piątek, 5 maja 2023

Lek na wszystko? -107

 Do Ogrodu Zoologicznego pojechali w  dwie rodziny, dwoma samochodami. Wpierw podjechali od  strony starego  wejścia przy ulicy Ratuszowej, no ale parking to w Warszawie "ustrojstwo" raczej mało popularne i trudno dostępne, więc pojechali do drugiego wejścia w okolicy Mostu Gdańskiego.  Nawet  były jeszcze  miejsca na parkingu. Teresa przezornie wzięła z domu składany  wózek "parasolkowy". Jakby na to nie  spojrzeć dziecko chociaż nie było przekarmione i pulchne to jednak  już  ważyło ok.15 kg, a warszawskie ZOO ma 40 hektarów  powierzchni i wiadomo przecież, że przetuptają od wejścia przy Moście  Gdańskim aż do wejścia  przy Ratuszowej, tam zawrócą i dojdą z powrotem do Mostu Gdańskiego. Teresa zapowiedziała, że tym razem pominą Akwarium,  bo to jednak jest ciekawe dla nieco starszych  dzieci, a jest to dodatkowe dreptanie. Akwarium będą  zwiedzać w jakiś chłodny jesienny lub  wręcz zimowy  dzień. A w międzyczasie będą w  wielu miejscach stali, więc ogólnie  rzecz ujmując  wycieczka  do ZOO- każdego- to sprawa   męcząca nawet  dla dorosłych. A noszenie 15 kilogramów na  rękach to dość upiorna frajda- nikt  z tego towarzystwa  nie  był "ciężarowcem".  Kazik i tata coś mamrotali, że lepiej  się zwiedza zaczynając od  wejścia przy Ratuszowej, wpierw się zwiedza wszystko to co jest po prawej stronie  Ogrodu a potem, wracając, to co po lewej stronie, ale jedno spojrzenie Teresy i zapewnienie, że nic im się  nie stanie gdy raz wpierw  zobaczą te zwierzaki które przedtem widywali w drugiej fazie zwiedzania  a nie  w pierwszej w  zupełności wystarczyło. Jackowi i Pawłowi było to obojętne, bo Jacek był tu "wieki temu", a Paweł znał tylko Oliwskie ZOO. 

Mały był niezwykle podniecony. Wszystkie, bez wyjątku, zwierzęta były dla niego piękne i ciężko go było od każdej klatki lub wybiegu odciągnąć. A najpiękniejszym zwierzątkiem był....osiołek, który ciągnął wózek z grupką dzieci. Bo osiołek dał się pogłaskać i nawet przytulić. Najmniej podobały mu  się  żubry, które wcale nie  chciały podejść w stronę Alka. Lew też podpadł dziecku, zupełnie  nie docenił faktu, że Alek widzi tylko jego kawałek, bo lwisko ułożyło się  daleko na  swym wybiegu. Teresa myślała, że najwięcej czasu postoją przy klatkach  z małpkami, ale najdłużej stali przy wybiegach żyraf  i przy wybiegu kucyków bo akurat było tam małe źrebiątko, które wyglądało  jak zabawka. 

Mały był przerażony kondorem, który akurat wtedy, gdy podeszli do jego olbrzymiej woliery poczuł potrzebę rozłożenia  swych ogromnych skrzydeł. Dziadek Tadek pocieszył Alka, że w tej części Ziemi, w której mieszkają, kondory żyją tylko w Ogrodzie Zoologicznym i  nie latają nad polami. Teresa obiecała dziecku, że gdy wrócą do  domu będzie  mógł jeszcze  raz obejrzeć w encyklopedii wszystkie te zwierzęta, które dziś widział i że o każdym z tych zwierzaków ona albo dziadek lub tata mu poczytają i pokaże mu na mapie świata jak bardzo daleko od Warszawy jest rodzinny dom wielu zwierząt, które dziś widział. 

