sobota, 13 grudnia 2014

Przerwa





Kolorowych, wesołych Świąt,pięknych chwil
nad ciekawą lekturą oraz
spełnienia marzeń w Nowym Roku 
wszystkim tu zaglądającym   życzę

sobota, 6 grudnia 2014

Ciężkie życie

Siedziałyśmy nad odchudzającym deserem, czyli chudym,białym serem, ozdobionym
kołderką niskocukrowego dżemu. Siedziałyśmy tak już z pół godziny, a wspaniałego
deseru jakoś nie ubywało.
Każda z nas stukała widelcem w ten paskudny ser przypominający kawałek gipsu.
Dżem był równie obrzydliwy jak ten ser - był nie tylko niskosłodzony, on był również
pozbawiony wszelkiego smaku i zapachu, tylko kolor miał niezły - ciemno rubinowy.
Nie da się ukryc - byłyśmy na etapie gwałtownego pozbywania się nadmiaru sadła
z kochanego ciała.
Za dwa tygodnie szłyśmy na bal, a  na balu trzeba przecież jakoś wyglądac. Na razie
to wyglądałyśmy tylko na głodne i nieszczęśliwe. Bo zaczęłyśmy się odchudzac już
w końcu listopada.
Jak każda kobieta wie, co jakiś czas królują inne diety gwarantujące szybkie zrzucenie
zbędnych kilogramów.
Rok wcześniej królowała dieta jajeczno- kawowo-żółtoserowa. Niestety nie mogłam jej
stosowac - po dwóch dniach wylądowałam u lekarza z atakiem bólu w okolicy wątroby.
Ale tydzień leżenia w łóżku i diety kleikowej zrobiły swoje, czyli 4 kg w dół.
Tegoroczna dieta była dla mnie istną dietą cud -po tygodniu mamlania chudego białego
sera okraszonego niskosłodzonym dżemem już samo spojrzenie  na ten przysmak
całkowicie eliminowało u mnie uczucie głodu.
Wyglądało to tak  - czułam głód, szykowałam sobie  porcję sera z dżemem,  wbijałam
widelec lub łyżeczkę, odkrawałam i w ciągu kilka sekund głód mijał, a ja  chowałam
porcję sera z dżemem do szafki. Wierzcie mi - to była dieta cud. Tego chudego paskudztwa
należało zjeśc aż pół kg dziennie, żeby pokryc zapotrzebowanie na białko.
Siedziałyśmy u Dory przy stole, spoglądałyśmy na siebie ukradkiem i każda powtarzała
jak mantrę - dziewczyny jedzcie, nic innego nie ma do jedzenia.
W końcu Dora poszła zrobic herbatę, a ser wywędrował do kuchni, by potem znalezc się
w kuble  na odpadki.
Piłyśmy zamyślone pyszną, gorącą herbatę.
No, co tak milczycie?- wykrzyknęła Maryla. Opowiedzcie o swoich poprzednich balach.
Co tu opowiadac - zaczęła Dora. Byliśmy z mężem w Instytucie Lotnictwa. Było kiepsko.
Wprawdzie sala była duża i nawet często grała orkiestra, ale jedzenie było tragiczne -
chleb robił za suchary wojskowe, szynka też była wyschnięta, wg menu miał byc łosoś
wędzony a było nie wiadomo co, ale na pewno nie łosoś, bo to było coś w pomidorach.
Byczki w pomidorach, byczki w pomidorach - zaśmiała się Maryla. A potem mój się z lekka
ululał - kontynuowała  Dora- i kleił się do jakiejś dziewoi , więc musiałam go odklejac.
W końcu zarządziłam powrót do domu, złapałam taxi i około trzeciej już byliśmy w domu.
No to przynajmniej potańczyłaś - zauważyłam. My byliśmy w "Złotej Rybce". Brakowało
miejsca do tańca, a stoliki były tak ciasno ustawione, że każde wstanie od stolika groziło
uszkodzeniem siebie lub kogoś z gości. Dobrze, że mieliśmy w planie wpadnięcie do
znajomych. Wprawdzie znałam tylko gospodarzy, ale w sumie to było niezle. Tylko ktoś
mnie w pewnej chwili oblał winem, a byłam w tej białej sukience.  Dziewczyny pomagały mi
mi to sprac, a końcu kieckę miałam mokrą i paradowałam w bieliznie. Ale i tak wszyscy
byli przycięci, światła przygaszone  nastrojowo, więc mało kto zauważył w czym byłam.
No a co z sukienką? - zapytała któraś. Z sukienką nic ciekawego , poszła na śmietnik.
Wróciłam do domu w pożyczonych ciuchach.
A my byliśmy w Pałacu Kultury. Były dwie sale do tańca, przy stole spotkałam koleżankę
jeszcze z podstawówki - powiedziała Anka. Na początku to nawet było fajnie, ale potem obie  orkiestry dały w gaz, przerwy pomiędzy  graniem były coraz dłuższe i było kiepsko.
I wiecie co?- tam było cholernie zimno. A gdy wyszliśmy to lał deszcz i nie było taksówki.
Wróciłam do domu pół żywa.
Zocha, a ty gdzie byłaś? Zocha wydęła swe słodkie usteczka i zaśmiała się radośnie.
Ja nigdzie nie byłam - i było fajnie. Położyliśmy  się z moim żeby się nieco wyspac,
trochę pofiglowaliśmy i zapomniałam nastawic budzik. Gdy się obudziliśmy było już
po północy, więc wstaliśmy, zrobiliśmy sobie super kolację i wróciliśmy na białą salę.
Było super.
Słuchajcie dziewczyny - koniec z odchudzaniem - wrzasnęła Dora.
Przecież w Sylwestra i tak nikt nie zauważy naszych nadmiarów!
Zaplanowane jest, że parkiet i tak będzie marnie oświetlony,  poza tym my znamy się
wszystkie jak łyse konie a co jakieś obce baby pomyślą to przecież nie jest ważne.
Poza tym idziemy z własnymi chłopami,którzy dobrze nasze fałdki znają.
Chodzcie do kuchni, zrobimy sobie coś dobrego do jedzenia.
To coś dobrego to była micha makaronu z pysznym  sosem pomidorowym.
I to był koniec z odchudzaniem.
Sylwester z fałdkami był super -  w wynajętej sali, z dobrym cateringiem i chociaż
nie grała nam orkiestra, wynajęty  "wodzirej"  pracował na pełnych obrotach do
białego rana.
A rano mieliśmy jeszcze podany gorący barszcz z diablotkami i kawę.
I to był mój ostatni  Sylwester poza domem.

czwartek, 4 grudnia 2014

Ninka - cz.VI

Po dwóch tygodniach od oględzin domku, Ninka i jej rodzice zostali jego
prawowitymi właścicielami.
Wizyta u poprzednich właścicieli przebiegła w bardzo miłej i swobodnej atmosferze.
Najmłodsze dziecko okazało się męskim rówieśnikiem Ninki. Był to duży , zwalisty
chłopak,  z wyrazną nadwagą.
Ukończył biotechnologię, ale nie pracował w zawodzie - założył własną szklarnię,
w której hodował różne nowe odmiany sałat, ogórki i nieco ciekawych kwiatów
doniczkowych.
Biznes pana domu to był warsztat samochodowy, bardzo dobrze wyposażony.
A pasją pani domu były kulinaria.
Dla  Ninki nastał czas składania,  pakowania, upychania, opisywania. W pobliskim
markecie dostała w prezencie pudła po bananach, które były mocne i wygodne do
noszenia.
Zakupiła większą ilośc folii ogrodniczej, którą te pudła wykładała. Poza tym tata
przywiózł rulon folii pęcherzykowej i Ninka pomału zamieniała zawartośc swych
szafek kuchennych w zgrabne foliowe paczuszki układane w pudełkach. Po trzech
tygodniach  ciężkich robót  zamówiono wreszcie transport i dwoma kursami
przewieziono wszystko do nowego domu.
Mama pomagała Nince w rozpakowywaniu wszystkiego, a tata pilnował wywożenia
wszystkiego z poprzedniego mieszkania.
Ninka, będąc wielce sumienną osobą miała już zaplanowane gdzie jakie meble mają
byc ustawione.
Postanowiła, że  sypialnia na dole będzie pokojem gościnnym. Na górze będzie jej
sypialnia  a w drugim pokoju coś na kształt gabinetu.
Największy jej zachwyt wzbudziła garderoba , w której było naprawdę dużo miejsca.
Szafy były pojemne, miały liczne szuflady zamiast półek , dużą szafę na pościel.
I była jedna wysoka, wąska szafa z uchwytami na buty, od góry do dołu.
Pomieszczenie gospodarcze obok kuchni pomieściło pralkę, lodówkę, szafkę na
przybory do utrzymania czystości i rozłożoną  na stałe deskę do prasowania.
W weekend Ninka urządziła "parapetówkę", na którą zaprosiła oprócz  rodziców
również Piotrka. Rodzice znali Piotrka i bardzo go lubili. Mama po cichu  żałowała,
że jednak Ninka i Piotrek nie zostali "parą na zawsze".
Piotrek był zachwycony domkiem. Zaoferował się, że może w razie potrzeby pomagac
w mini ogródku - skosi trawę, skopie ziemię pod kwiatki i przytnie żywopłocik. Bo te
kilka krzaczków pod siatką trudno wszak było nazwac żywopłotem.
Z dziennego pokoju było wyjście na nieduży taras , więc rodzice zaoferowali się, że
wyposażą taras w meble ogrodowe i zainstalują nad nim markizę.
Parapetówka przeciągnęła się  długo w noc, więc rodzice i Piotrek zanocowali.
Rodzice zostali ulokowani w pokoju gościnnym, a Piotrek na kanapie w pokoju
dziennym.
Następnego dnia, około południa, Ninka wraz z mamą przespacerowały się po sąsiadach
by się przedstawic i zaprosic chętnych na popołudniową kawę.Przy okazji poprosiły, by
każdy przyniósł ze sobą coś do siedzenia, bo krzeseł to jednak brak.
Tata został wysłany do cukierni po zaopatrzenie.Piotrek już nie został na tym spotkaniu-
spieszył się na jakąś randkę.
Sąsiedzi przyszli około 17,00- byli zdziwieni i nieco zaskoczeni, ale dwie godzinki
całe towarzystwo posiedziało.
Ninka posprzątała  poprzednie mieszkanie i zadzwoniła do agencji, że mieszkanie już
jest gotowe do sprzedaży.
Codziennie po powrocie do domu miała dużo zajęc - musiała do końca rozpakowac
wszystkie pudła,  pomyślec gdzie co ma byc a ponadto zaplanowac co ewentualnie
musi dokupic z  wyposażenia domu. W oknach były rolety, ale brakowało Nince
firanek i zasłon. Wolała tradycyjny wystrój, ale pomyślała, że zostawi rolety w tych
oknach, które są bardzo nasłonecznione. Przydadzą się zwłaszcza w upalne dni, by
pomieszczenia nie nagrzewały się za mocno.
Poza tym w niektóre dni  musiała umozliwiac chętnym oglądanie przeznaczonego
do sprzedaży mieszkania. W końcu postanowiła, że będzie wszystkich umawiała
tylko i wyłącznie na sobotę przed południem. Wolała posiedziec tam kilka godzin
raz w tygodniu niż poświęcac na to czas kilka razy w tygodniu.
Poza tym wymyśliła, że w soboty przed południem z reguły nie ma korków na ulicy
pod jej oknami, co mogło wszak zrażac ewentualnych nabywców.
Po trzech miesiącach wreszcie znalazła chętnych, których skusiła bliskośc marketu
czynnego 24 godziny na dobę i mającego niskie ceny. Poza tym w pobliżu była
planowana stacja metra. Przybywało z dnia na dzień nowych sklepów i punktów
usługowych.
Gdy transakcja szczęśliwie dobiegła końca i pieniądze znalazły się na koncie, Ninka
odetchnęła. Ale rodzice za nic w świecie nie chcieli tych pieniędzy wziąc od Ninki-
prosili by  kupiła sobie nowe meble i co tylko sobie wymyśli do nowego domu.
Mama namawiała na kupno dywanu, tata na kupienie  nowych mebli do pokoju
dziennego.
Zbliżały się 31 urodziny Ninki.Wypadały w  środku tygodnia, więc świętowanie
tego dnia  Ninka przełożyła na weekend.
Oczywiście rodzice zadzwonili do niej w dzień urodzin i zapowiedzieli, że
przyjadą ją uściskac dopiero w niedzielę.
Gdy wróciła  tego dnia do domu sąsiadka jej powiedziała, że był kurier , ale że
przyjedzie jeszcze raz, bo musi miec jej podpis. Pomyślała ,że to pewnie kwiaty od
Piotrka.
Gdy zadzwonił dzwonek przy furtce, szybko wcisnęła przycisk domofonu, potem
wytarła ręce i otworzyła drzwi.
Przed jej oczami wyrósł olbrzymi kosz kwiatów, który przysłaniał niosącego go
posłańca.
Odruchowo usunęła się w bok i w tej samej chwili znalazła się w objęciach Miśka.
Kosz kwiatów wylądował na podłodze a Misiek nerwowo zamykał za sobą drzwi.
Ninka nie mogła wręcz złapac powietrza, tak mocno ją Misiek przytulał do siebie.
Ninuś, będzie  dobrze, będzie już dobrze, wszystko ci wytłumaczę, powtarzał
w kółko.
Ty draniu - wycharczała Ninka, ty podły  draniu! Ninuś dobra , jestem draniem
i skurwysynem, zgoda, ale wysłuchaj mnie, proszę.
Przysięgam, musiałem wtedy uciec i to tak, byś ty o niczym nie wiedziała. Im mniej
wiedziałaś tym było lepiej. Byłaś w niebezpieczeństwie przez to, że byliśmy razem.
Ninka oprzytomniała - co ty pleciesz człowieku, co mi groziło, przecież nic nikomu
nie zawiniłam! Potraktowałeś mnie podle, czymś spiłeś i nawiałeś.
Misiek objął Ninkę i wziął jak dziecko na ręce.
Zaniósł na kanapę i delikatnie posadził, sam usiadł na podłodze "po turecku", by jej
patrzec prosto w oczy.
Posłuchaj Ninko - musiałem się szybko od Ciebie ulotnic. Byłem w tym okresie
myśliwym i przynętą jednocześnie.Moim błędem i grzechem było to, że się w tobie
straszliwie zakochałem i pozwoliłem  sobie na luksus mieszkania z tobą.
Przyjaciel mnie uprzedził, że moja osoba stała się dla ciebie  zagrożeniem, bo akcja
się rozwija i nabiera rozpędu.
Koledzy "z firmy" uśpili cię w sposób kontrolowany. Jeden siedział z tobą tak długo aż 
zaczęłaś się rozbudzac. Nim się obudziłaś ja już byłem w innym kraju.
Ty przez cały czas byłaś na wszelki wypadek pod ochroną mego kolegi- mam wobec
niego dług wdzięczności. Gdy już mogłem wrócic złożyłem rezygnację z pracy i od
kilku tygodni jestem emerytem. I przejąłem od przyjaciela ochronę Ciebie. I chyba
dobrze to robiłem, bo się nie zorientowałaś. Musiałem się upewnic, że nadal jesteś
wolna.
Ninko, mam nadzieję, że przeczytałaś ten karteluszek, który zostawiłem między
banknotami. Prawda jest taka, że kocham cię ogromnie. Mam nadzieję, że jednak
będziemy razem bo mi to wszystko wybaczysz. Ja już nie pracuję  "w firmie" jestem
na emeryturze. Nie wiem tylko, czy zgodzisz się wyjśc za mąż za emeryta.
Ninka słuchała tego wszystkiego z otwartymi szeroko ustami - usiłowała coś
powiedziec, ale zamiast tego rozpłakała się w głos.Misiek wyciagnął swą chusteczkę
i wycierał płynące z oczu Ninki łzy. Potem zamknął ją w ramionach i delikatnie
kołysał niczym małe dziecko.
Gdy Ninka ucichła powiedział - masz kochana  bardzo sympatycznych rodziców.
Pozwoliłem sobie dziś do nich pojechac, przedstawic się i opowiedziec co i jak.
I jeśli się zgodzisz wyjśc za  starego emeryta, to mamy ich zgodę.
Ninuś, możesz mnie nawet nie kochac, ale zostań moją żoną, proszę.
Misiek wstał, podszedł do leżącego na ziemi kosza z kwiatami, chwilę w nim grzebał
i potem podszedł do Ninki z małym pudełeczkiem.
Po chwili na palcu Ninki znalazła się delikatna, ażurowa obrączka z  białego złota.
A w pudełku spoczywała nadal druga, większa. Ninka, niczym w transie, ogłuszona
tymi wszystkimi wydarzeniami wzięła ją do ręki i włożyła Miśkowi na  palec.
Nadmiar wrażeń uruchomił kolejne strugi łez. Ninka  siedziała na kolanach Miśka
i dokładnie zraszała mu łzami koszulę i sweter.
To była bardzo długa noc- przegadana, przepłakana, przekochana - a rano Ninka nie
nadawała się by pójśc do pracy.
Zatelefonowała do szefa i powiedziała, że jest chora i że wezmie 2 dni urlopu i wróci
do pracy w poniedziałek. Szef bez trudu udzielił urlopu- Ninka miała jeszcze sporo
niewykorzystanego urlopu.
W niedzielę Misiek po raz drugi poprosił rodziców Ninki o zgodę na ślub. Tydzień
pózniej przedstawił Ninę swoim rodzicom.
W kilka miesięcy pózniej wzięli ślub -jednym ze świadków był Piotrek.
W dziewięc miesięcy od chwili powrotu Miśka Ninka urodziła synka.
Tata-emeryt świetnie opiekował się synkiem, a Ninka wróciła do pracy zaraz po
ustawowym urlopie macierzyńskim.
                                                       K O N I E C




