Do Ogrodu Zoologicznego pojechali w dwie rodziny, dwoma samochodami. Wpierw podjechali od strony starego wejścia przy ulicy Ratuszowej, no ale parking to w Warszawie "ustrojstwo" raczej mało popularne i trudno dostępne, więc pojechali do drugiego wejścia w okolicy Mostu Gdańskiego. Nawet były jeszcze miejsca na parkingu. Teresa przezornie wzięła z domu składany wózek "parasolkowy". Jakby na to nie spojrzeć dziecko chociaż nie było przekarmione i pulchne to jednak już ważyło ok.15 kg, a warszawskie ZOO ma 40 hektarów powierzchni i wiadomo przecież, że przetuptają od wejścia przy Moście Gdańskim aż do wejścia przy Ratuszowej, tam zawrócą i dojdą z powrotem do Mostu Gdańskiego. Teresa zapowiedziała, że tym razem pominą Akwarium, bo to jednak jest ciekawe dla nieco starszych dzieci, a jest to dodatkowe dreptanie. Akwarium będą zwiedzać w jakiś chłodny jesienny lub wręcz zimowy dzień. A w międzyczasie będą w wielu miejscach stali, więc ogólnie rzecz ujmując wycieczka do ZOO- każdego- to sprawa męcząca nawet dla dorosłych. A noszenie 15 kilogramów na rękach to dość upiorna frajda- nikt z tego towarzystwa nie był "ciężarowcem". Kazik i tata coś mamrotali, że lepiej się zwiedza zaczynając od wejścia przy Ratuszowej, wpierw się zwiedza wszystko to co jest po prawej stronie Ogrodu a potem, wracając, to co po lewej stronie, ale jedno spojrzenie Teresy i zapewnienie, że nic im się nie stanie gdy raz wpierw zobaczą te zwierzaki które przedtem widywali w drugiej fazie zwiedzania a nie w pierwszej w zupełności wystarczyło. Jackowi i Pawłowi było to obojętne, bo Jacek był tu "wieki temu", a Paweł znał tylko Oliwskie ZOO.
Mały był niezwykle podniecony. Wszystkie, bez wyjątku, zwierzęta były dla niego piękne i ciężko go było od każdej klatki lub wybiegu odciągnąć. A najpiękniejszym zwierzątkiem był....osiołek, który ciągnął wózek z grupką dzieci. Bo osiołek dał się pogłaskać i nawet przytulić. Najmniej podobały mu się żubry, które wcale nie chciały podejść w stronę Alka. Lew też podpadł dziecku, zupełnie nie docenił faktu, że Alek widzi tylko jego kawałek, bo lwisko ułożyło się daleko na swym wybiegu. Teresa myślała, że najwięcej czasu postoją przy klatkach z małpkami, ale najdłużej stali przy wybiegach żyraf i przy wybiegu kucyków bo akurat było tam małe źrebiątko, które wyglądało jak zabawka.
Mały był przerażony kondorem, który akurat wtedy, gdy podeszli do jego olbrzymiej woliery poczuł potrzebę rozłożenia swych ogromnych skrzydeł. Dziadek Tadek pocieszył Alka, że w tej części Ziemi, w której mieszkają, kondory żyją tylko w Ogrodzie Zoologicznym i nie latają nad polami. Teresa obiecała dziecku, że gdy wrócą do domu będzie mógł jeszcze raz obejrzeć w encyklopedii wszystkie te zwierzęta, które dziś widział i że o każdym z tych zwierzaków ona albo dziadek lub tata mu poczytają i pokaże mu na mapie świata jak bardzo daleko od Warszawy jest rodzinny dom wielu zwierząt, które dziś widział.
Na słonia to Alek był wręcz obrażony, bo słoń ciskał kamykami i piaskiem w publiczność, więc nie podeszli blisko do jego wybiegu. A cemu on zuca piachem? - dopytywało się dziecko. I wtedy Kazik podjął się dość trudnej sztuki opowiedzenia dziecku o tworzeniu ogrodów zoologicznych, o tym, że chociaż teraz większość tych zwierząt to są te, które już urodziły się w jakimś ogrodzie zoologicznym to jednak jest im na pewno niezbyt miło, gdy tak naprawdę to żyją w klatce, bo nawet duży wybieg jest jednak rodzajem klatki. I chcąc sprawę nieco dziecku przybliżyć powiedział - to tak, jakby tata z mamą nigdy nie wyjęli dziecka z łóżeczka, lub gdyby nigdy dziecko nie wychodziło z domu chociaż jest zdrowe i potrafi chodzić i biegać. A ponieważ dostał kuksańca od Teresy i szepnęła "wybiel to trochę" to zaraz dodał, że wszystkim zwierzakom w ZOO ludzie starają się zapewnić jak najlepsze warunki życia, mają zawsze jedzenie, nie głodują, co się jednak na wolności zdarza. A na koniec obiecał, że ilekroć będzie w telewizji film o zwierzakach to pozwolą dziecku by go oglądał i posłuchał opowieści o zwierzakach.
