wtorek, 18 lutego 2014

Iga

Nie mogę z czystym sumieniem napisać, że miałam ciekawe życie, ale z całą
pewnością  nasłuchałam się wielu fajnych życiorysów. Chyba umiałam słuchać
a do tego zadawać dobre pytania.
W domu uczono mnie, że po to nam natura dała umysł, byśmy  czerpali wiedzę
z otaczającego nas świata i uczyli się na cudzych błędach zamiast na własnych.
Poza tym zawsze wytłumiano mój entuzjazm ( chyba byłam dość żywiołowym
bachorem) i kazano włączać myślenie ilekroć zauważano, że ruszam na żywioł.
Iga stanęła na mojej drodze życiowej w chwili, gdy po bardzo długim urlopie
wychowawczym usiłowałam wrócić do pracy zawodowej.
Ale nagle okazało się, że już jestem za stara, wszędzie podkreślano, że moje
40 lat już mnie nie kwalifikuje do pracy. Przyjmowali kobiety do 35 roku życia.
I zupełnie do nikogo nie trafiały argumenty, że mam dziecko odchowane, że nie
planuję drugiego, że nad grobem też jeszcze nie stoję.
W trakcie kolejnej rozmowy nieco poniosły mnie nerwy i powiedziałam
ewentualnemu szefowi, że zaczynam podejrzewać, że są chyba  ukrytą agencją
towarzyską a nie firmą handlową.
Po tych wszystkich doświadczeniach założyłam własną firmę - przecież musiałam
wyrobić limit lat pracy do emerytury!
I wtedy natknęłam się na Igę. Iga była w podobnym wieku, rozwódka z synem
nastolatkiem.
Była niewątpliwie przystojną kobietą - 180 cm wzrostu na płaskim, miała piękne
gęste, długie niemal do pasa włosy, ładną twarz, piękne  zielone oczy i tuszę
adekwatną do wzrostu - śmiałyśmy się, że to co było na mnie dobre na długość, jej
z trudem starczało na szerokość.
Iga twierdziła , że ją gubi zamiłowanie do fascynujących facetów. A fascynujący
faceci to byli głównie różnego rodzaju artyści - malarze, plastycy, muzycy.
A im który był bardziej zakręcony i życiowo "niedorozwinięty" tym Iga bardziej
była nim zafascynowana.
Pierwszą jej fascynacją był jej były mąż, artysta - malarz. Z kolei jego fascynacją
były góry , alkohol i przeróżni kumple-darmozjady.
Malował jedynie po wypiciu wina i to niestety dobrego jakościowo, a więc nie
taniego. Specjalizował się w wykonywaniu "na poczekaniu" portretów ceprów
szlifujących bruk Krupówek. I właśnie tam trafiła na niego Iga. Stała w jego
pobliżu i z zapartym tchem obserwowała jak z pustej kartki szkicownika wyłaniała
się czyjaś twarz. Pierwszego dnia postała tak około trzech godzin, w końcu ból
nóg ją z lekka otrzezwił.  I  właśnie  wtedy spojrzała również nieco uważniej na
niego - niesamowite, to był naprawdę przystojny facet. Oczwywiście miał długie
włosy jak każdy szanujący się artysta, bardzo wyraziste rysy twarzy- istny Janosik-
pomyślała Iga.
Następnego dnia znów przyszła na Krupówki i skromniutko stała z boku, patrząc
już nie tylko na rysunki, ale coraz częściej zerkając na niego.
Wreszcie zdobyła się na odwagę i zapytała, czy mógłby narysować jej portret.
Pan Artysta powiedział, że nie ma sprawy, on każdego narysuje, stawka taka sama
dla każdego.
Iga cały czas go zagadywała, komplementowała jego talent, w końcu rysunek
został ukończony, Iga zapłaciła, a Pan Artysta zainteresował się gdzie to Iga mieszka
i zaprononował, że "pod wieczór" przyjdzie po nią i oprowadzi po Zakopanem,
pokaże takie miejsca, gdzie normalnie turyści nie bywają.
Oczywiście Iga, cała w  skowronkach, zgodziła się natychmiast. Na kwaterze
nerwowo przerzuciła zawartość walizki, ze trzy razy zmieniała ciuchy i cały
czas czekała na jego przyjście. Wreszcie około 8 wieczorem pan artysta przyszedł.
