wtorek, 21 sierpnia 2012

VII c.d.

Tej zimy Sonia postanowiła zdemaskować świętego Mikołaja. Zabawki choinkowe były już gotowe i włożone do specjalnego pudełka, które było jak co roku  ustawione w przedpokoju, by Mikołaj mógł je zabrać i własnoręcznie umieścić na choince. Bo choinkę i prezenty co roku przynosił Mikołaj.
Oczywiście przynosił  wszystko w środku nocy, gdy wszyscy spali, wchodził cichutko przez uchylone w kuchni okno i wcale nie było mu straszne  trzecie piętro. Na parapecie tego okna Sonia w listopadzie
zawsze zostawiała list, w którym rysowała, co chciałaby dostać pod choinkę. Tak na wszelki wypadek wujek podpisywał co oznaczał dany rysunek, bo przecież Mikołaj był już stary i trochę zle widział, poza tym mógł mieć zapocone okulary.
Sonia intensywnie próbowała dociec jakim cudem Mikołaj wchodził do mieszkania przez to uchylone okno a do tego wnosił dużą choinkę, ubierał ją w zabawki, które razem z wujkiem robiła i wstawiał do pokoju,
w którym spała Sonia.
Gdy Sonia budziła się rano w wigilię choinka już stała ubrana i lśniąca, a pod nią leżały różne paczuszki.
To zawsze był dla niej bardzo męczący dzień, bo zżerała ją ciekawość, co udało się Mikołajowi tym razem
kupić w specjalnym, mikołajowym sklepie.
Postanowiła,  że tym razem  nie będzie leżała w swym łóżku, ale gdy już ciotka ją utuli do snu i zgasi
światło, Sonia usiądzie na brzegu łóżka i zaczeka na  wizytę Mikołaja.
Jak pomyślała - tak zrobiła. Czas wlókł się niemiłosiernie, ciocia urzędowała w kuchni, wujek też nie spał, a Sonia marzła siedząc na łóżku. W końcu okryła się kocem, bo było coraz chłodniej.
W tę wigilię Sonia obudziła się pózno. Leżała na swoim łóżku, na kołdrze, owinięta kocem, a na stoliku obok jej łóżka stała lśniąca i migocąca w świetle dnia choinka. Pod nią jak zawsze leżały różne paczuszki.
Sonia była uradowana i jednocześnie zawiedziona. Znów nie udało się jej podpatrzeć jak do domu
wchodzi św. Mikołaj.

Chyba niewiele osób zastanawiało się po wojnie, jak ogromie destrukcyjny wpływ miała ona na losy  ludzi.
Nawet jeśli nikt nie zginął. I wpływ ten utrzymywał się jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny. Nagle
rozpadały się rodziny, ludzie opuszczali z konieczności miasta, w których się wychowali, a jeszcze inni
kraj.
Taką ofiarą wojny była właśnie Sonia. Jej rodzice zaginęli w czasie okupacji. Zostawili kilkumiesięczną
Sonię u rodziny, a sami wybrali się pod Warszawę po mleko dla dziecka i jakieś  wiktuały dla reszty
rodziny. Mieli  wrócić w ciągu kilku godzin , ale nie wrócili.
Z konieczności Sonią zaopiekowała się siostra jej matki. Wojna się skończyła, a rodzice Soni nie dawali
znaku życia.
Ciotka Soni zaczęła poszukiwać  siostrę  i szwagra za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża.
Codziennie wypatrywała listonosza, słuchała z uwagą radia, pisała listy do różnych znajomych siostry, mobilizowała matkę szwagra do poszukiwań.
Pewnego dnia otrzymała z PCK list, w którym zawiadamiano ją, że jest  ślad pobytu jej siostry w jakimś
szpitalu niemieckim, który został zbombardowany przez aliantów na początku 1945 roku. Niestety tu ślad się  urywał.
Ciotka popłakała przez tydzień, potem doszła do wniosku, że w tym układzie musi jakoś zalegalizować fakt, że opiekuje się dzieckiem swej siostry. Ogromnie bała się , że mogą jej zabrać Sonię i umieścić  ją
w Państwowym Domu Dziecka. Na szczęście sąd w swej mądrości zdecydował, że skoro już się małą
opiekuje kilka lat, to niech robi to nadal i tym sposobem została prawnym opiekunem swej siostrzenicy.
Nadal poszukiwała swej siostry, małej  kazała mówić do siebie "ciociu", tłumaczyła jej, że mama i tata
wyjechali w daleką podróż  i z całą pewnością kiedyś z tej podróży powrócą.
c.d.n.