grał dobry zespół, albo w klubie NOT-u.
Swatanie Lutki było bardzo męczące pod względem fizycznym, ale mile wspominam ten
okres, bo wielu kolegów mego ślubnego naprawdę świetnie tańczyło.
Po roku wytłumaczyłam mężowi, że swatanie Lutki zupełnie nie ma sensu. Lutka ma sobie
sama wynalezc męża.
Któregoś dnia  Lutka zatelefonowała do mnie i zaprosiła nas do siebie na obiad - chciała
nam przedstawic nowo poznanego faceta.
Byliśmy nieco wcześniej niż ten chłopak- mama Lutki była wyraznie podniecona faktem, że
Lutka przyprowadza "kandydata".
Kandydat był rzeczywiście wysoki, mógł z powodzeniem grac w siatkówkę lub koszykówkę.
Twarz też była sympatyczna. Biedak był wyraznie stremowany gdy siedliśmy wszyscy do
stołu.
Mama Lutki upiekła z tej okazji dwa spore kurczaki z nadzieniem i ptactwo wpłynęło na stół
 na wielkim, srebrnym półmisku, już poporcjowane. Stawiając półmich na stole nadała tekst
reklamowy :  "tego kurczaka z nadzieniem  Lutka sama robiła".
Żeby nie parsknąc śmiechem znurkowałam pod stól, udając, że spadła mi serwetka. Lutka,
podobnie jak ja nie miała zielonego pojęcia o gotowaniu, jej popisowym daniem było jajko ugotowane na twardo.
Mama Lutki stanęła obok "Wysokiego", pytając się który kawałek kuraka mu nałożyc na
talerz- "Wysoki"  obrzucił półmisek spłoszonym wzrokiem i wyjąkał:  "a szyjki nie ma? bo
ja zawsze szyjkę obgryzam".
Mama Lutki z lekka zesztywniała i dobitnie powiedziała - "szyjkę ugotowałam kotu,już zjadł."
I znów nie mogłam zachowac powagi, więc  tym razem  uciekłam od stołu.
W chwilę potem dołączyła do mnie  Lutka i wybiegłyśmy z domu, żeby móc się spokojnie 
wyśmiac.
No cóż, ten  wysoki nie został mężem Lutki.