Rzeczywiście prowadził ją tam, gdzie nie było turystów- np. do koszmarnego baru,
gdzie pili tylko miejscowi a powietrze było tak gęste od dymu i alkoholowych
wyziewów, że po 10 minutach Iga poprosiła, by mogli wyjść.
Pan Artysta był rodem  z Podhala, a na Krzeptówkach wynajmował od któregoś
gospodarza pół domu. Oczywiście nie powiedział wtedy Idze, że to tylko wynajęte
lokum, tylko powiedział, że teraz to on jej pokaże swoją  pracownię.
Z owego paskudnego baru na Bystrem do Krzeptówek był kawał drogi , a oni
wędrowali już po ciemku drogą pod Reglami. Iga sama sobie dziękowała, że
założyła wygodne tenisówki, bo ścieżka pod Reglami nie była wszak chodnikiem.
Gdy dotarli na Krzeptówki Iga była  zmordowana, choć wcale nie szli szybko,
bo Pan Artysta cały czas ją obejmował a co jakiś czas przystawał, przyglądał się
jej badawczo i twierdził, że musi ją namalować - nie jakiś szkic ołówkiem, ale
zrobi portret olejny. Popiersie, a może i akt? Iga słuchała tego a w brzuchu
latało jej stado motyli.
Widok "pracowni" nieco Igę zbulwersował - w oczy kłuł bałagan i  brud. Na stole
zgodnie stały nieumyte talerze z resztkami jedzenia obok pustych butelek po winie,
popielniczki pełne niedopałków, słoiczki z farbami, słoiki z zamoczonymi w czymś
pędzlami, pod ścianami stały różne obrazy, w tym wiele zaczętych a nieskończonych,
całości dopełniały: stary fotel, na którym leżała równie stara kapa,  dwie różnej
wielkości sztalugi, regał z surowego drewna z różnymi dziwnymi jak dla  Igi
rzeczami, lampa "jak w atelier fotograficznym", wersalka i kilka stołków. Drugie
pomieszczenie było połączeniem sypialni, łazienki i kuchni - takie trzy w jednym.
Sypialnię symbolizowało wielkie łoże i szafa ubraniowa, nieduża lodówka i 2 szafki
oraz zlewozmywak spełniały rolę kuchni.
Obok lodówki były drzwi, które prowadziły do "łazienki" - była to przybudówka
z prysznicem, umywalką i wc. Niestety korzystanie z niej zimą było zapewne
bohaterstwem, bo pomieszczenie nie było ogrzewane.
Zapewne do  dziś Iga nie wie, dlaczego natychmiast  stamtąd nie wyszła. Może
dlatego, że Pan Artysta  poczuł wenę, posadził Igę na starym fotelu i zabrał się do
rozrabiania farb? A może była po prostu już bardzo zmęczona?
Artysta  z kuchni przyniósł butelkę wina, wynalazł jakąś czystą szklankę dla Igi
i wypełnił ją po brzeg, sam popijał z butelki. Następnie zaczął Igę "ustawiać",
narzekał, że bluzka ma zbyt mały dekolt, w końcu przyniósł jakiś pled, ściągnął
z Igi bluzkę i biustonosz, owinął ją tym pledem tak, by ramiona były nagie, ułożył
ręce, głowę kazał przechylić i.....zaczął malować, ale nie  farbami olejnymi, chyba
akrylowymi. Co jakiś czas podchodził do Igi, poprawiał ułożenie rąk, głaskał
po nagich ramionach, zachwycał się  włosami, które w końcu kazał rozpuścić
luzno, a Iga przy  każdym jego dotyku czuła, że za chwilę te motyle z brzucha
przeniosą  się w  każdy zakamarek jej ciała.
Około północy wylądowali w sąsiednim pokoju  na wielkim łożu. Iga była nieco
oszołomiona nadzwyczajnym wigorem Pana Artysty, który nie wyglądał raczej
na Herkulesa. Z łóżka wygonił ich w końcu głód - Pan Artysta z żalem zauważył,
że nie ma nic w domu do jedzenia, więc trzeba iść gdzieś coś zjeść.
Zaproponował też, by Iga przeprowadziła się do niego na drugi tydzień swego
pobytu, tym bardziej, że jak dotąd opłaciła swą kwaterę tylko za pierwszy tydzień
pobytu.  Iga ogłupiona  nieco tym tempem "poszła na żywioł". Spodobała się
jej ta propozycja. Pan Artysta przyjechał nawet po nią taksówką, za którą
oczywiście zapłaciła Iga. Po drodze zakupiła nieco jedzenia i pojechali do Pana
Artysty. Zaczęty portret Igi nie mógł się doczekać ukończenia, bowiem każda
sesja kończyła się w wiadomy sposób.
c.d.n.