środa, 3 grudnia 2014

Ninka - cz.V

Domek został obejrzany "komisyjnie". Tata Ninki, inżynier budownictwa, który nie
jeden dom w życiu wybudował często pracując przy tym własnymi rękami, dobrze
wiedział co i jak sprawdzac. A mama Ninki wyraznie w myślach już go meblowała.
Ninka natomiast delektowała się położeniem domku, cieszyła się, że domek ma mini
ogródek, taki akurat na jeden klomb kwiatowy, sprawdzała dokładnie co z którego
okna widac. Ponieważ w cenę domku wchodziły meble kuchenne i wyposażenie
pomieszczenia gospodarczego oraz regały piwniczne, dokładnie sprawdzała w jakim
są stanie. Meble w kuchni były robione na zamówienie, bo żadne gotowe nie mogły
tu pasowac. Nie były  może i najmodniejsze, ale bardzo funkcjonalne i starannie
konserwowane. Półki w szafkach czyściutkie, nawet lakier nie był nigdzie porysowany.
Wszystko w jaśniutkim ecru , nawet uchwyty.
Kuchenka  gazowo-elektryczna była pięcioletnia, ale piekarnik nie nosił nawet śladu
używania.
Wszystkie ściany były malowane na biało, ale przecież można było im dodac koloru.
Na parterze wszystkie pomieszczenia oprócz małej sypialni miały podłogi z płytek -
były niewątpliwie łatwe do utrzymania w czystości. Właściciel zapewniał, że  nie są
zimne, bo miały podkład ze suchego jastrychu. Zresztą swym wzorem i kolorem
znakomicie imitowały ciemny drewniany parkiet.
Na górze pokoje, korytarz i garderoba miały parkiet. Łazienka na górze miała okno,
podobnie jak łazienka na parterze. Tam też ściany były białe.
Tata Ninki ciągle zadawał właścicielowi mnóstwo pytań- chciał też wiedziec dlaczego
sprzedają domek. Okazało się, że dotąd mieszkała tu leciwa matka właściciela, ale
teraz wymagała  już całodobowej opieki, więc jest w zakładzie specjalistycznym, a on
sprzedaje ten domek, by były pieniądze na naprawdę dobrą opiekę.
Bo starsza pani była w prywatnym zakładzie opieki, gdzie miała swój pokój z meblami
zabranymi z jej sypialenki.
On z żoną i najmłodszym dzieckiem mieszkają  w dużym domu w Jabłonnie, gdzie
ma własny biznes.
Panowie chyba przypadli sobie wzajemnie do gustu, bo umówili się na najbliższą
sobotę na spotkanie obu  rodzin w Jabłonnie.
Wreszcie wszyscy przeszli do garażu- ten wymagał remontu, bo ściany już były mocno
nieświeże, a regały też były mocno zużyte. Przez lata był wynajmowany różnym
obcym osobom.
Po zakończonych oględzinach, rodzice pojechali do domu Ninki- oni byli zdecydowani
by ten domek kupic, ale Ninka jakoś nie wyrażała entuzjazmu.
Kwota, którą trzeba by za tę frajdę zapłacic była naprawdę spora, a Ninka wolałaby
wszystko finansowac w ramach pieniędzy, które otrzyma za swoje mieszkanie.
Podobał jej się domek, podobała lokalizacja, nie musiała tam dużo zmieniac, nie musiała
również od razu remontowac garażu - wszak nie miała samochodu.
Zaczęła argumentowac, że jak dla jednej osoby to ten domek jest chyba  zbyt duży, że
garaż też jest jej przecież niepotrzebny,  no i że to  naprawdę duże pieniądze.
Rodzice z kolei  tłumaczyli jej, że w życiu to jednak lepiej miec niż nie miec, że na razie
jest sama, ale przecież z pewnością za jakiś czas nie będzie  sama, że strona finansowa
nie powinna  byc dla niej zmartwieniem , bo przecież oni mają pieniądze, które i tak są
przeznaczone dla niej i to wszystko jedno kiedy je ona dostanie- teraz czy np. w chwili
zamążpójścia.  A poza tym tata nadal jest udziałowcem firmy budowlanej za granicą
i oprócz emerytury mają stały dopływ gotówki. 
Nince z lekka opadła ze zdziwienia szczęka, bo nic o nie wiedziała o udziałach ojca
w jakiejś zagranicznej spółce.
Poza tym rodzice zaproponowali, że ten domek kupią z nią do spółki , a gdy będzie
wychodziła za mąż to  zrobią z niego darowiznę dla niej. A i tak dostanie przecież dom
poza miastem, bo oni już sporządzili testament i oczywiście ona jest spadkobierczynią.
Ninka była bardzo zaskoczona tymi wszystkimi wiadomościami - w końcu zapytała,
dlaczego nikt jej nie mówił o tym wcześniej.
Żebyś się nie rozpaskudziła! - odpowiedzieli niemal chórem. Ale ponieważ widzimy, że
masz naprawdę po kolei w głowie, że nie wydajesz pieniedzy na głupstwa, to chcemy
byś miała porządny dom. I wiedz, że zaakceptujemy każdą twoją decyzję dotyczącą
twego życia -  ale prosimy, byś rozważyła naszą propozycje odnośnie tego domku.
To naprawdę jest okazja, domek jest nieduży, raptem 4 pokoje z kuchnią i bardzo dobra
lokalizacja. No i to, że jest podłączony w 100% do miejskich mediów jest  bardzo
istotnym bonusem. Potraktuj to jak nieco lepsze mieszkanie.
Ninka obiecała, że wszystko na spokojnie przemyśli i następnego dnia da im odpowiedz.
Myślenie zajęło Nince dobrych kilka godzin nocnych.
Przede wszystkim pomyślała, że to nawet całkiem zabawne- i ona i rodzice należą do
ludzi małomównych, niechętnie dzielących się swoimi sprawami. 
I to raczej nie  z chęci ukrycia czegokolwiek, ale przekonania, że nie ma o czym mówic
i rozrywac włos na czworo.
Ona nie mówiła rodzicom nic o Miśku, bo według niej nie było o czym - nie planowali
ślubu. Nie opowiadała nic o tym co się dzieje  w pracy- ani rodzicom ani Miśkowi, bo
nie działo się nic szczególnego, więc po co opowiadac o kimś, kogo ani jej rodzice ani
Misiek nie znają.
Poczuła się dumna z tego, że rodzice są z niej zadowoleni, że spełniła ich oczekiwania.
Pomyślała też, że ich  propozycja wcale nie jest zła.
Niewątpliwie będzie jej łatwiej, bo gdy tylko kupią ten domek w trójkę, to ona się tam
będzie mogła od razu przeprowadzic a swoje mieszkanie sprzeda spokojnie, bez noża
na gardle.
Potraktowała tę sprawę jako życiową naukę umiejętności brania tego co inni jej dają -
bo należała do tych, którzy znacznie chętniej i łatwo dawali a przyjmowali wszystko
z wielkim oporem.
I jakoś tak spokojnie myśli jej popłynęły w kierunku Miśka i więcej było w nich
zaniepokojenia i troski o Miśka niż złości.
Jakby na to nie spojrzec, to przez cały czas wspólnego mieszkania Misiek ani razu nie
sprowokował żadnej sprzeczki, niczym jej nie uraził, chociaż ani razu nie powiedział
że ją kocha. Ale cały czas otaczał ją opieką, tyle tylko, że w dyskretny sposób.
Pilnował by jadła śniadania, chociaż sam poprzestawał na kawie,  dbał by zawsze była
jakaś mrożonka w lodówce na wypadek, gdyby Ninka nie zjadła nic w trakcie lunchu.
Robienie kawy i herbaty należało zawsze do niego, jeśli tylko był w domu.
Nim zasnęła pomyślała jeszcze - mam nadzieję, że nie spotkało go nic złego.
Uświadomiła też sobie, że jej rodzice są wspaniałymi ludzmi, którzy wiele jej oferowują
a jednocześnie  nie narzucają jej swej woli.
Tej nocy śnił się jej Misiek - siedział obok niej na tapczanie i szeptał: będzie dobrze,
zobaczysz, będzie dobrze.
Rano wstała pół żywa z niewyspania. Zadzwoniła do rodziców, że zgadza się na ich
propozycję.
                             c.d.n.