Na  słonia to Alek  był wręcz obrażony, bo słoń ciskał kamykami i piaskiem w publiczność, więc nie podeszli blisko do jego wybiegu. A cemu on zuca piachem? - dopytywało się dziecko. I wtedy Kazik podjął się dość  trudnej  sztuki opowiedzenia dziecku o tworzeniu ogrodów  zoologicznych, o tym, że chociaż teraz większość tych  zwierząt to są te, które już urodziły się w jakimś ogrodzie zoologicznym to jednak jest im na pewno niezbyt miło, gdy tak naprawdę to żyją w klatce, bo nawet duży wybieg jest jednak rodzajem klatki. I chcąc sprawę nieco dziecku przybliżyć powiedział - to tak, jakby tata z mamą nigdy nie wyjęli dziecka z łóżeczka, lub gdyby nigdy dziecko nie  wychodziło z domu chociaż jest zdrowe i potrafi chodzić i biegać. A ponieważ dostał kuksańca od Teresy i szepnęła "wybiel to  trochę" to zaraz  dodał, że wszystkim zwierzakom w ZOO ludzie starają się zapewnić jak najlepsze warunki życia, mają zawsze jedzenie, nie głodują, co się jednak na wolności zdarza. A na koniec obiecał, że ilekroć będzie w telewizji film o zwierzakach to pozwolą dziecku by go oglądał i posłuchał opowieści o zwierzakach.

Paweł się przyznał, że gdy był w ostatniej klasie podstawówki to po wycieczce do ZOO czuł nieprzepartą ochotę  by pracować kiedyś w ZOO. Gdy obejrzał kilka filmów nagranych w  zagranicznych ogrodach zoologicznych i dowiedział się, że bez  studiów to co najwyżej mógłby klatki sprzątać to zaraz  mu chęć do pracy w ZOO minęła. Teresa śmiała  się, że jest wiele osób  , które  z wielkiej miłości do zwierząt biorą do  domu jakieś zwierzątko nie zdając  sobie  sprawy z faktu, że każde zwierzątko wymaga opieki pełnowymiarowej, że musi jeść nie resztki, a dobrej jakości jedzenie takie, które jest dla niego wskazane, że wymaga spacerów i że nie można go zostawiać na cały  dzień bez kontaktu z właścicielem a już na pewno nie można zostawić zwierzaka w domu samego i wyjechać na urlop. I zaraz  pochwaliła Franka, którego Dunia  nigdy nie  zostaje sama w domu lub w ogrodzie na dłużej niż  na 2 godziny.

Słowo Dunia zelektryzowało małego. Kocham Dunie - oświadczył. Kazik posłał spojrzenie Teresie - Dunia i Franek należeli do świata Teresy. Teresa szybko  "wybrnęła" mówiąc, że teraz nie pojadą do Duni, wujka Franka i cioci Joasi, bo ciocia Joasia wkrótce urodzi dzidziusia i pojadą dopiero wtedy, gdy dziecko będzie już mogło  mieć kontakt z osobami spoza  rodziny, bo takich maciupeńkich dzieci nie powinno się odwiedzać, żeby im nie przynieść jakichś zarazków.

W ramach atrakcji oferowanych przez ogród Alek przejechał się małą bryczką ciągniętą przez osiołka. Trochę był przerażony faktem, że będzie siedział sam w towarzystwie obcych maluchów, ale osiołek tak wolno człapał, że Kazik szedł obok bryczki, więc przerażenie Alka szybko minęło.  Paweł, który kiedyś był na "wczasach w  siodle" powiedział, że rozejrzy się czy są gdzieś w okolicach Warszawy jakieś szkoły lub ośrodki jeździeckie, bo z chęcią by nieco "zażył" jazdy konnej. Wreszcie ma trochę wolnego czasu. A mały mógłby się przymierzyć do hipoterapii,  bo konie, które tam pracują są szalenie łagodne i przyzwyczajone do  dzieci. No ale czy tam mogą być dzieci pełnosprawne, które nie  wymagają hipoterapii to trzeba  by dopiero sprawdzić "u źródła" i Paweł to sprawdzi. No to sprawdź- stwierdziła Teresa. Zamiast łażenia po placach zabaw popatrzę sobie na konie, to może być całkiem  miłe.  Tiaaa, a potem będzie "kupcie mi konika" wyszeptał dziadek Jacek w ucho dziadka Tadka i obaj się zaczęli śmiać. Nic nowego pod  słońcem - przecież  dzieci to skarbonka z ogromną  dziurą w dnie- odpowiedział tata.