Paweł się przyznał, że gdy był w ostatniej klasie podstawówki to po wycieczce do ZOO czuł nieprzepartą ochotę by pracować kiedyś w ZOO. Gdy obejrzał kilka filmów nagranych w zagranicznych ogrodach zoologicznych i dowiedział się, że bez studiów to co najwyżej mógłby klatki sprzątać to zaraz mu chęć do pracy w ZOO minęła. Teresa śmiała się, że jest wiele osób , które z wielkiej miłości do zwierząt biorą do domu jakieś zwierzątko nie zdając sobie sprawy z faktu, że każde zwierzątko wymaga opieki pełnowymiarowej, że musi jeść nie resztki, a dobrej jakości jedzenie takie, które jest dla niego wskazane, że wymaga spacerów i że nie można go zostawiać na cały dzień bez kontaktu z właścicielem a już na pewno nie można zostawić zwierzaka w domu samego i wyjechać na urlop. I zaraz pochwaliła Franka, którego Dunia nigdy nie zostaje sama w domu lub w ogrodzie na dłużej niż na 2 godziny.
Słowo Dunia zelektryzowało małego. Kocham Dunie - oświadczył. Kazik posłał spojrzenie Teresie - Dunia i Franek należeli do świata Teresy. Teresa szybko "wybrnęła" mówiąc, że teraz nie pojadą do Duni, wujka Franka i cioci Joasi, bo ciocia Joasia wkrótce urodzi dzidziusia i pojadą dopiero wtedy, gdy dziecko będzie już mogło mieć kontakt z osobami spoza rodziny, bo takich maciupeńkich dzieci nie powinno się odwiedzać, żeby im nie przynieść jakichś zarazków.
W ramach atrakcji oferowanych przez ogród Alek przejechał się małą bryczką ciągniętą przez osiołka. Trochę był przerażony faktem, że będzie siedział sam w towarzystwie obcych maluchów, ale osiołek tak wolno człapał, że Kazik szedł obok bryczki, więc przerażenie Alka szybko minęło. Paweł, który kiedyś był na "wczasach w siodle" powiedział, że rozejrzy się czy są gdzieś w okolicach Warszawy jakieś szkoły lub ośrodki jeździeckie, bo z chęcią by nieco "zażył" jazdy konnej. Wreszcie ma trochę wolnego czasu. A mały mógłby się przymierzyć do hipoterapii, bo konie, które tam pracują są szalenie łagodne i przyzwyczajone do dzieci. No ale czy tam mogą być dzieci pełnosprawne, które nie wymagają hipoterapii to trzeba by dopiero sprawdzić "u źródła" i Paweł to sprawdzi. No to sprawdź- stwierdziła Teresa. Zamiast łażenia po placach zabaw popatrzę sobie na konie, to może być całkiem miłe. Tiaaa, a potem będzie "kupcie mi konika" wyszeptał dziadek Jacek w ucho dziadka Tadka i obaj się zaczęli śmiać. Nic nowego pod słońcem - przecież dzieci to skarbonka z ogromną dziurą w dnie- odpowiedział tata.
Gdy już zwiedzili cały ogród a na dodatek Alek jeszcze napił się picia zabranego z domu będąc przekonanym, że to picie z tej kawiarenki, stwierdzili, że należy pojechać już do domu. Obiad był tym razem u Jacka i był wspólnym dziełem ojca i syna. Były domowej roboty kotleciki mielone, które były wielkości piłeczki do pingponga i było ich strasznie dużo, do nich był do wyboru ryż lub kasza gryczana oraz domowej roboty surówka z lekko ukwaszonej kapusty. Na deser była galaretka, w której były zatopione świeże maliny. Zamiast ciasta były lody.
Ku wielkiej radości Jacka zdaniem gości obiad był pyszny, a mały kazał sobie nałożyć i ryżu i kaszy, bo lubił i kaszę gryczaną i ryż. Zachwyciła go też wielkość kotlecików i w sumie wchłonął ich tyle, że zadziwił tym wszystkich. Nie podejrzewałam, że już malec dojrzał do gałki muszkatołowej i dotąd jej nie dodawałam do jego porcji. No patrz, nie wpadłem na to, że jemu robiłaś nieco inne kotleciki, bo na oko wyglądały tak samo - sumitował się Jacek.