c.d. 3

U nas większe spędy rodzinne zdarzają się dość rzadko - najczęściej z okazji
ślubów lub...pogrzebów. Np. na moim ślubie trafiły mi się dwie ciotki, które
świadomie to widziałam po raz pierwszy w życiu.
Podobno gdy je widziałam poprzednim razem to miałam dwa lata. W ogóle moja
rodzina wielce rodzinna nie jest. Moi rodzice spotkali się na moim ślubie po
20 latach niewidzenia się.
Mniej więcej w rok po tym gdy ostatni raz widziałam Wiesię, dotarło do nas
zaproszenie na ślub. Przyznam się bez bicia  - zupełnie nie wiedziałam od kogo
to zaproszenie, bo żadne z nazwisk nic mi nie mówiło. Mąż się nieco ze mnie
pośmiał, ale gdy jest się członkiem rodziny, w której niemal wszyscy są po
rozwodach i mają kolejne żony i mężów, to wierzcie mi - niełatwo się połapać
kto  kim jest.
Ale  akurat zakupiłam sobie  nowe szatki wraz z kapeluszem, więc postanowiłam
pójść na ten ślub.
Celowo pojechałam nieco wcześniej,  mając nadzieję, że jeszcze przed wejściem
dowiem się na czyim ślubie jestem.
Pierwszą spotkaną osobą  była ciocia Maria, mama Wiesi. Zapytałam się co u cioci,
jak zdrówko  i co u Wiesi. Ciocia Maria spojrzała na mnie jak na rozdeptaną żabę-
jak to, nie wiesz? No nie wiem, z rok jej nie widziałam-odpowiedziałam.
Ciocia spojrzała na mnie z pogardą i wycedziła półgębkiem: "będę babcią za dwa
miesiące". Ledwie zdążyłam baknąć ,że to fajnie, ciocia Maria stwierdziła, że chyba
mam zle w głowie zupełnie jak jej głupia córka. Bo przecież Jerzy to pijak, ona
o tym dobrze wie, choć Wiesia to ukrywa.
Pomyślałam, że to pewnie jednak przez te ciemne mokasyny, ale już nic nie lapnęłam
na ten temat.
Za chwilę dołączyła do nas moja cioteczna  babka  i od niej dowiedziałam się, że
żeni się syn ciotecznej siostry mojej matki. Ciocia -babcia pokiwała głową  nad moją
ignorancją  dotyczącą powiązań rodzinnych i poszłyśmy do kościoła.
Ślub jak ślub - panna młoda miała mocno zabudowaną długą sukienkę , długie wąskie
rękawki miały małe bufki, a sukienka była odcinana pod biustem. Dziewczę było
dość ładne ale za bardzo anorektyczne, a mój kuzyn, którego pierwszy raz zobaczyłam,
prezentował się miernie.
Rzeczywiście w dwa miesiące pózniej urodził się mały Jaś, o czym powiadomił mnie
Jerzy- wpierw telefonicznie, a potem specjalnym drukiem -listem typu:
"Nasz mały synek Jaś urodził się w dniu..., ważył.....,długość....cm, o czym powiadamiają
szczęśliwi rodzice".
Na dole był odręczny dopisek Wiesi, żebym wpadła do nich, kiedy zechcę.
Zatelefonowałam do Wiesi, pogratulowałam synka, umówiłam się na najbliższą sobotę.
Zakupiłam  w komisie ładny sweterek i śpioszki, "suche pieluchy" i wytworną białą
kołderkę, poza tym odkupiłam od koleżanki specjalną poduszkę do karmienia dziecka.
Dla Wiesi dorzuciłam kwiatki i książkę angielskiego pediatry o wychowie dzieci- jak
zauważyłam była  ona traktowana przez młode matki niczym Biblia.
Mały Jaś był dorodnym  noworodkiem, choć mnie wydawał się okrutnie maleńki.
Cały czas grzeczniutko spał w swojej kołysce. Jerzy zrobił   dla mnie kawę, dla Wiesi
coś "mlekopędnego", sobie herbatę.