Gdy już zwiedzili cały ogród a na dodatek Alek jeszcze napił się picia zabranego z domu będąc przekonanym, że to picie z tej kawiarenki, stwierdzili, że należy pojechać już do domu. Obiad był tym razem u Jacka i był wspólnym dziełem ojca i  syna. Były domowej roboty kotleciki mielone, które były wielkości piłeczki do pingponga i było ich strasznie  dużo, do nich był do wyboru ryż lub kasza  gryczana oraz domowej roboty surówka z lekko ukwaszonej kapusty. Na deser była galaretka, w której były zatopione świeże  maliny. Zamiast ciasta były lody. 

Ku wielkiej radości Jacka zdaniem gości obiad był pyszny, a mały kazał sobie nałożyć i ryżu i kaszy, bo lubił i kaszę  gryczaną i ryż. Zachwyciła  go też wielkość kotlecików i w sumie wchłonął ich tyle, że  zadziwił tym wszystkich. Nie  podejrzewałam, że już malec  dojrzał do gałki muszkatołowej i dotąd jej nie  dodawałam do jego porcji. No patrz, nie  wpadłem na to, że jemu robiłaś nieco inne kotleciki, bo na oko wyglądały tak  samo - sumitował się Jacek.

Galaretka z owocami wzbudziła szczery zachwyt dziecka, które było wielkim fanem malin i borówek amerykańskich

Alek nadal jeszcze porządkował w  swej główce wizytę w ZOO i dzielił się swoimi wrażeniami. " Ten kondol był bzydki i taki stlasny" - opowiadał z wielkim przejęciem. Dziadkowie obaj pocieszali dziecko, że ani w Warszawie ani w jakimkolwiek miejscu w Polsce kondory nie latają tak jak gołębie. A Teresa szepnęła Kazikowi do ucha- jego opowieść o brzydocie i straszności tego ptaka całkowicie zamiera w tym jego seplenieniu. Gdy on o nim  mówi to mi aż żal tego ptaka. 

Zmęczony i najedzony Alek przytulił się do Teresy i.....zasnął. Z dużą pomocą Kazika  Teresa wstała od  stołu i Kazik pomógł jej przejeść małego do pokoju,  a Jacek szybko przyniósł jasiek i kocyk i Teresa  delikatnie  ułożyła  małego na  sofie. Zastawili sofę trzema krzesłami by mały przypadkiem nie  stoczył się z niej na podłogę. No to nas dziecko uziemiło -śmiał się Kazik.

No i bardzo dobrze, że dziecko sobie trochę pośpi - stwierdził Jacek. To znak, że czuje  się tu bezpiecznie. Dla mnie to radość podwójna bo i jedzonko  mu smakowało i dobrze  się tu dziecko czuje. Jakby na to nie spojrzeć to jednak sporo się dziś nadreptał i miał też sporo nowych wrażeń. I "naćwierkał" się przy okazji, wszak cały  czas nam opowiadał. Niech sobie kruszyna spokojnie teraz odpocznie. 