wtorek, 2 grudnia 2014

Ninka- cz.IV

Wieczór przegadany z Piotrkiem niczego Nince w głowie nie rozjaśnił, za to wielce
zamulił w głowie Piotra. Gdy koło północy wyszedł od Niny  był tak zamyślony, że
miał kłopot z odnalezieniem własnego samochodu.
Co za miejsce - pomyślał. Chyba tu wszystko gdzieś znika.
Piotrek bardzo lubił Ninkę i szanował. Była świetnym kumplem- można było z nią
porozmawiac o wszystkim. Piotrek był dośc kochliwym osobnikiem, ale jak dotąd
nie związał się z żadną z kobiet. Tak naprawdę to nie miał zbyt wiele wolnego
czasu - pracował w zagranicznej kancelarii prawniczej. Rano wychodził z domu
około 7,00, wracał najczęściej około 20,00. Do tego dochodziły częste wyjazdy
służbowe oraz szkolenia  zagraniczne. W ciągu dnia miał dwugodzinną przerwę na
lunch, którą najczęściej spędzał w gronie kolegów i koleżanek z pracy. Tych ostatnich
to było mało, jednej ręki wystarczało na ich policzenie. I mało powabne były - tak
je określił Nince.
Mama Piotrka marzyła, żeby już zostac  babcią - co jakiś czas tłumaczyła mu, że to
najwyższy czas by Piotrek obdarował ją  synową i jakimś dzieckiem.
W odpowiedzi zawsze słyszała, że on jeszcze jest za młody by się żenic- wszak ma
dopiero 30 lat. Ożeni się po czterdziestce.
Tajemnicze zniknięcie Miśka bardzo zaintrygowało Piotrka. Snuł w wyobrazni
przeróżne scenariusze , ale jakoś nic tu nie pasowało. Rozpatrywał też wersję, że
może  Misiek wcale nie był bezdzietnym rozwodnikiem a teraz musiał z jakiegoś
powodu wrócic do żony, bo np.  dziecko zachorowało.
Rozmowa z Piotrkiem utrwaliła tylko Ninkę w przekonaniu, że mężczyzni są
jednak nieodpowiedzialni na dłuższą metę.
W kilka dni po tej rozmowie musiała odszukac książeczkę opłat czynszowych - miała
zwyczaj opłacac czynsz osobiście- podobnie i inne opłaty.
Misiek się trochę z tego podśmiewał, ale Ninka wiedziała swoje. Miała już przykre
doświadczenie z  Bankiem w tej materii.
Książeczka leżała na samym dnie szuflady biurka  a w niej pieniądze zostawione tam
przez Miśka. A między  nimi kawałeczek papieru oderwany z jakiejś gazety, skrawek
2 x 4 cm a na nim nabazgrane dwa słowa: kocham cię. Było to pismo Miśka, który
potwornie bazgrał, zupełnie jak przysłowiowa kura pazurem. Było to tak niespodziewane
odkrycie, że Nince aż się zakręciło w głowie. Nigdy nie zostawiał tu pieniędzy, zawsze
dawał jej pieniądze osobiście.
Rozejrzała się nerwowo po pokoju, tak jakby  Misiek mógł się tu ukrywac i niemal bez
tchu osunęła się na krzesło przy biurku.
Obejrzała jeszcze raz ten skrawek papieru i wreszcie wybuchnęła głośnym płaczem.
To były pierwsze łzy od wielu lat. Bo Ninka rzadko płakała - ostatni raz na pogrzebie
swej ukochanej cioci, a  było to w pierwszym roku znajomości z Miśkiem.
Dziwne, ale płacz przyniósł jej jakieś ukojenie. I zarazem postanowienie - muszę
zmienic  mieszkanie. Przecież ja tu zgłupieję do  reszty - pomyślała.
Ninka była w tej szczęśliwej sytuacji, że jako jedynaczka została obdarowana dwoma
mieszkaniami swych babc, a na dodatek rodzice wybudowali sobie "domek  pod lasem",
niedaleko Warszawy. Przez wiele lat było to wielce odosobnione miejsce, teraz w pobliżu
pobudowało się kilka osób, nawet autobus tu stawał i w jednym z domów  właściciele
zorganizowali sklep spożywczy o wdzięcznej nazwie ABC. Rodzice nazywali go "szwarc,
mydło i powidło".
Mieszkania po babciach Ninka sprzedała i kupiła to, w którym teraz mieszkała.
Warszawskie mieszkanie rodziców stało puste - rodzice wpadali tam raz w miesiącu.
I wtedy Ninka się z nimi widywała. Zakładano, że gdy Ninka wyjdzie za mąż to albo w
nim zamieszka  albo je sprzeda i zamieni dwa mieszkania na jedno  b. duże lub domek.
Ale Ninka o domku nie marzyła, zamążpójście też jej jak dotąd nie interesowało.
Wolałaby chyba wyremontowac mieszkanie rodziców i tam zamieszkac. Ale było ono
w starej, przedwojennej kamienicy i nie wiedziała jaki jest stan techniczny budynku -
mogło i tak się zdarzyc, że wymiana rur w jednym mieszkaniu wymusi remont w całym 
pionie i to na koszt  remontującego.
W najbliższą niedzielę pojechała do rodziców i powiedziała, że chce zmienic koniecznie
mieszkanie, bo odkąd przybyło w jej okolicy domów i przebito ulicę  dalej, mieszkanie
w tym miejscu przestało byc miłe. Korki  pod oknami niemal przez cały dzień i ten widok
na parking miłe nie są.
Oczywiście nawet słowem nie pisnęła, że już nie mieszka z Miśkiem.  Zresztą i tak rodzice
go nie znali.
Rodzice pochwalili pomysł zmiany mieszkania , powiedzieli, żeby koniecznie zamieniła
to mieszkanie na większe i żeby nie brała kredytu, bo oni jej dopłacą różnicę. Bo to
ich stare mieszkanie trzeba sprzedac - nawet mają kupca, więc pieniądze będą.
Spotkanie z rodzicami i długi spacer po lesie i wzdłuż okolicznych sadów dobrze Nince
zrobiły. Wróciła do  domu wypoczęta, z nowymi planami działania.
Postanowiła skorzystac  z pomocy wyspecjalizowanej firmy. Sprecyzowała dośc dokładnie
miejsce, w którym chciałaby mieszkac, określiła metraż, rozkład mieszkania.
Sporządziła  dokładny opis  swego  mieszkania i nie wykluczyła sytuacji, że może to nie
byc zamiana ale równoczesna sprzedaż  i kupno- ona swoje sprzeda i kupi drugie.
Dobrze sobie zdawała sprawę z faktu, że to nie będzie wcale prosta sprawa - nowe
mieszkania miały dośc nieciekawe lokalizacje i nie wykluczała sytuacji, że kupi mieszkanie
z tzw. "drugiego obiegu". Od razu wykluczyła możliwośc zamieszkania na prawym
brzegu Wisły i w samym centrum miasta.
I zaczęły się "atrakcje"  - kilka razy w tygodniu Ninka spotykała się z pracownikiem agencji
obrotu nieruchomościami i oglądała przeróżne mieszkania.
Tym razem dobrze się rozglądała po okolicy -  gdy tylko podjeżdżali pod dom, który stał
przy ulicy od razu rezygnowała z tej lokalizacji.
Po trzech miesiącach szwendania się po różnych mieszkaniach i osiedlach zaproponowano
jej domek na zamkniętym osiedlu.  Domek był nieduży-na parterze była spora kuchnia,
pomieszczenie gospodarcze, WC, pokój dzienny i nieduża sypialnia z małą łazienką. 
Na górze dwie sypialnie, łazienka i duża garderoba. Było też poddasze, na którym można
było schowac sporo rzeczy nieużywanych a przydatnych. Najważniejszy był fakt, że domek
był podłączony do wszystkich mediów komunalnych. Była  też piwnica, w której kiedyś  stał
piec gazowy, a teraz była pusta. Domki stały w jednym szeregu ale w niedużej odległości
od siebie. Naprzeciwko nich, w odległości 80m stały garaże.
Każdy domek miał nieduży, ogrodzony ogródek. A cały teren był zaledwie o 200 m od
trasy przelotowej, izolowany od niej innymi domkami i dużymi, starymi drzewami. Ninka
nie miała pojęcia, że istnieje takie osiedle. I chociaż wcale nie marzyła o domku umówiła
się na następny dzień, prosząc jednocześnie rodziców by obejrzeli  z nią ten domek.
  c.d.n.


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ninka - cz.III

Pierwsze dni bez Miśka były dla Ninki nieco dziwne - może trudno było nazwac ich
związek wielką miłością,  ale przez trzy lata byli razem - teraz z każdego kąta "ziała
pustka".
Ponieważ Misiek często pracował rano w domu, to on szykował dla  nich poranną
kawę i śniadanie dla Ninki. Twierdził, że nie jest w stanie nic rano jeśc, rano
to tylko kawa, śniadanie jadł około południa.
Teraz, gdy Misiek zniknął Ninka musiała korzystac z usług budzika, którego dzwięku
wprost nie znosiła. To dośc niemiłe, gdy zamiast zamiast głaskania po głowie i
lekkiego łaskotania w szyję budzi  człowieka natarczywy terkot  budzika .
Ninka czym prędzej wróciła do swych starych obyczajów - przestała jeśc rano
śniadanie w domu.
Jej koleżanka, z którą dzieliła w pracy pokój była nieco zdziwiona, ale jednocześnie
zadowolona - obie  w ten sam sposób zaczynały dzień pracy. Kawa i francuski
rogalik zakupiony po drodze w pobliskiej piekarni.
W ramach zmiany przyzwyczajeń Ninka zaczęła wracac do domu pieszo, chociaż
wymagało to naprawdę długiego spaceru.
Zaczęła zupełnie poważnie zastanawiac się nad zamianą mieszkania - właściwie
od chwili zamieszkania  planowała jego zamianę. Mieszkała bardzo blisko dużego
supermarketu, z okien obu pokoi widok był na wielki parking marketu a pod
oknami, na ulicy, często stał sznur samochodów, bo tworzyły się spore korki.
Miśkowi podobała się ta lokalizacja, co bardzo dziwiło Ninkę. Ale on nie był
rodowitym mieszkańcem tego miasta - przyjechał tu dopiero po rozwodzie.
Teraz codziennie przeglądała ogłoszenia dotyczące zamiany mieszkań, nawet
jezdziła czasami obejrzec z bliska lokalizację zgłaszanych do zamiany lokali.
Postanowiła, że jeżeli podejmie decyzję o zamianie, to musi to byc naprawdę
interesująca lokalizacja. Żadnego parkingu ani supermarketu za oknami.
O dziwnym zniknięciu Miśka nie powiedziała ani słowa swym najlepszym
koleżankom. Ale zadzwoniła do Piotrka, przyjaciela jeszcze z lat szkolnych.
Może on, jako facet, zrozumie coś więcej z tego zniknięcia Miśka niż ona. Była
głęboko przekonana, że psychika mężczyzny i kobiety bardzo się  różnią i ciężko
kobiecie zrozumiec  motywy męskiego działania.
Zaprosiła Piotrka do siebie na sobotnie popołudnie, zapewniając, że  przygotuje
"coś na ząb" co w nomenklaturze Piotrka oznaczało pizzę lub lasanię. Nie
widzieli się ponad rok i z pewnością spotkanie nie będzie krótkie.
W sobotę przed południem Ninka usmażyła stertę naleśników, zrobiła trzy różne
farsze i nimi poprzekładała naleśniki. Potem gdy już przyjdzie Piotrek wsadzi
je do piekarnika, poleje sosem i zapiecze. Znacznie bardziej wolała taką nieco
"oszukaną" lasanię niż klasyczną, z gotowych płatów ciasta.
W sobotę, punktualnie co do minuty, przyjechał Piotrek w towarzystwie butelki
wina.
A twojego nie ma? - zapytał gdy już się wyściskali na powitanie.  A nie ma-
odpowiedziała Ninka i pociągnęła Piotrka  do kuchni. Włączyła piekarnik i
umieściła w nim dwie "góry naleśników", bo każda z  lazanii miała aż sześc
 grubych warstw ciasta.
W liceum przez krótki czas Ninka spotykała się z Piotrkiem, ale w końcu zostali
przyjaciółmi - nie widywali się zbyt często, ale zwierzali się sobie ze swych
problemów. Gdy Ninka zaczęła romans z Miśkiem, Piotrek powiedział jej tylko
jedno zdanie - "uważaj, nie daj się wykorzystac, finansowo zwłaszcza i nie mów
za dużo o swej rodzinie, nie udostępniaj mu swego konta, dziel koszty na pół".
Gdy już zjedli lazanię a Ninka zrobiła kawę, przenieśli się do pokoju.
No to mów co się urodziło - teraz, z pełnym żołądkiem mogę wysłuchac nawet
hiobowych wieści- np, że wychodzisz za mąż a tym szczęśliwcem  nie będę ja-
powiedział Piotrek usiłując jednocześnie wykrzywic usta w podkówkę.
Ninka streściła Piotrkowi niemal całe trzy lata życia z Miśkiem pod jednym
dachem i opowiedziała ze szczegółami to co zapamiętała z ich ostatniego
wspólnego wieczoru oraz wszystko to, co potem zrobiła.
Piotrek wysłuchał wszystkiego i popadł w głęboki namysł.
Wiesz Ninka - to nawet zabawna historia- przez trzy lata mieszkaliście zgodnie
 pod jednym dachem a jedno o drugim niewiele wiedziało!
Jeszcze czegoś takiego nie słyszałem . To zastanawiające! A tego jego wspólnika
to znasz bliżej? A wiesz gdzie mieli biuro? A wasi wspólni znajomi? Gdzie ich
poznawaliście? A sprawdziłaś czy nic ci z domu nie zginęło oprócz  niego?
Słuchaj, a rodzicom nigdy go nie przedstawiałaś?
Odpowiedzi Ninki wywołały u Piotrka jeszcze wyższy poziom zadziwienia.
Bo wynikało z nich, że Misiek był naprawdę w porządku - płacił połowę
wszystkich wydatków "wspólnych", grzecznie chodził z Ninką na zakupy i je
nosił, szykował Nince śniadania, nigdy nie wrócił  do domu w stanie upojenia,
zawsze uprzedzał, gdy miał nie wrócic do domu. Koszty pobytów urlopowych
też dzielili sprawiedliwie pomiędzy siebie, ale za nic w świecie nie chciał dzielic
kosztów różnych  dodatkowych wycieczek  na urlopie. Były one  prezentem
dla Ninki. Piotrkowi oczy wychodziły na wierzch ze zdziwienia.
A może go porwali? - Piotrek zaczął myślec na głos. No ale gdyby go porwali to
nie zabrałby ze sobą  wszystkich swoich rzeczy i nie odesłał ci kluczy. Więc
co jest grane?
W pokoju zapadło milczenie.
c.d.n.