Galaretka z owocami wzbudziła szczery zachwyt dziecka, które było wielkim fanem malin i borówek amerykańskich
Alek nadal jeszcze porządkował w swej główce wizytę w ZOO i dzielił się swoimi wrażeniami. " Ten kondol był bzydki i taki stlasny" - opowiadał z wielkim przejęciem. Dziadkowie obaj pocieszali dziecko, że ani w Warszawie ani w jakimkolwiek miejscu w Polsce kondory nie latają tak jak gołębie. A Teresa szepnęła Kazikowi do ucha- jego opowieść o brzydocie i straszności tego ptaka całkowicie zamiera w tym jego seplenieniu. Gdy on o nim mówi to mi aż żal tego ptaka.
Zmęczony i najedzony Alek przytulił się do Teresy i.....zasnął. Z dużą pomocą Kazika Teresa wstała od stołu i Kazik pomógł jej przejeść małego do pokoju, a Jacek szybko przyniósł jasiek i kocyk i Teresa delikatnie ułożyła małego na sofie. Zastawili sofę trzema krzesłami by mały przypadkiem nie stoczył się z niej na podłogę. No to nas dziecko uziemiło -śmiał się Kazik.
No i bardzo dobrze, że dziecko sobie trochę pośpi - stwierdził Jacek. To znak, że czuje się tu bezpiecznie. Dla mnie to radość podwójna bo i jedzonko mu smakowało i dobrze się tu dziecko czuje. Jakby na to nie spojrzeć to jednak sporo się dziś nadreptał i miał też sporo nowych wrażeń. I "naćwierkał" się przy okazji, wszak cały czas nam opowiadał. Niech sobie kruszyna spokojnie teraz odpocznie.
A masz jakąś folię nieprzemakalną?- spytała Teresa. Bo on zasnął, ale jest bez pampersa, a dawno nie sikał, więc się boję, że może ci sofę zasikać. Nie denerwuj się - uspokajał Teresę Jacek. Zrobimy mu z Kazikiem majty z torebki foliowej i założymy na spodenki. I podłożymy mu jeszcze gruby ręcznik frotowy. Dobrze, że ma na sobie długie spodenki to go folia nie odparzy. I Jacek z Kazikiem poszli preparować majty z torebki foliowej. Konstrukcja była prosta- wycięli z boków torby, przy jej dnie , otwory na nóżki i delikatnie wsunęli tę "osłonę" na dziecko i delikatnie, na jeden raz zawiązali "uszy" torebki. Kazik jeszcze podłożył małemu pod pupinę frotowy ręcznik. Zostawili otwarte drzwi, żeby słyszeć gdyby dziecko zaczęło wołać. W dwie godziny później usłyszeli "tata- siku", Kazik pobiegł do dziecka, a Jacek szybko nałożył na deskę toaletową specjalną nakładkę dopasowaną wielkością do wymiarów dziecięcych. Dziecko było nieco zdumione swym strojem, potem razem z Kazikiem było zdumione udogodnieniem w toalecie. Gdy operacja "tata-siku" została pomyślnie zakończona Alek poinformował, że już nie chce spać i wylądował na kolanach swojej mamy. Dorośli jeszcze spokojnie wypili drugą porcję kawy i zjedli lody a dziecko dostało troszkę lodów i porcję malin, już bez galaretki. Teresa zachwyciła się głośno faktem, że Jacek pomyślał o nakładce dla dziecka na deskę sedesową, a Jacek stwierdził, że to nie jego zasługa- on chciał kupić nocniczek dla małego by mały gość miał luksus, ale nie wiedział jaki ma kupić i zapytał się pani sprzedawczyni jaki ma kupić nocniczek dla dwulatka i pani doradziła mu zakup tej nakładki. No ale chwała ci za to, że w ogóle o tym pomyślałeś! - powiedziała Teresa. Ja też się zastanawiałam czy już mu ją kupić, czy jeszcze nie. Ale w tym układzie jutro wpadnę do sklepu.
A powiedz mi Jacku z jakiego mięsa robiłeś te pyszne mielone kotleciki- zapytała Teresa. Z trzech różnych- odpowiedział. Miałem kawałek pieczeniowej wołowiny, resztkę perliczki i trochę szynki wieprzowej. Każdy z tych kawałków był góra na dwie osoby na jeden dzień. Jednocześnie było tego zbyt mało na pasztet, więc postawiłem na mielone. A żeby wyrównać smak dałem nie tylko gałkę ale i cynamon i odrobinę garam masali. No i zamiast wody dałem trochę mleka kokosowego, w którym namoczyłem bezglutenową panierkę.I nie dałem całego jajka a samo białko- bałem się że ta bezglutenowa panierka nie zwiąże mi dobrze mięsa. Cieszę się, że wam to wszystko smakowało! No jasne, że nam smakowało! - zapewniła go Teresa. A lubicie obaj serowe placki z dżemem jeżynowym? Ale dżem jest niemal nie słodki, bo gdy go robiłam to się okazało że nie mam cukru i posłodziłam go.... cukrem waniliowym a nie wanilinowym. No i te placki robię z mąką migdałową a nie pszenną. To musi być pyszotka- stwierdził Paweł. A kiedy je będziesz robiła? Dziś, na kolację, więc was obu zapraszam. Ale jeśli Paweł ma coś w planie na dziś, to sobie je potem odgrzeje w mikrofali.