A masz jakąś folię nieprzemakalną?- spytała Teresa. Bo on zasnął, ale jest bez pampersa, a dawno nie  sikał, więc się boję, że może ci sofę  zasikać.  Nie denerwuj się - uspokajał Teresę Jacek. Zrobimy mu z Kazikiem majty z torebki foliowej i założymy  na spodenki. I podłożymy mu jeszcze  gruby ręcznik frotowy. Dobrze, że ma na  sobie  długie spodenki to go folia nie odparzy.  I Jacek z Kazikiem poszli preparować majty z torebki foliowej. Konstrukcja była  prosta- wycięli z boków torby, przy jej dnie , otwory na  nóżki i delikatnie  wsunęli tę "osłonę" na dziecko i delikatnie, na jeden raz  zawiązali "uszy" torebki. Kazik jeszcze podłożył małemu pod  pupinę frotowy ręcznik. Zostawili otwarte  drzwi, żeby słyszeć gdyby dziecko zaczęło wołać. W dwie godziny później usłyszeli "tata- siku", Kazik pobiegł do dziecka, a Jacek szybko nałożył na deskę toaletową specjalną nakładkę dopasowaną wielkością do wymiarów dziecięcych. Dziecko było nieco zdumione swym strojem, potem razem z Kazikiem było zdumione udogodnieniem w toalecie. Gdy operacja "tata-siku" została pomyślnie  zakończona  Alek poinformował, że już nie chce spać i wylądował na kolanach swojej mamy. Dorośli jeszcze  spokojnie wypili drugą porcję kawy i zjedli lody a dziecko dostało troszkę lodów i porcję malin, już bez galaretki. Teresa zachwyciła  się głośno faktem, że Jacek pomyślał o nakładce  dla  dziecka na  deskę  sedesową, a Jacek stwierdził, że to nie jego  zasługa- on chciał kupić nocniczek  dla małego by mały gość  miał luksus, ale nie wiedział jaki ma kupić i zapytał się pani  sprzedawczyni jaki ma kupić nocniczek  dla dwulatka i pani doradziła  mu zakup tej nakładki. No ale chwała  ci  za to, że w ogóle o  tym pomyślałeś! - powiedziała Teresa. Ja też  się  zastanawiałam  czy już mu ją kupić, czy jeszcze nie. Ale  w tym układzie jutro wpadnę do sklepu.

A powiedz mi Jacku z jakiego mięsa robiłeś te pyszne  mielone  kotleciki- zapytała Teresa. Z trzech różnych- odpowiedział. Miałem kawałek pieczeniowej wołowiny, resztkę perliczki i trochę szynki wieprzowej. Każdy z tych kawałków był góra na  dwie osoby na jeden dzień. Jednocześnie  było tego  zbyt mało na  pasztet, więc postawiłem na  mielone. A żeby wyrównać  smak dałem nie tylko gałkę ale i cynamon i odrobinę garam masali. No i zamiast wody dałem trochę mleka kokosowego, w którym namoczyłem bezglutenową panierkę.I nie  dałem całego jajka a  samo białko- bałem  się że ta bezglutenowa panierka nie  zwiąże mi dobrze mięsa. Cieszę  się, że  wam to  wszystko smakowało!  No jasne,  że nam  smakowało! - zapewniła go Teresa. A lubicie obaj serowe placki z dżemem jeżynowym? Ale dżem jest niemal nie  słodki, bo gdy go robiłam to się okazało że nie mam cukru i posłodziłam go.... cukrem waniliowym a nie wanilinowym.   No i te placki robię z mąką  migdałową a nie pszenną. To musi być pyszotka- stwierdził Paweł. A kiedy je będziesz  robiła?  Dziś, na kolację, więc was obu zapraszam. Ale jeśli Paweł ma coś w planie na  dziś, to  sobie je potem odgrzeje w mikrofali.