niedziela, 30 listopada 2014

Ninka- cz.II

Na próżno Ninka wysilała  mózg , by odgadnąc co się właściwie stało -jedynym,
niezaprzeczalnym faktem było to, że z jakiegoś powodu Misiek spakował swój
dobytek i ją opuścił definitywnie. Ale dlaczego?
Równie zagadkowy był dla niej fakt, że zupełnie nie pamięta jak i kiedy znalazła
się w domu, w łóżku, w sukience. Kto ją  przywiózł do domu? I dlaczego była
chyba nieprzytomna, skoro niczego nie pamięta?
Wszystko było jedną wielką zagadką i jednym wielkim DLACZEGO?
Zaczęła pomału porządkowac pokój- poustawiała na nowo książki przy okazji je
wytarła z kurzu, zrobiła porządek  wśród płyt. Wyrzuciła wszystko z szafy i
poukładała na nowo. Na półce znalazła podkoszulkę Miśka - kiedyś kupili dwie
takie same, różniące się tylko rozmiarem. Ze złością cisnęła obie na podłogę.
Potem pomaszerowała do kuchni - rozbity kubek i obie podkoszulki wylądowały
w koszu na śmieci. W przedpokoju, pod wieszakiem leżał  Miśkowy prawy but
do biegania - też wylądował w koszu.
Na wieszaku wisiała torebka Ninki-  nie miała jej tamtego wieczoru, bo dokumenty
dała Miśkowi do kieszeni. Ninka czym prędzej sprawdziła jej zawartośc - to wszystko
co dała Miśkowi do kieszeni leżało teraz w torebce. Odetchnęła z ulgą, bo wyrabianie
nowych dokumentów było kłopotliwe. Ale w torebce był tylko jeden komplet kluczy
od mieszkania, jej komplet, z kluczykiem od skrzynki na listy i kluczami do piwnicy.
Komplet, którego używał Misiek zniknął. Zapomniał, czy celowo je zabrał? Wychodząc
nie musiał zamykac drzwi na klucz- wystarczyło je zatrzasnąc. Podeszła do drzwi i
odsunęła uchwyt zatrzasku - drzwi były zamknięte na dolny zamek. A więc wziął
klucze ze sobą. Będę musiała zmienic zamek pomyślała ze złością. I zmienię
numer  telefonu- zrezygnuję z oddzielnego  stacjonarnego. I operatora zmienię.
Ja też zaginę. Szkoda, że mieszkanie nie tak łatwo zmienic- pomyślała.
Czuła się upokorzona - przecież mógł odejśc normalnie - dobrze wiedział, że ona nie
robiłaby scen. Mógł odejśc w każdej chwili, nigdy nie obiecywali sobie, że będą
razem do końca swych dni. Żyli terazniejszością, nie planowali przyszłości.
Nawet urlopów letnich nie planowali zimą - decydowali się  zawsze w ostatniej chwili.
Wróciła do pokoju, ubrała się wreszcie (bo dotąd była jeszcze wciąż w szlafroku) i
postanowiła pójśc do pobliskiego super marketu  na zakupy. Zawsze robili zakupy
w niedzielne popołudnia i lodówka już świeciła pustkami. Było wtedy mniej ludzi.
Wizyta w markecie była krótka - zakupy dla jednej osoby nie były skomplikowane.
Gdy stanęła przed drzwiami mieszkania chwilę się zawahała - a co będzie, jeśli on
wrócił?  Lepiej, żeby nie - pomyślała- chyba walnęłabym go w twarz. Nie za to, że
odszedł, ale za sposób w jaki to zrobił.
Resztę wieczoru spędziła na zastanawianiu się, co dalej. Oczywiście było jej przykro,
ale sposób, w jaki Misiek odszedł wyzwalał w niej wściekłośc, niwelując nieco ból.
Niemal beznamiętnie analizowała teraz ich związek - było jej z Miśkiem naprawdę
dobrze. Zawsze mieli o czym ze sobą porozmawiac, słuchali tej samej muzyki, lubili
te same filmy. I nawet milczało im się razem całkiem miło i dobrze. I seks też był
w porządku, szybko się do siebie dopasowali. Nie zapewniali się co prawda o swej
miłości, a zazdrośc była raczej w tym związku nieobecna.
Nie było również opowieści o pracy- oboje bardzo przestrzegali zasady, że dom to
rodzaj azylu, miejsce w którym mówi się  tylko o tym, co dotyczy ich dwojga.
Praca, problemy zawodowe, plotki biurowe - to wszystko zostawało na klatce
schodowej, nie miało wstępu do domu. Dom był miejscem, w którym należało dbac
o  dobrostan swój i partnera.
W poniedziałek rano zadzwoniła do szefa i poprosiła o jeden dzień urlopu, mówiąc
że ma w domu awarię. I jeśli się wszystko szybko uda usunąc, ona wpadnie do biura
w drugiej części dnia. Jej szef był bardzo miłym facetem, a Ninka była naprawdę
solidnym pracownikiem, więc bez problemu udzielił jej tego urlopu.
Pierwsze kroki Ninka skierowała do Telekomunikacji  Polskiej i złożyła podanie o
natychmiastowe odłączenie domowego telefonu. Potem sprawdziła u operatora
komórkowego kiedy może z nim rozwiązac dotychczasową umowę. Trafiła na wielce
życzliwą obsługę -w efekcie wyszła z nowym aparatem i nową kartą SIM oraz nową
taryfą. W drodze do domu kupiła dwa nowe zamki do drzwi i umówiła się z dozorcą,
że  niedługo przyjdzie je zamontowac . Zapisała się też do internistki na wizytę -
sądziła, że może nie byłoby zle wykonac test na obecnośc jakichś toksyn.
Fizycznie czuła się już lepiej , ale cały czas czuła się rozdygotana wewnętrznie.
W domu wzięła się za powiadamianie bliskich osób o tym, że zmieniła nr telefonu.
Powiadomienia robiła już  z nowego konta pocztowego, które też zmieniła. Wyłączyła
telefon stacjonarny, który miał  zostac odłączony na stałe za dwa tygodnie. Starą
komórkę pozbawiła baterii i zostawiła w "rupieciarni". Było to pudełko z różnymi
rzeczami - były tam stare klucze, które do niczego nie pasowały śrubki, które nie
wiadomo z czego wyleciały i mnóstwo innych różności.
Dozorca wymienił zamek w kilka minut, Ninka w dowód wdzięczności wręczyła mu
paczkę kawy i butelkę  dobrego wina. Wymieniła klucze na swoim kółku, zapasowe
schowała do szuflady biurka.
Te wszystkie czynności poprawiły jej nastrój.
Wizyta u lekarki niewiele rozjaśniła jej w głowie.Lekarka wykonała jej odpłatnie test
na obecnośc narkotyków, ale test nic nie wykazał. Dopytywała się, czy Ninka nie
podejrzewa, że została zgwałcona, ale Ninka wykluczyła taką możliwośc - nic na to
nie wskazywało. Ten, kto pozbawiłby ją dolnych części garderoby nie zdołałby jej
potem w nie ubrac bezśladowo. A te ślady na sukience rozszyfrowała - ktoś usiłował
wytrzec jej sukienkę chusteczką ligninową. I w tym miejscu z lekka przebijał fetor
wymiocin. Wspólnie z lekarką wysnuły wniosek, że ona zapewnie zwymiotowała
i ktoś to usiłował  osuszyc. Lekarka namawiała ją by zgłosiła sprawę na policji, ale
Ninka nie chciała.
Jedyne co chciała, to jak najszybciej o tym wszystkim zapomniec.
Gdy w kilka dni pózniej zajrzała do skrzynki listowej znalazła tam kopertę a w niej-
klucze, których używał Misiek.
c.d.n.

sobota, 29 listopada 2014

Ninka

Ninkę obudził dojmujący ból głowy. Czuła się fatalnie - gardło miała obolałe jak od
długotrwałego krzyku, w ustach czuła suchośc, żołądek wyprawiał dziwne  harce.
Grypę mam, czy co? - przemknęło jej przez głowę?  Nie otwierając oczu usiadła na
łóżku - zalała ją fala mdłości -  nadal mając zamknięte oczy opuściła nogi na podłogę.
Po kilku sekundach otworzyła oczy i zobaczyła kilka dziwnych rzeczy - w pokoju
panował bałagan, szafa ubraniowa była otwarta, ilośc książek na półkach wyraznie
zmalała, a ona była ubrana w swą uniwersalną, "małą czarną" sukienkę wyraznie czymś
utytłaną. Ciągle niezbyt jeszcze przytomna powlokła się do łazienki - z trudem zdjęła
ubranie i weszła pod prysznic. Nie miała siły stac , więc osunęła się na  podłogę i
usiadła na antypoślizgowej macie opierając się o zimne  kafelki brodzika.
Starała się przypomniec sobie wczorajszy wieczór , który spędziła razem z Miśkiem
w klubie. Ale wszystkie wspomnienia urywały się na chwili, gdy podeszli do nich
jacyś koledzy Miśka, których zupełnie nie znała i jeden z nich zapytał Miśka, czy
pozwoli, że teraz on zatańczy z Ninką. Jak nigdy dotąd Misiek nie zaprotestował i
Ninka poszła tańczyc. W trakcie tańca z objęc tego kolegi Miśka wyrwał ją inny
młody człowiek i lawirując wśród tańczących podprowadził do baru, pytając,  co ona
woli - colę czy pepsi.Ninka  jak zwykle wolała colę bezcukrową i chłopak podał jej
szklankę. Ona ze szklanką a on z puszką pepsi nadal tańczyli. A co było dalej - Ninka
nie wiedziała.
Z trudem podniosła się z podłogi i staranie się umyła.
Stanęła przed  lustrem i zdębiała- z półki zniknęły wszystkie drobiazgi kosmetyczne
Miśka, a z wieszaka  jego szlafrok.
Owinięta w ręcznik kąpielowy powlokła się do pokoju - dopiero teraz zrozumiała,
dlaczego w pokoju był bałagan a drzwi szafy otwarte. Misiek po prostu zabrał swoje
rzeczy i się wyprowadził. Nie było jego rzeczy, książek, notatek, płyt i jego dwóch
ogromnych waliz.
Ninka czuła się tak, jakby przejechał po niej pociąg pospieszny i pozbawił ją nie
tylko zdrowia i sił ale i zdolności myślenia. Powlokła się do kuchni- tu jedynym
śladem bytności Miśka był rozbity kubek z napisem "Michał " -prezent od Ninki.
Nie zabrał go ze sobą, ale rozbił.
Ninka uruchomiła  express do kawy wsypując niemal podwójną jej ilośc. Wróciła
do pokoju i przejrzała wiadomości w komórce - były tylko jakieś reklamy.
Włączyła  komputer - miała nadzieję, że w poczcie czeka na nią wiadomośc od Miśka.
Często Misiek przesyłał maila, zamiast sms'a na komórkę. Gdy włączyła się poczta
wzrok Ninki zatrzymał się na dolnym pasku  - data wskazywała, że to nie jest sobotnie
popołudnie a niedzielne! Rzuciła się do kalendarza ściennego - no tak, komputer nie
kłamał. To jest niedziela! A co się w takim razie stało z sobotą?
W klubie byli  w piątek wieczorem i zapewne wrócili już po północy. Więc coś tu
było nie tak.
Nerwowo przejrzała całą pocztę - nie było ani słowa od Miśka. Ninka poczuła zimne
mrówki na plecach i jakąś gulę w gardle.
Wróciła do kuchni, nalała sobie kawę i stojąc przy oknie zastanawiała się co ma
teraz zrobic.
Właściwie miała niewielkie pole manewru. Zadzwoniła na jego komórkę utajniając
jednocześnie swój numer. Otrzymała wiadomośc, że abonent jest poza zasięgiem.
Nadal nie mogła pojąc co się stało - byli w wolnym związku, Misiek pomieszkiwał
z nią i często zdarzało się, że wyjeżdżał niespodziewanie na tydzień lub nawet dwa.
No ale wtedy nie zabierał wszystkich swoich rzeczy! I zawsze ją o tym informował.
Czasem telefonicznie, czasem mailem.
Tak naprawdę  to mało o nim wiedziała, chociaż od trzech lat "byli razem".
Wiedziała tylko, że jest rozwiedziony, że jest od niej 7 lat starszy, że pracuje razem
z kolegą - prowadzą firmę  cosultingową i z tego powodu ma nienormowany czas
pracy i niespodziewane wyjazdy.Wiedziała też, że z powodu rozwodu ma złe
stosunki ze swymi rodzicami, bo oni bardzo lubili swą synową, która była córką
bliskiej  koleżanki   matki Miśka.
Sącząc kawę rozpatrywała swój związek z Michałem - od chwili gdy Michał się
do niej wprowadził, tylko raz się nieco pokłócili - wtedy Ninka  zażartowała ,że
nie pije żadnego alkoholu dlatego, że przecież w każdej chwili może zajśc w ciążę.
Nie był to najlepszy żart, oj nie. Misiek się  wściekł, oświadczył, że on nie marzy
o dziecku. Więc Ninka spokojnie mu powiedziała, że jeśli zdarzy się jej taka rzecz
jak nieplanowana ciąża, to będzie wtedy tylko jej dziecko i jej problem- nie jego,
ani któregokolwiek faceta, bo to jej brzuch, jej organizm i jej sprawa. I jeśli  ona
dojrzeje do tego, by posiadac dziecko, to jej żaden mąż nie będzie do tego
potrzebny - do zapłodnienia też nie. A gdy będzie w ciąży to z pewnością mu tego
nie powie, bo nie chce kogokolwiek stawiac w sytuacji przymusowej.
Misiek rzucił mało wytwornie, że Ninka jest głupią wariatką, założył dres i wybiegł
z domu pobiegac. Wrócił po 2 godzinach z maleńkim bukiecikiem stokrotek -
"przepraszam , nie jesteś głupia, tylko wariatka" - powiedział wciskając jej w rękę
stokrotki.
Nigdy więcej się  już nie pokłócili.
Niewątpliwie byli dziwną parą - nie wypytywali się wzajemnie o to, co było w ich
życiu zanim się poznali, żadne z nich nie wprowadziło partnera do kręgu swych
dawnych znajomych, a z tymi obecnie wspólnymi znajomymi też nie łączyły ich
zbyt bliskie kontakty. Przeważali znajomi Miśka, którzy często zmieniali partnerki.
Ninka nie była zaprzyjazniona z ani jedną z tych dziewczyn.
Sama  miała zaledwie dwie bliskie koleżanki, które nawet jeśli się dziwiły jej
związkowi z Miśkiem, nigdy tego nie zwerbalizowały.
Poza tym Ninka nie należała do tych, które zdradzałyby koleżankom jakieś szczegóły
ze swego życia intymnego.
Było jej z Miśkiem całkiem dobrze. I teraz zupełnie nie mogła pojąc co się stało.
c.d.n.