Nie mam niczego na dziś i na najbliższą przyszłość w planie- oświadczył Paweł. A co, Basia wyjechała do rodziców?- zapytał Jacek. Nie wiem, nie interesuje mnie to wcale, już się nie spotykamy. Mamy tak różne poglądy na życie, że nie da się tego w żaden sposób skleić w jakąś całość. Ona jeszcze pisze tę swoją pracę, potem ma obronę, a chce byśmy już wzięli ślub, bo będzie mieszkać sama, nie z kumpelką. Podobno rodzicom bardzo się to mieszkanie spodobało i całe jej po swojemu umeblowali - odrzuciło mnie gdy je zobaczyłem, tam nie ma gdzie szpilki wcisnąć tak zagracone nowiutkimi wielkimi meblami. No i płacą za nie. A ponieważ ja jej tak naprawdę prawie nie znam, z miłości do niej nie konam i nie czuję pociągu do małżeństwa, to się z tej imprezy zwanej Basia- wycofałem. Ma już tak mało do skończenia studiów a małżeństwo jej w głowie. No po prostu ręce opadają. Zapowiadała się znacznie lepiej i nie mam pojęcia co ją tak pokręciło. A jak mi pokazała swoją pościel z koronkowymi rogami, jaśki z haftami i zobaczyłem te fotele z leżącymi na nich koronkowymi serwetkami to omal przez okno nie wypadłem. Jest na mnie tak obrażona, że nawet na dzień dobry mi na ulicy nie odpowiedziała. A ja naprawdę nie dałem jej powodu by mogła mniemać, że mam wobec niej jakieś plany, matrymonialne zwłaszcza. Ja jej nawet nie mówiłem, że mam własne mieszkanie, mówiłem zawsze tak, jakbym mieszkał z ojcem.
Hmm, powiedziała Teresa, która już o tym wszystkim wiedziała - a wyglądała ta panienka na dość miłą i rozsądną. Nie odpowiadanie na dzień dobry to zwykły brak kultury. W moim odczuciu wychodzi z tej panienki "małomiasteczkowość". Skończyła taki nowoczesny kierunek a w jej głowie jakieś takie wielce staromodne przekonania. Można nie mieć ślubu, kochać się, być ze sobą i nawet mieć wspólne dzieci. Ślub nie jest gwarancją uczuć.
Jacek wyglądał na wielce zdziwionego, wreszcie z siebie wydusił - nic nie mówiłeś dotąd. No to właśnie powiedziałem- Teresa i Kazik są wszak i moimi przyjaciółmi i nie mam zamiaru przed nimi cokolwiek ukrywać - to żaden wstyd pomylić się w ocenie kogoś, kogo się dość krótko zna. Te babki co studiują na Politechnice to jakieś mutanty z pokręconą psychiką. Albo ja mam takie "zezowate szczęście". Znałem taką jedną chemiczkę, starszą nieco ode mnie ze 3 lub 4 lata. Studia skończyła koncertowo, wszystkie egzaminy zdawała w terminie zerowym. I tak ze dwa lata po studiach okazało się, że wylądowała w szpitalu psychiatrycznym - schizofrenia. I niewiele brakowało bym zaczął się koło niej kręcić bo mi bardzo imponowała tym swoim zacięciem do studiowania.
Teresa uśmiechnęła się - z tego co wiem to większość chorób psychicznych jest dość trudno rozpoznać wcześnie. Moja wieloletnia przyjaciółka, którą znam od I klasy licealnej, a która jest teraz bratową Zika, jest pod opieką Instytutu Psychoneurologii, bo ma chorobę afektywną, dwubiegunową. Dopóki bierze stale lek wszystko jest w porządku. Ale gdy przestaje go brać następuje huśtawka nastrojów o bardzo dużej amplitudzie. A ponieważ każdy z nas, nawet w 100% zdrowy też miewa zmienne nastroje to wiele osób wcale się nie leczy. Znakiem rozpoznawczym tej choroby jest jej cykliczność. Jej mama wyrządziła jej wielką krzywdę, bo ukrywała przed nią, że ona choruje na dwubiegunówkę. A potem była cała seria wydarzeń niekorzystnych dla niej - śmierć jej ojca, potem matki, potem się zakochała, potem ciąża i poród i bańka pękła. Ale teraz jest wszystko pod kontrolą. Na szczęście nie jest to schorzenie dziedziczne o ile oboje rodzice nie są nosicielami takiego specyficznego układu genów. A nie są w tym przypadku.
c.d.n.