Nie mam niczego na  dziś i na  najbliższą przyszłość  w planie-  oświadczył Paweł. A co, Basia wyjechała do rodziców?- zapytał Jacek. Nie wiem, nie interesuje mnie to  wcale, już się nie spotykamy. Mamy tak różne poglądy na życie, że nie da  się tego w  żaden sposób skleić w jakąś całość. Ona jeszcze pisze tę swoją pracę, potem ma obronę, a chce byśmy już wzięli ślub, bo będzie mieszkać sama, nie z kumpelką. Podobno rodzicom bardzo się to mieszkanie spodobało i całe jej po swojemu umeblowali - odrzuciło mnie gdy je  zobaczyłem, tam nie ma gdzie  szpilki wcisnąć tak zagracone nowiutkimi wielkimi meblami. No i płacą  za nie. A ponieważ ja  jej tak naprawdę prawie nie znam, z miłości do niej nie konam i nie  czuję pociągu  do małżeństwa, to się z tej imprezy  zwanej Basia- wycofałem. Ma już tak mało do skończenia studiów a małżeństwo jej w głowie. No po prostu ręce opadają. Zapowiadała  się znacznie lepiej i nie mam pojęcia co ją tak pokręciło. A jak mi pokazała swoją pościel z koronkowymi rogami, jaśki z haftami i zobaczyłem te fotele z leżącymi na  nich koronkowymi serwetkami to omal przez okno nie wypadłem. Jest na mnie tak obrażona, że nawet na  dzień dobry mi na ulicy nie odpowiedziała. A ja naprawdę nie  dałem jej powodu by mogła mniemać, że mam  wobec  niej jakieś plany, matrymonialne zwłaszcza. Ja jej nawet nie mówiłem, że mam własne mieszkanie, mówiłem zawsze tak, jakbym  mieszkał z ojcem. 

Hmm, powiedziała Teresa, która już o tym wszystkim wiedziała - a wyglądała ta panienka na dość miłą i rozsądną. Nie odpowiadanie na  dzień dobry to zwykły  brak kultury. W moim odczuciu  wychodzi z  tej panienki  "małomiasteczkowość". Skończyła taki nowoczesny kierunek  a w jej głowie jakieś takie wielce staromodne  przekonania. Można nie  mieć ślubu, kochać  się, być ze sobą i nawet  mieć  wspólne  dzieci. Ślub nie jest gwarancją uczuć.

Jacek wyglądał na wielce zdziwionego, wreszcie  z  siebie  wydusił - nic nie mówiłeś dotąd. No to właśnie powiedziałem- Teresa i Kazik są  wszak i moimi przyjaciółmi i nie mam zamiaru przed nimi cokolwiek ukrywać - to żaden wstyd pomylić się  w ocenie kogoś, kogo się dość krótko zna. Te babki co  studiują na Politechnice to jakieś mutanty z pokręconą psychiką. Albo ja mam takie "zezowate szczęście". Znałem taką jedną  chemiczkę, starszą nieco ode  mnie ze 3 lub 4 lata. Studia skończyła  koncertowo, wszystkie egzaminy zdawała  w terminie  zerowym. I tak ze dwa lata po studiach okazało się, że wylądowała w szpitalu psychiatrycznym - schizofrenia. I niewiele brakowało bym zaczął się koło niej kręcić bo mi bardzo imponowała tym swoim zacięciem do studiowania.

Teresa uśmiechnęła się - z tego co wiem to większość chorób psychicznych jest dość trudno rozpoznać wcześnie. Moja wieloletnia przyjaciółka,  którą znam od I klasy licealnej, a która jest teraz bratową Zika, jest pod opieką Instytutu Psychoneurologii, bo ma chorobę afektywną, dwubiegunową. Dopóki bierze stale lek wszystko jest w porządku. Ale  gdy przestaje  go brać następuje huśtawka nastrojów o bardzo dużej amplitudzie. A ponieważ każdy z nas, nawet w 100%  zdrowy też miewa zmienne nastroje to wiele osób wcale  się nie leczy. Znakiem rozpoznawczym tej choroby jest jej cykliczność. Jej mama wyrządziła jej wielką krzywdę, bo ukrywała przed nią, że ona choruje na dwubiegunówkę. A potem była  cała seria   wydarzeń niekorzystnych dla niej - śmierć jej ojca, potem matki, potem się zakochała, potem ciąża i poród i bańka pękła. Ale teraz jest wszystko pod kontrolą. Na szczęście nie jest to schorzenie dziedziczne o ile oboje rodzice  nie  są nosicielami takiego specyficznego układu genów. A nie  są w tym przypadku.

                                                                    c.d.n.