piątek, 21 listopada 2014

452. Tytułem uzupełnienia

Cyganie - dla mnie zawsze byli dziwnymi ludzmi, których obecnośc wywoływała
niepokój.
Krążyły o Cyganach przeróżne, niepokojące opowieści - porywali dzieci, okradali
ludzi, stare Cyganki były wręcz czarownicami.
W sytuacji, gdy "normalni, cywilizowani " ludzie prowadzą osiadły tryb  życia, uczą
się, pracują, mają stałe miejsce zamieszkania   - grupa ludzi  wciąż zmieniająca
miejsce pobytu, mająca inne obyczaje, z całą pewnością budzi niepokój.
Powinnam pisac o nich Romowie, bo dla nich określenie Cygan jest raczej pejoratywne,
ale to określenie  mocno wrosło w nasze nazewnictwo, więc przy nim pozostanę.
Niewątpliwie jest to grupa etniczna bardzo dbająca o utrzymanie swej odrębności -
uwagę zwracają bardzo silne powiązania rodzinne i szacunek dla starszyzny.
Panują stosunki patriarchalne - głową rodziny zawsze jest mężczyzna. Kobieta jest
tylko do niego dodatkiem.
Nie wiem, czy Cyganie porywali dzieci - nie sądzę by tak było- tego dobra to u nich
nigdy nie brakowało.
Kradzieże - to raczej częste przypadki, wręcz nagminne. Wśród Cyganów jest wiele
biedy. Bo jaką pracę w dzisiejszych czasach może znalezc ktoś niewykształcony ,
często nie umiejący czytac i pisac?  Kopanie rowów? Teraz sprawę załatwiają małe,
zgrabne koparki.
Tradycyjne zajęcia Cyganów jak hodowla koni, kotlarstwo to też już przeszłośc.
W dobie motoryzacji konie  straciły rację bytu. Prace w polu przeważnie wykonują
maszyny. A kto używa dziś , w dobie powłok teflonowych i ceramicznych, patelni
wytwarzanych  starą techniką przez Cyganów?
Mam wrażenie, że nikt nigdzie nie ma dobrego pomysłu jak "pożenic" stare,
cygańskie obyczaje z obecną cywilizacją.
Cywilizacją, w której każdy obywatel musi miec stale miejsce zamieszkania, musi
byc zarejestrowany w dziesiątkach kartotek , by  władza mogła go w każdej chwili
dopaśc.
Jak zdusic w nich ową przemożną wręcz chęc ciągłej zmiany miejsca pobytu?

Najwięcej Cyganów spotkałam na swej drodze w Rumunii.
I nie były to miłe spotkania. Gdy wjechaliśmy autokarem wycieczkowym do
Konstancy, został on napadnięty przez Cyganów - w ciągu kilku minut, gdy
autokar  wolno podjeżdżał na parking włamali się  do bagażnika i niemal całkiem go
opróżnili. Tym sposobem pozbawili nas wszystkich paczek z prowiantem.
Chodzenie ulicami  miasta  w towarzystwie ciągle zaczepiających nas Cyganek
też nie należało do przyjemności.  Usiłowały niemal wszystko od nas kupic - nawet
kolorowe frotki do włosów, którymi moje dziecko  miało spięty warkocz.
Co chwilę wyciagały się do nas ręce usiłując nas dotknąc, pomacac naszą odzież lub
usiłując zdjąc okulary przeciwsłoneczne.
Dla bezpieczeństwa poruszaliśmy się  kilkuosobowymi grupkami, mocno ściskając
w rękach torby.
Cyganki były wyraznie zabiedzone, straszliwie wychudzone, ich sukienki mocno
zniszczone. Był to okres, gdy w Rumunii w sklepach były tylko puste półki, a w
eleganckiej kawiarni serwowano w charakterze kawy płyn o dziwnym smaku- była
to zapewne mieszanka prawdziwej kawy z kawą zbożową kiepskiego gatunku.
Nie było żadnych ciastek, nawet herbatników. A cena owego płynu nazwanego
kawą powalała na kolana. Umordowani towarzystwem Cyganów i głodem
zmusiliśmy organizatorów wycieczki na szybszy powrót do bazy.
 Zdarzyło mi się również obejrzec kilka filmów o Cyganach i ich kulturze. Ale żaden
 z nich nie proponował jakiegoś skutecznego sposobu na zmianę ich statusu
społecznego. Niewątpliwie Cyganie żyjący w Anglii, Francji, Hiszpanii, Niemczech
wypadają lepiej pod względem materialnym. Im bardziej na wschód od Odry - tym
więcej biedy i takiej smutnej beznadziejności.
W  1971 r  romscy działacze utworzyli instytucję Romani Union i podejmują starania 
by poprawic status społeczny tej grupy ludności.
Przede wszystkim starają się, by Romowie mieli jeden,  wspólny język, by łatwiej
mogli się porozumiewac między sobą - wzajemne porozumienie ma ułatwic wspólne
działania w walce o uznanie Romów jako mniejszości narodowych.
Szacuje się, że w Europie jest obecnie ok. 10 mln Romów. Byc może, że de facto
jest ich więcej- są to dane ze spisów ludności, a wiadomo, że wielu Romów nie
przyznaje się do swej narodowości.

czwartek, 20 listopada 2014

451. Rozmowa

Był gorący lipcowy dzień,  a my wróciliśmy z wycieczki bardzo zmęczeni. Wprawdzie
drogę  powrotną pokonaliśmy częściowo "elektriczką", ale nie da się ukryc, że trzeba było
wpierw do niej dojśc.
W niedużym przydomowym ogródku , w cieniu sporej czereśni siedział nasz gospodarz
i sączył piwo.
Pokiwał nam ręką i zawołał - "zapraszam na  chłodne piwo! A dziewczynka dostanie
fantę pomarańczową".
Wynajmowaliśmy wtedy dwa pokoje na osiedlu domków jednorodzinnych na Słowacji.
Do dyspozycji letników była też dobrze wyposażona kuchnia.
Gospodarze  mieszkali latem w suterenie, parter i piętro odnajmowali letnikom.
Wszystkie domki były dośc do siebie podobne, każdy miał niewielki ogródek, wszystkie
były białe, z wysokim parterem, jednopiętrowe. Osiedle było bardzo zadbane, uliczki
wyasfaltowane, wzdłuż jezdni ciągnęły się  niezbyt szerokie, równo przystrzyżone
trawniki, okolone białymi krawężnikami. Około 2 km od osiedla rozciągały się pola
uprawne.
Pomimo zmęczenia przyjęliśmy zaproszenia na piwo. Gospodarz wyciągnął spod stołu
podręczną termotorbę  z piwem, z domu przyniósł szklanki i fantę.
Był okazałym mężczyzną, niemal dwumetrowym. Mój wzrok przyciągały jego bardzo
gęste, mocno kręcone włosy, które chyba  dośc dawno nie miały kontaktu z nożyczkami.
Zastanawiałam się po co  facetowi takie  fajne włosy- istne marnotrawstwo.
Mam na imię Roman, po polsku też tak jest - zagaił gdy już rozlał nam piwo.
Wymieniliśmy swe imiona, które już znał bo oglądał nasze paszporty gdy się meldowaliśmy.
Powiedziałam, że bardzo się nam to osiedle podoba, że takie zadbane i czyściutkie, że
pokoje też się nam podobają.
Pan Roman  spojrzał na nas uważnie i zapytał- a Cyganów się nie boicie? bo to
cygańskie osiedle.
A to ma jakieś znaczenie? - zapytałam . Mieszkamy przecież u  pana a nie u Cyganów.
Ja też jestem, a raczej byłem Cyganem, to znaczy jestem narodowości romskiej. Ale gdy
Rom prowadzi osiadły tryb życia , przestaje ściśle przestrzegac romskich tradycji i
obyczajów, to przestaje byc Romem.
Zresztą ja jestem tylko w połowie Romem , po mamie. A tak naprawdę ani mnie  Romowie
nie uważają za swego ani Słowacy. Większośc tu mieszkających to takie mieszańce,  tak
jak ja.  A moja  żona jest Słowaczką.
 No ale pan mało podobny do Roma, zauważyłam.Zresztą to nie ma dla nas znaczenia,
jakiej pan jest narodowości. Liczy się to, jakim pan jest człowiekiem. Każda nacja ma
mniej i bardziej wartościowych ludzi.
W każdym razie jeśli to jest cygańskie  osiedle, to jest wspaniałą wizytówką, która
zaprzecza wszystkim stereotypom, którymi określa się ludnośc romską.
Pan Roman zamyślił się, a po chwili zaczął opowiadac.
Kiedyś, kiedyś w pierwszych wiekach nowej ery Romowie mieszkali w północno- 
zachodnich  Indiach. A od X wieku zaczęli wędrowac. Nie bardzo wiadomo dlaczego.
Chyba wędrówkę mieli w genach .Do  Polski trafili już w XVI wieku - uciekali
z Niemiec, bo tam zaczęto ich prześladowac. A w Rumunii łapano Romów i zostawali
niewolnikami. W XVI, XVII i XVIII wieku w całej Europie Zachodniej tępiono Romów.
W czasie II wojny światowej życie straciło od 20- do 50% Romów, zależnie od kraju.
W każdym kraju władze dążą do tego, by Romowie prowadzili osiadły tryb życia.
Ale niełatwo zmusic Romów do osiadłego trybu życia, skoro od wieków byli ludem
wędrownym. Romowie  nie chcą miec własnego, stałego państwa, tak jak Żydzi. Oni
chcą wciąż wędrowac  z miejsca na miejsce. I chcą wędrowac całymi rodzinami,
 a rodziny mają duże. Romowie chcą by w każdym kraju byli uznawani za
mniejszośc narodową.
A wiecie, że Trybunał w Strasburgu orzekł, że Romowie mają niezbywalne prawo
do swobodnego przemieszczania się? I co z tego? Policja  brytyjska i francuska wciąż
przegania Romów z miejsca na miejsce, niszczy ich przyczepy campingowe .
Przeganiają- no mówi się trudno , taką mają pracę, ale dlaczego niszczą przyczepy?
Nikt nie lubi Romów- bo nie pracują, często kradną. Ale przecież nie tylko Romowie
 kradną i kombinują. To są drobne kradzieże. W słowackich więzieniach 80%więzniów
to Romowie. Są niewykształceni. W skali europejskiej 1 na 100 ma  ukończoną
szkołę średnią, studia ukończyło zaledwie 0,2% romskiej młodzieży. 
 Pan Romek umilkł - siedzieliśmy nad  pustymi już szklankami i jakoś smutno się
zrobiło.
Ale ja tu wcale  nie widziałam na Słowacji  Romów- zauważyłam. W każdym razie nie
rzucają się w oczy. Nie ma Romek w kwiecistych , wielokolorowych  sukienkach, tak
jak w Polsce.
Bo zaraz by zostały zaaresztowane.Zresztą we Francji, Anglii, Hiszpanii też chodzą 
ubrani jak wszyscy inni. Ale gdy tam zobaczy pani na ulicy grającego gitarzystę i to 
bardzo dobrze grającego, to z pewnością będzie Rom.
Bo Romowie kochają trzy rzeczy - wolnośc, muzykę i taniec. 
A że coraz bardziej odstają od dzisiejszych czasów to wciąż będą kłopoty z nimi.
I niestety pan Roman miał rację. W jakiś czas potem media donosiły o tym, że
w Słowacji doszło do zamieszek "na tle etnicznym".
Przypomniała mi się rozmowa z  panem Romanem, bo kilka dni temu oglądałam film
dokumentalny o Romach w USA.
Tam też Romowie starają się przestrzegac swych obyczajów i tradycji. Teoretycznie
się niczym nie wyróżniają, ale nadal małżeństwa mieszane nie są tolerowane.
Dziewczyna, która wyjdzie za mąż za nie-Roma może byc pewna, że na jej ślub i
wesele nie przyjdzie nikt z rodziny ani z przyjaciół.
Nigdy więcej nie byliśmy już potem w tej tak ładnej i schludnej miejscowości .
Mam tylko nadzieję, że nikt tam na romskich mieszkańców nie napadał i dalej
wiedli spokojne życie w swym ładnym osiedlu.
 