Kończył już swój doktorat, nanosił ostatnie poprawki. Pracował w Stołecznym Centrum
Rehabilitacyjnym pod Warszawą. Podobno nie pił, bo zakupił sobie samochód, o ile
"syrenę" można było uznać za samochód. Poza tym miał całkiem sporo prywatnych
pacjentów, więc samochód był mu potrzebny.
Wiesia  wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą. Jerzy trenował przewijanie maleństwa,
prał pieluchy i je pracowicie prasował. Wszystko wyglądało bardzo optymistycznie.
Wiesia była zdania, że Jerzy został całkowicie wyleczony z choroby alkoholowej, a ja
byłam pewna, że po prostu jest zaleczony tylko i jeśli sobie choć raz odpuści - sprawa
powróci niczym bumerang.
W dwa lata pózniej młodsza siostra Wiesi wychodziła za mąż. Wiesia i Jerzy byli
świadkami. Mieli być  tylko na ślubie, ale Jerzy uparł się by wpadli na godzinę na
wesele.
Był stęskniony rozrywki, dziecko było u jego matki, mogli zostać choć trochę na weselu,
by potańczyć. Po długich namowach i prośbach Wiesia zgodziła się.
Starała się nie zostawiać Jerzego samego w towarzystwie, pilnując by mu ktoś nie nalał
jakiegoś procentowego napitku. Nie upilnowała- ktoś mu wcisnął pełny kieliszek w rękę
i nim do niego doszła- Jerzy wypił. Natychmiast stamtąd wyszli, a Jerzy całą drogę do
domu usiłował jej wytłumaczyć, że nic się nie stało, że wcale nie ma ochoty na  drugi
kieliszek. Wiesia omal nie wpadła samochodem do rowu ze zdenerwowania a Jerzy się
śmiał, że ona nie pijąc jest   bardziej pijana niż on po jednym kieliszku.
W miesiąc pózniej Jerzy był "w ciągu". Pił w domu, ukradkiem. Rano skacowany jechał
do pracy. Wracał, zamykał się w swoim pokoju i popijał. Nie pił dużo, ale systematycznie.
Wiesia szalała, bo żadne rozmowy nie skutkowały. Prosiła, tłumaczyła, groziła,
że odejdzie wraz z dzieckiem - do Jerzego nic nie docierało.
Ciocia Maria gorzko triumfowała- "przecież mówiłam ,  że to pijak!!!"
Nie zawsze jezdził do pracy samochodem - były dni gdy korzystał z komunikacji miejskiej.
Wracał wtedy niesamowicie pózno, Wiesia stała przy oknie, wypatrując jego powrotu.
Czasami wracał do domu na rauszu i wtedy ostentacyjnie wypijał przy niej tylko jeden
kieliszek wódki. Widzisz - mówił wtedy- wystarcza mi jeden kieliszek, nie  mam żadnego
problemu z odstawieniem picia.
W pół roku pózniej do drzwi Wiesi zapukali policjanci - patrol znalazł pobitego Jerzego
w pobliskim parku. Nim Wiesia dojechała do szpitala, do którego go odwieziono, Jerzy
już nie żył.
Jak na ironię był to szpital, w którym niegdyś pracował.
Wiesia była bliska samobójstwa i zapewne gdyby nie fakt, że był malutki Jaś, kto wie jak
potoczyłyby się sprawy.
W kilka lat pózniej Wiesia poznała sporo starszego od siebie Szweda.
Namówił ją by wzięli ślub i osiedlili się w Szwecji. Przeprowadził adopcję Jasia i bardzo
go kochał, w pełni zastępując mu ojca. Od chwili wyjazdu z Polski Wiesia tylko raz tu
była - przyjechała na pogrzeb swej matki.
Spotkałam się z nią wtedy - wyglądała na spokojną i nawet niezbyt  zmartwioną śmiercią
matki.
Jaś wyrósł na całkiem fajnego chłopaka, skończył studia, ożenił się... z Polką. Wiesia
w ubiegłym roku pochowała swego drugiego męża. Nie ma zamiaru wracać do Polski,
przyzwyczaiła się do życia w Goteborgu. Tam ma grono przyjaciół, pracę i syna.
Żegnając się ze mną powiedziała z lekkim uśmiechem - dopilnuj, by twoja córka miała na
swym ślubie wygodne buty i koniecznie dopasowane kolorem.
                                                     K O N I E C