sobota, 15 listopada 2014

450. A pamiętasz? cz.IV

Jak zapewne pamiętacie (ale się przyczepiłam do tego pamiętania), wysoki amator
kurzych szyjek nie został zatwierdzony na kandydata na męża. Tak po prawdzie to
nie wiem, czy on wiedział co mu groziło.
W tym czasie rozeszły nam się nieco drogi zawodowe i rzadziej się widywałyśmy.
Aby zrekompensowac te niedogodności postanowiłyśmy, że urlop wezmiemy w tym
samym czasie i spędzimy go razem. Jakoś w porę się zorientowałam, że jednak już
jestem mężatką i mój wyjazd na urlop tylko z Lutką raczej nie zachwyci mego męża,
więc Lutka  dostała zadanie bojowe dokooptowania czwartego do brydża, tzn.
do domku letniskowego.
Oczywiście jako osoby zahartowane w bojach o miejsce na spędzenie urlopu, akcję
rozpoczęłyśmy zaraz po Nowym Roku.  Zarezerwowałyśmy czteroosobowy domek
kilkadziesiąt km od stolicy.
Wg prospektu domek miał dwa oddzielne pokoje i wspólną łazienkę, dwie mini werandy,
bo byly dwa oddzielne wejścia, w środku piece akumulacyjne.
Tak mniej więcej w kwietniu Lutka poznała kolejnego wysokiego chłopaka.
Po 2 miesiącach już byli parą. Ten osobnik był "zmotoryzowany", czyli miał skuter.
I to chyba było wszystko - facet mowny nie był, oczytany też nie, chociaż nie da się
ukryc, że czytał regularnie "Express Wieczorny", ale nie  od deski do deski.
Jeżeli zaglądał do książki to była to tylko książka telefoniczna lub katalog części do
ukochanego skutera. Reszta jego walorów była dośc starannie ukryta.
Jakoś nie za bardzo wiedziałam co Lutka w nim widzi - może jestem głupia, ale sam
wzrost i uroda to wg mnie trochę za mało by się w chłopaku zadurzyc.
Przecież nadchodzi taki moment, że trzeba porozmawiac. A o czym gadac z facetem,
który nie czyta książek?
Jako bardzo wredna baba zwróciłam Lutce na to uwagę, ale stwierdziła, że to nie takie
ważne, bo chłopak fajny. Już nie dociekałam na czym ta jego "fajnośc" polegała, bo to
przecież nie była moja broszka.
Na przełomie lipca i sierpnia wylądowaliśmy w zamówionym domku. Ośrodek był
w lesie, domków było stosunkowo niedużo. Na miejscu okazało się, że wprawdzie
domki posiadają łazienkę, ale jest w niej tylko umywalka, 80 litrowa terma i prysznic,
a WC nie ma, bo fachowcy położyli rury, które nie spełniały wymogów i tym sposobem
w miejscu, w którym miała stac muszla, sterczała z podłogi rura, rzeczywiście  wąska.
A WC były w oddzielnym budyneczku, do którego było niedaleko od każdego  domku.
Na dodatek stołówka była tylko w planach, ale wczasowicze mogli się  stołowac po
sąsiedzku, w zaprzyjaznionym ośrodku, oddalonym o 400 metrów. Bo w ośrodku, który
był tuż za siatką była kiepska kucharka i paskudne  jedzenie.
W życiu nie podejrzewałam, że Lutka  ma jakieś zaburzenia w orientacji przestrzennej.
Trafiała bezbłędnie do WC, bo budynek był pomalowany na ciemny błękit , więc był
dobrze widoczny z każdego miejsca na terenie ośrodka, ale powrót do domku to już
była gorsza sprawa. Lutka obchodziła po kolei wszystkie domki, szukając tego właściwego.
W lesie trzymała się kurczowo za rękę swego "wysokiego" lub mnie.
Mój mąż usiłował ją nauczyc jak ma się dziewczyna orientowac w terenie, ale był to
próżny trud. Nawet droga na stołówkę była dla niej czarną magią, chociaż wystarczało
wyjśc za bramę ośrodka, skręcic  w lewo, a droga sama doprowadzała do celu.
Pewnego dnia zachciało się nam   "coś słodkiego" i nie pozostało nic innego jak przewlec
się 4 km do najbliższej miejscowości.
Panowie byli mocno zajęci grą w siatkówkę, więc powędrowałyśmy same. Mieścina była
tragiczna - posiadała dwie ulice na krzyż- przy tej głównej stały trzy drewniane kioski-
jeden to był kiosk Ruchu, dwa pozostałe robiły za sklepy, w tym jeden był "cukiernią".
W owej cukierni stała kolejka, więc aby nie tracic czasu wysłałam Lutkę do kiosku Ruchu
po gazety i do spożywczego po owoce.  Wszystkie trzy kioski były po jednej stronie ulicy,
wszystkie były doskonale widoczne i naprawdę niedaleko od siebie.
Zrobiłam w "cukierni" zakupy i obładowana dwoma ciastami wyszłam na zewnątrz,
pewna że Lutka czeka na mnie pod tym sklepem. Ale Lutki nie było w zasięgu wzroku.
No to pewnie jest w spożywczym- pomyślałam i tam się skierowałam.
Ku memu zaskoczeniu tu też jej nie było.Kupiłam jeszcze kawę, butelkę wina i czekoladę.
Wyszłam przed sklep - Lutki nadal nie widac. Wróciłam  na wszelki wypadek do cukierni,
zajrzałam do środka, bo może  ona w międzyczasie tam weszła, ale jej nie było.
Stoję jak idiotka pośrodku pustej ulicy objuczona zakupami, a Lutki nie ma. I nie mam
pojęcia gdzie się ona rozpłynęła - przecież jej nikt nie porwał, bo za duża - myślę coraz
bardziej zła.
Zaczęłam podejrzewac, że ona znudzona czekaniem na mnie poszła w drogę powrotną.
Po raz ostatni obróciłam się w stronę kiosku ruchu i perspektywie ulicy zobaczyłam Lutkę.
Postawiłam siatę z zakupami na chodniku i zaczęłam wymachiwac rękami - Lutka mnie
łaskawie zauważyła i w końcu do mnie dotarła. Oczywiście Lutka jak zwykle zgubiła się -
w biały dzień, na pustej ulicy, na  przestrzeni 200 metrów.
Pobyt był całkiem udany - panowie głównie grali w siatkówkę,  my chodziłyśmy na
grzyby, Lutka cały czas się zamartwiała, że się zgubimy, ja usiłowałam nauczyc się
prowadzenia skutera, co zakończyło się rozbiciem stopy.
Oczywiście nagadałyśmy się za wszystkie czasy.
Ten wysoki został jednak mężem Lutki. Związek ten był swoistą transakcją - on miał
meldunek warszawski, należał do spółdzielni mieszkaniowej , ale nie miał pieniędzy na
wpłatę. Cała kwotę wyłożyli rodzice Lutki, chociaż wcale im się Wysoki nie podobał.
Kilka razy małżeństwo było bliskie rozpadu, ale podział mieszkania typu  dwa  pokoje
z ciemną kuchnią był utopią.
I nadal są razem chociaż często się kłócą a Lutka sama sobie zadaje pytanie "co ja  w nim
widziałam?".
W czerwcu mieli 46 rocznicę  ślubu - Wysoki nawet kwiatka jej nie przyniósł.
z tej okazji.


piątek, 14 listopada 2014

Dzisiaj....

....jest  równo 6 lat od chwili opublikowania na tym blogu pierwszego mojego
posta.
To wiadomośc dla tych, którzy nie bywają na moim drugim blogu. Tam już się
zdążyłam pochwalic.
Dzięki blogowaniu poznałam wielu b. ciekawych ludzi, częśc tych znajoimości
przeniosła się do świata realnego.
I jeszcze raz chcę podziekowac tym wszystkim, którzy mnie wspierali gdy  na
przełomie roku 2009 i 2010 przeżywałam  wielki stres. Byli ze mną i cierpliwie
znosili moje płacze i lęki.
I jeszcze raz dziekuję Andrzejowi i Jackowi, którzy pomogli mi w otwarciu
bloga.
Wszystkim dziękuję za to, że byliście i nadal  jesteście.

poniedziałek, 10 listopada 2014

A pamiętasz? cz.III

Obie z Lutką  niemal od dziecka słyszałyśmy w domach, że najważniejszą sprawą
w życiu kobiety to dobre zamążpójście, posiadanie dzieci i wychowanie dzieci.
Studia - istna fanaberia, no chyba , że traktowac je hobbystycznie, po przecież każda
kobieta po wyjściu za mąz i tak rzuci studia i pracę, bo dom i dzieci tylko ważne są.
Lutce wkładali do głowy, że dobry mąż to powinien byc już ustatkowanym facetem,
z dobrym zawodem, oczywiście bez nałogów typu wódka, karty, hazard, dziwki. No
i najlepiej by był bogaty z domu.
U mnie to wszystko miało jedno określenie - porządny i uczciwy.
Nie wiem czemu, ale jakoś umknęło naszym rodzinom, że lata okrutnej wojny i
dyktatura proletariatu wszystko w Polsce wywróciły do góry nogami.
Ten kto był  bogaty najczęściej zdążył z kraju wyemigrowac, tym co zostali
odebrano prawem Kaduka ich majątki a pierwszeństwo w dostaniu się na studia
miały dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich, bo miały punkty za pochodzenie
społeczne.
A my z Lutką byłyśmy pod tym względem mocno upośledzone - paskudne "inteligentki."
Co prawda już nie bogate, bo nasze rodziny wprawdzie uszły z życiem, ale utraciły
wszystko.
Nasze przedwojenne trzy pokoje z kuchnią zaanektował kwaterunek, nam przyznano 1
pokój, do dwóch pozostałych dokwaterowano lokatorów.
Szybko poznaliśmy co to jest mieszkanie "kołchozowe".
Dom, w którym przed wojną mieszkali rodzice Lutki został doszczętnie zrównany
z ziemią i jeszcze przed Powstaniem Warszawskim jej rodzice wyjechali do Łodzi.
Tym sposobem odcięli sobie powrót do Warszawy, bo stolica była bardzo długo
miastem zamkniętym- meldunek w stolicy mógł dostac tylko ten, kto miał zatrudnienie
w państwowym zakładzie pracy. A takowego ojciec Lutki nie miał. W efekcie, by byc
bliżej rodzinnego miasta wynajmowali dom pod Warszawą. Ojciec Lutki zupełnie nie
mógł się odnalezc w tej nowej rzeczywistości.
Mnie w domu kładziono do głowy, że do małżeństwa należy podchodzic z pozycji
rozsądku, tak jak się podchodzi do zakupu drogiego towaru, czyli zorientowac się czy
kandydat na męża jest dostatecznie wartościowym egzemplarzem. Kwestie majątkowe
 nie były stawiane na pierwszym miejscu, podobnie jak uroda, ale dla moich ważne
było pochodzenie społeczne.
A my z Lutką chciałyśmy miec po prostu ładnych i miłych, kulturalnych chłopaków.
Lutka stawiała jeszcze jeden warunek - chłopak musiał  byc wysoki, by jej 175 cm
wzrostu nie przycmiewało chłopaka.
Nie wiadomo dlaczego, ale w tamtych czasach ci wysocy chłopcy byli zupełnie jak
w pewnym powiedzeniu : "wysoki jak brzoza a głupi jak koza".
Co jakiś czas Lutka przedstawiała mi kolejnego "wysokiego" i żaden nie spełniał
ani jednego wymogu rodziców, ale tylko i jedynie Lutczyny wymóg wzrostu.
Przyznam się bez bicia- równolegle spotykałam się z dwoma chłopakami, przez co
czasem bywałam po dwa razy na tym samym filmie.
I jeden z nich, któremu powiedziałam, że nie będziemy się więcej spotykac bo już
pół roku się spotykamy a ja nie chcę się za bardzo do niego przyzwyczaic, wpadł na
pomysł, że powiniśmy się pobrac. Reklamowałam się mówiąc, że nie umiem nawet wody
na herbatę ugotowac, że nie lubię sprzątac, nie umiem nic w domu robic (ja tylko prawdę
mówiłam), ale pomimo takiego dictum został moim mężem.
Lutka oczywiście była moim świadkiem. A mój świeżo upieczony mąż stwierdził, że
przecież on ma wielu kolegów, niektórych nawet b. wysokich i że z pewnością któryś
 się Lutce spodoba.
I zaczęło się  swatanie Lutki. Mój mąż przedstawiał Lutce zalety moralne przedstawianych
jej chłopaków, ja omawiałam z nią ich walory zewnętrzne. Spotykaliśmy się najczęściej u
Medyków bo tam grał dobry zespół, albo w klubie NOT-u.
Swatanie Lutki było bardzo męczące pod względem fizycznym, ale mile wspominam ten
okres, bo wielu kolegów mego ślubnego naprawdę świetnie tańczyło.
Po roku wytłumaczyłam mężowi, że swatanie Lutki zupełnie nie ma sensu. Lutka ma sobie
sama wynalezc męża.
Któregoś dnia  Lutka zatelefonowała do mnie i zaprosiła nas do siebie na obiad - chciała
nam przedstawic nowo poznanego faceta.
Byliśmy nieco wcześniej niż ten chłopak- mama Lutki była wyraznie podniecona faktem, że
Lutka przyprowadza "kandydata".
Kandydat był rzeczywiście wysoki, mógł z powodzeniem grac w siatkówkę lub koszykówkę.
Twarz też była sympatyczna. Biedak był wyraznie stremowany gdy siedliśmy wszyscy do
stołu.
Mama Lutki upiekła z tej okazji dwa spore kurczaki z nadzieniem i ptactwo wpłynęło na stół
 na wielkim, srebrnym półmisku, już poporcjowane. Stawiając półmich na stole nadała tekst
reklamowy :  "tego kurczaka z nadzieniem  Lutka sama robiła".
Żeby nie parsknąc śmiechem znurkowałam pod stól, udając, że spadła mi serwetka. Lutka,
podobnie jak ja nie miała zielonego pojęcia o gotowaniu, jej popisowym daniem było jajko ugotowane na twardo.
Mama Lutki stanęła obok "Wysokiego", pytając się który kawałek kuraka mu nałożyc na
talerz- "Wysoki"  obrzucił półmisek spłoszonym wzrokiem i wyjąkał:  "a szyjki nie ma? bo
ja zawsze szyjkę obgryzam".
Mama Lutki z lekka zesztywniała i dobitnie powiedziała - "szyjkę ugotowałam kotu,już zjadł."
I znów nie mogłam zachowac powagi, więc  tym razem  uciekłam od stołu.
W chwilę potem dołączyła do mnie  Lutka i wybiegłyśmy z domu, żeby móc się spokojnie 
wyśmiac.
No cóż, ten  wysoki nie został mężem Lutki.

piątek, 7 listopada 2014

A pamiętasz? cz. II

Lutkę poznałam w swojej pierwszej pracy. Lutka już pracowała w tym biurze  ze trzy
miesiące.  Obie byłyśmy zaraz po maturze  i z powodu sytuacji materialnej w domu
musiałyśmy iśc do pracy. Lutka dostała pracę kreślarki, ja się załapałam jako druga
sekretarka sporej pracowni projektowej.
Pierwszy raz zobaczyłam Lutkę w...toalecie. Usiłowała zabandażowac sobie nogę  na
odcinku  stopa - kolano i zupełnie nie mogła sobie z tym poradzic. Widząc jej wielką
w tej materii nieporadnośc, zaproponowałam swą pomoc - jakby nie było zrobiłam
kurs udzielania pierwszej pomocy i bandażowanie kończyn nie stanowiło dla mnie
żadnego problemu. Z wdzięczności Lutka zaprosiła mnie do naszego biurowego
 bufetu  na kawę i tak się właściwie rozpoczęła nasza, do dziś trwająca znajomośc  i
przyjazń.
Praca  sekretarki pracowni projektowej nie była porywająca ani ciekawa, ale miała
swoje dobre strony - nie musiałam siedziec za biurkiem jak przyspawana, bo często
musiałam wędrowac z dokumentacją po niemal całym biurze a biuro było ogromne,
zlokalizowane w dwóch budynkach  i jeśli nawet nie urywałam się na kawę to i tak
większą cześc dnia nie było mnie przy biurku, bo gdzieś krążyłam.
Szef naszej pracowni najchętniej spychał wszystko na swe sekretarki, ale my szybko
zdołałyśmy dojśc do porozumienia i biedny szef ciągle się zastanawiał, dlaczego
w sekretariacie zawsze jest tylko jedna z nas.
Był dośc nieciekawym, lekko zatłuszczonym facetem około czterdziestki i zawsze
obarczał nas dziwnymi  zadaniami, które niewiele miały wspólnego z pracą.
Kiedyś wymyślił, że jedna zostanie w biurze, a druga może sobie wybrac jedną
z kreślarek i jako delegatki  pójdziemy na pogrzeb jednego z inżynierów projektantów,
który po długiej chorobie właśnie zmarł. Żeby było śmieszniej i dziwniej, to ten pan
już od jakiegoś czasu był na emeryturze i żadna z nas go nie znała.
Ponieważ byłam stosunkowo "nowa" musiałam dac  się oddelegowac na ten pogrzeb.
Oczywiście wzięłam ze sobą Lutkę,  szef dał nam pieniądze na wiązankę, wetknął
nam  szarfę z dedykacją ( dla kogo i od kogo) i poganiane przez szefa,wyruszyłyśmy
na Powązki.
Miałyśmy kupic wiązankę przed cmentarzem, dołączyc do niej szarfę i ułożyc ją
w kościele przy trumnie, a potem z konduktem przejśc na  miejsce pochówku.
Złe niczym szerszenie, dojechałyśmy na Powązki, kupiłyśmy wiązankę, sprzedawczyni
dołączyła fachowo szarfę i pomaszerowałyśmy do kościoła.
Byłyśmy nieco zdziwione, że nie ma nikogo znajomego z biura- w końcu pracowała
tam zgraja ludzi i nie podejrzewałyśmy, by na pogrzeb były oddelegowane same nowe
sekretarki - zresztą żadnej z nich nie było.
Lutka poszła nawet do zakrystii, żeby się dowiedziec, o której ma byc msza za pana XYZ,
ale tam, ku naszemy zdumieniu, dowiedziała się, że tego dnia ani następnego to z całą
pewnością nie będzie takiego pochówku.
Podpowiedzieli jej za to, że może ten pogrzeb ma byc na Powązkach Wojskowych.
Zrobiłyśmy zwrot przez sztag, poczekałyśmy na tramwaj i pojechałyśmy na drugi,
Wojskowy Cmentarz. Ponieważ było już po godzinie, o której miał byc pogrzeb, poszłyśmy
wprost do kancelarii, dowiedziec się czegokolwiek o tym pogrzebie.
Ale tu także nikt nie miał zamiaru chowac pana XYZ.
Dostałyśmy z Lutką napadu histerycznego śmiechu. Pani w kancelarii popatrzyła na nas
dziwnie, gdy skrecając się ze  śmiechu wypadłyśmy z tą nieszczęsną wiązanką na zewnątrz.
Gdy dojechałyśmy, taszcząc wiązankę, do biura  było już po godzinach pracy.
Ubłagałyśmy strażnika, żeby nam pozwolił zostawic nasz balast na dyżurce i pojechałyśmy
do  swych domów.
Następnego dnia rano wiązanka wylądowała na biurku szefa, któremu aż mowę odebrało
na jej widok . "Co to, co to? Dlaczego?" Wytłumaczyłam w czym rzecz - szef wytoczył się
z pokoju i bardzo długo go nie było.
Okazało się, że pogrzeb  ma dopiero byc....za dwa tygodnie.Szef był bardzo zmartwiony,
ale nie tym, że nas bez potrzeby fatygował, ale tym, że wiązanka raczej nie przetrwa
dwa tygodnie. W dwa tygodnie pózniej sam pojechał na pogrzeb.
Doszłyśmy z Lutką do wniosku, że takie idiotyczne przypadki to tylko nam się trafiały.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Podobno... cz.II

Jaś i Małgosia tworzyli świetną parę - trzymali się razem przez cały rok szkolny, mieli
swoje tajemne znaki, którymi porozumiewali się na lekcjach, a Jaś na wszystkich
 przerwach obserwował, czy aby któryś z kolegów zbyt długo nie  rozmawia z Małgosią.
Zagadywałyśmy  czasami Małgosię, czy to nie jest  nudno chodzic cały czas z jednym
chłopakiem - większośc z nas chodziła z jednym chłopakiem co najwyżej miesiąc.
Swoje urodziny  Jaś obchodził dwukrotnie - raz  było przyjęcie dla najbliższej rodziny
i Jaś zaprosił na nie Małgosię, w dwa  dni pózniej była w jego domu prywatka i oczywiście
była na niej Małgosia.
Na tym rodzinnym przyjęciu babcia i różne ciocie przyglądały się Małgosi uważnie,
zwłaszcza, że  mama Jasia zaprezentowała ją jako  "sympatię Jasia". Małgosia była bardzo
stremowana, siedziała z zaciśniętym gardłem i najchętniej zwiałaby stamtąd ukradkiem.
Rodzice Jasia widząc, że Małgosia czuje się jak na cenzurowanym zaczęli snuc zabawne
historyjki jeszcze ze swego dzieciństwa, czyli z czasów przedwojennych i pomału Małgosia
 odtajała.
Po rodzinnej uroczystości mama Jasia zadbała, by  Małgosia nie wracała sama do domu i
Jaś, w towarzystwie  swego taty, odprowadził ją do domu. Na pożegnanie tato Jasia
powiedział, że cieszy się, że Jaś ma tak miłą przyjaciółkę i wyraził nadzieję, że Małgosia
będzie odtąd częstym gościem w ich domu. I rzeczywiście - Małgosia często wpadała do
Jasia - słuchali nowych płyt, które przywoził z zagranicznych wojaży jego tata, mama Jasia
podsuwała im domowe słodycze własnej produkcji. Małgosia wymogła na swojej mamie
wstęp wolny dla Jasia i w obu domach przesiadywali na zmianę.
Niewątpliwie pobliskie kino odczuło spadek  sprzedaży biletów.
Rok szkolny minął bardzo szybko, po drodze zaliczyli jeszcze dwie szkolne wycieczki, po
których częśc uczniów miała obniżone stopnie ze sprawowania. Coś o tym wiem, byłam
na niej także.
Małgosia od września miała zacząc naukę w liceum plastycznym, Jaś skorzystał z faktu, że
od września w budynku ich szkoły zaczęło tworzyc się liceum.
Jego ojciec został oddelegowany na placówkę dyplomatyczną i oboje rodzice wyjechali
w końcu czerwca za granicę. Jaś wolał zamieszkac w internacie - kilkoro uczniów naszej
klasy już tam  mieszkało.
Rozstanie z okazji  wakacji wycisnęło z oczu obojga  sporo łez. Z dzisiejszej perspektywy
czasy były ciężkie, telefon stacjonarny był luksusem a takie udogodnienia jak komórki to
funkcjonowały tylko w  powieściach fantasy. Poczta działała równie  marnie jak teraz,
byc może worki z pocztą były  wożone furmankami a nie pociągami ekspresowymi.
Listy dochodziły lub nie i nie wiadomo było kogo za to winic.
Oboje byli zaskoczeni pierwszą klasą liceum - okazało się, że nie wystarczy uważanie na
lekcjach - trzeba było robic mnóstwo notatek, materiału było sporo a nauczyciele "cisnęli".
Przynajmniej raz w tygodniu Jaś spędzał popołudnie w domu Małgosi - razem zjadali obiad,
po krótkim odpoczynku każde brało się za lekcje- wspólnie odrabiali matematykę -
Małgosia, mówiąc delikatnie, była w tym  temacie kiepska. W końcu wyglądało to tak, że
Jaś odrabiał matematykę, Małgosia pisała mu w zamian szczegółowe plany wypracowań
z polskiego.
Niedziele najczęściej spędzali w plenerze, Małgosia z nieodłącznym  szkicownikiem i
kilkoma ołówkami.
Mamie Małgosi nie podobało się, że Jaś mieszka w internacie, ukradkiem oglądała jego
ubranie i czasem, gdy dostrzegała, że chłopak ma coś oberwane, chwytała za igłę i nitkę i
naprawiała.
W międzyczasie byli raz jego rodzice.Przyjechali dosłownie na dwa dni i zupełnie na
zasadzie Deus ex machina wpadli wraz z Jasiem do  rodziców Małgosi.
Byli bardzo wdzięczni za "doglądanie Jasia", obdarowali domowników prezentami, mamy
się wycałowały, panowie uścisnęli wzajemnie swe prawice i rodzice Jasia pożeglowali
z powrotem.
Kolejny rok szkolny minął szybko i nadeszły wakacje.
Jaś jechał na dwa miesiące do rodziców - kilka dni przed wyjazdem powiedział Małgosi,
że  gdy tylko skończą szkołę i osiągną pełnoletnośc - pobiorą się.
On po prostu nie wyobraża sobie życia bez Małgosi.
Powiedział nawet o tym swoim rodzicom i mieli bardzo poważną rozmowę na temat
dalszej jego przyszłości. Byli skłonni wziąc na swe utrzymanie oboje, byleby podjęli
studia.
Pod koniec sierpnia Małgosi zawalił się świat - rodzice Jasia podjęli decyzję,  że Jaś
nie wróci do Warszawy - straci co prawda jeden rok, bo zacznie uczyc się w pierwszej
klasie licealnej a po dwóch tylko miesiącach bardzo intensywnej nauki języka mimo
wszystko może miec problemy z językiem, więc będzie mu łatwiej, gdy już chociaż
trochę będzie miał opanowany materiał.
Młodzi byli załamani, Małgosia wpadła w depresję. Pisali do siebie pełne rozpaczy listy,
Małgosia wyrzucała mu, że jej nie uprzedził i nie wierzyła, że on nic o tych planach
swych rodziców nie wiedział. Jaś narażał finanse rodziców na spore ubytki, starając się
jak najczęściej do niej telefonowac.
Z tego wszystkiego Małgosia zawaliła rok szkolny - bardzo wiele godzin opuściła, jeśli
mama nie pozwalała jej zostac w domu - wagarowała.
Rodzice Małgosi starali się odwrócic jej uwagę  od osoby Jasia - mama zabierała ją
wciąż do swych różnych koleżanek, które miały synów w wieku stosownym  dla
Małgosi. W pewnym momencie pogrążona w smutku Małgosia zorientowała się, co
jest grane i odmówiła brania udziału w tych wizytach.
Po prostu żaden nie był Jasiem - nie miał takich jak on włosów, oczu, rzęs, radiowego
głosu i rąk umiejących tak delikatnie głaskac jej włosy ani takich troskliwych ramion.
W końcu Małgosią zajął się psychoterapeuta  i tak mniej więcej po roku Małgosia
wróciła do szkoły. Ale już nie do  liceum plastycznego - nie chciała rysowac, malowac
ani czegokolwiek tworzyc. Mało tego - na zajęciach plastycznych demonstracyjnie
rysowała wszystko przy linijce.
Ale "nawet najdłuższa żmija mija" i gdy Małgosia była w trzeciej klasie liceum w  jej
 osiemnaste urodziny przyjechał Jaś. A już się biedula zamartwiała, że nie przysłał
życzeń i czekała niespokojna na telefon.
Stali objęci chyba przez pół godziny. Małgosia płakała ze szczęścia, Jaś  scałowywał jej
łzy i wycierał swoją chusteczką jej twarz.
Gdy wreszcie doszła nieco do siebie i doprowadziła do porządku zapłakane oblicze, Jaś zaproponował, by wyszli na spacer.
Spacer  skończył się dośc szybko , bo Jaś miał klucze od swego mieszkania, którym
podczas nieobecności domowników opiekowała się jedna z ciotek.
Zgodnie doszli do wniosku, że już są pełnoletni, a całą odpowiedzialnośc za to, by ten
wieczór nie  zaowocował niepożądanymi skutkami, Jaś wziął na siebie.
Postanowili, że zrobią tak jak planowali - skończą swe szkoły i wezmą ślub, żeby byc
razem. Jaś uprzedzał, że byc może zamieszkają za granicą, więc niech się Małgosia
spokojnie nad taką ewentualnością zastanowi. I niech pomyśli co chciałaby studiowac.
I prosił, by tak na wszelki wypadek, zaczęła się przykładac do nauki języka.
Po powrocie do domu Małgosia poinformowała swą mamę, że zaraz po maturze ona
bierze z Jasiem ślub, niezależnie od tego, co mama o tym myśli. A mama zapytała-
a nas na ten ślub zaprosicie?  Chyba nie za bardzo wierzyła, że ten ślub się jednak
odbędzie.
Maturę Małgosia zdała bez problemu. W tydzień pózniej przyjechał Jaś wraz z rodzicami.
Jaś oficjalnie poprosił rodziców Małgosi o zgodę na ślub, dodając na wszelki wypadek,
że oni i tak się pobiorą.
Ślub wyznaczono na wrzesień - był to ślub cywilny, bo młodzi nie życzyli sobie
ceremonii kościelnej. Małgosia wyglądała obłędnie -miała krótką sukienkę w biało-czarne
romby, białe cieniutkie rajstopy, czarne, obłędnie wysokie szpilki i włosy upięte
w koński ogon. Jaś wystąpił w bardzo eleganckim jasno kremowym garniturze.
Wyglądali świetnie i wszystkim się podobał ich wygląd.
Przyjęcie weselne  było w Bristolu. Następnego dnia wyjechali do Wiednia.
Wszystkie koleżanki i koledzy z podstawówki nie mogli się nadziwic, że ta "szczenięca
miłośc", to chodzenie ze sobą, doprowadziło ich do  ślubu.
Na jednym z  koleżeńskich spotkań, gdy już wszyscy byliśmy dobrze po czterdziestce,
nadal wszyscy się dziwili, że to uczucie przetrwało i nadal miało się  dobrze.
Rodzice Jasia dotrzymali obietnicy - finansowali ich do czasu ukończenia studiów.
Ostatnio Jaś i Małgosia mieszkają w Luksemburgu.
Mają dwóch synów i pięcioro wnucząt.
                                                            koniec



niedziela, 2 listopada 2014

Podobno...

Podobno pierwsza miłośc jest jak wirusówka wieku dziecięcego - każdy na to choruje
jakiś czas, potem choroba mija i nie pozostawia śladu. A osoba po takiej chorobie
nabiera odporności. Zwłaszcza gdy jest się wtedy bardzo młodym osobnikiem.
Ale w naturze zawsze trafiają się wyjątki - choroba trwa długo i pozostają ślady.
Poznali się w siódmej klasie szkoły podstawowej - ona była w klasie "nowa", on był
w tej grupie od pierwszej klasy.
Siódma klasa ówczesnej podstawówki  zawsze sprawiała nauczycielom kłopoty -
dzieciakom wszystko chodziło po głowie, tylko nie nauka. Nawet prymusi nagle
przestawali byc prymusami i wyprawiali dzikie harce a nawet, o zgrozo, załapywali
trójki z minusami ( w skali pięciostopniowej).
Klasa, do której chodzili Jaś i Małgosia była uważana w szkole za odnogę piekła.
Było w niej kilku uczniów drugorocznych, którzy systematycznie rozkładali każdą
lekcję. Ale jednocześnie była to klasa niesamowicie zgrana, funkcjonowali w systemie
jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Małgosia dobrze poczuła się w tej klasie, chociaż początkowo sporo łez wylała na
samą myśl, że po wakacjach zmienia szkołę, bo zmieniła  miejsca zamieszkania.
Do starej szkoły musiałaby jezdzic przez całe miasto a do tej wystarczało przejśc na
druga stronę ulicy - do szkoły miała "aż" 100 metrów.
Czternastolatkom dokuczał nie tylko brak chęci do nauki -  burza hormonalna wyraznie
dawała znac o sobie.
Dziewczyny posyłały chłopakom powłóczyste  spojrzenia, najczęstszym pytaniem, które
chłopcy zadawali dziewczętom było "czy będziesz ze mną chodzic?"
Tworzyły się pary, ruch w interesie był ogromny, ciągle zmieniały się układy ale układ
Jasia i Małgosi był, zupełnie nie wiadomo dlaczego, trwały.
W klasie było ponad trzydziestu uczniów, z tego chyba ze dwadzieścioro  spotykało się
również i po szkole. Często wybierali się do pobliskiego kina a raz nawet wszyscy
urwali się ze szkoły  (uciekli przez okno łazienki na parterze) i wybrali się na film
z Fernandelem w roli głównej- "Ali-Baba i 40 rozbójników". Była to typowa wyprawa
na film, a nie do kina. Bo wtedy nastolatki chodziły albo "na film", albo "do kina".
Określenie "na film" oznaczało, że oboje  chcą obejrzec dany film, pójście  "do kina"
gwarantowało, że para niewiele  obejrzy, za to spędzi czas obejmując się i całując.
Jaś i Małgosia chodzili głównie do kina . Całowanie się na ulicy zupełnie wtedy nie
miało racji bytu.
Dla Małgosi każde wspomnienie tej siódmej klasy wiąże się również z prywatkami-
panowała moda na urządzanie urodzin.
Rodzice "jubilata" musieli ścierpiec kilkugodzinny pobyt w swym domu hordy koleżanek
i kolegów swego dziecięcia oraz zapewnic im jedzenie oraz napoje, przystosowac
jeden pokój do tańca zwijając dywan i albo cichutko siedziec w drugim pokoju, albo
pozostawic wszystko boskiej opiece i wyjśc na ten czas z domu.
Przez cały rok szkolny w każdą sobotę spotykano się na prywatko-urodzinach, każdy
wspomagał gospodarza prywatki  płytami i cały wieczór było przy czym tańczyc.
A tańczyli wszyscy, uczyli się wzajemnie kroków i często  nawet nie bardzo mieli czas
na zjedzenie tego, co pani domu dla małolatów przygotowała.
Zabawa kończyła się najpózniej o 23,00 namiętnym tangiem La Cumparsita.
To tango było obowiązkowo na zakończenie każdej prywatki i płyta musiała
zrobic minimum dwie rundy.
c.d.n.


sobota, 25 października 2014

Scenki z ostatniego tygodnia

Już dawno odkryłam, że w poprzednim wcieleniu byłam stworzeniem zapadającym w sen
zimowy. Najwięcej czasu zajmuje mi sen i całymi dniami ziewam i gdy tylko usiądę,
zupełnie nie wiem jakim cudem - zasypiam.
No i chodzę cały dzień z lekka skołowana. Ale innym wydaje się, że skoro jeszcze nie
zeszłam, to żyję normalnie..Wróciłam wczoraj z rehabilitacji no i oczywiście padłam.
Obudził mnie dzwonek telefonu:
..no, cześc- zapodał damski głos. To był głos W.  Znamy się od ponad 20 lat.
cześc, odpowiedziałam bez entuzjazmu.
W.: widziałaś tą Siwiec?
ja : chyba Siwca, ale nie widziałam dawno, nie wiem nawet czy jeszcze pełni jakieś funkcje
      polityczne.
W.: o czym ty mówisz, jaki polityk, to aktorka, chyba.
ja: aktorka? Nie znam. a gra w jakimś teatrze? Poza tym to mnie  aktorki nie interesują.
W.: widziałam ją w TV, ma  silikonowe wargi i wygląda jak karp wigilijny. A ta pół
Cyganka też ma silikony i też wygląda okropnie.
ja: wiesz przecież, że nie oglądam TV, a już programów rozrywkowych zwłaszcza. Na tych
kanałach, które oglądam żadne  silikonowe aktorki nie występują.
W.: no to sobie raz obejrzyj i powiedz mi co tym  myślisz. jutro do  ciebie zadzwonię, pa!
Dziś przezornie odłączyłam telefon stacjonarny i komórkę. Owej Siwiec nie oglądałam,
 pół Cyganki też nie i nie mam zamiaru.

piątek, 24 października 2014

A pamiętasz???

Od kilku dni tłukła mi się po głowie stara jak świat melodia, ale żeby było śmieszniej
towarzyszyły jej słowa:
"...w Ameryce powstał dziwny taniec - jazz,
lewa noga  zgina się w kolanie- jazz,
ręka nogę łapie, noga  ucho drapie - jazz boogi, jazz."
Słowa idiotyczne, ale  melodia dobra.
A razem słowa i melodia przywoływały obraz mojego dawno już nieżyjącego kuzyna.
To on zabierał mnie na Jazz Jamboree i na klubowe koncerty.
Pomyślałam, że może moja przyjaciółka ma jeszcze stare analogowe płyty i pamięta
tę melodię. W końcu  jesteśmy z tego samego rocznika a na dodatek jej niedoszły mąż
grał w jakiejś kapeli i razem z kapelą umknął tuż przed ślubem do Szwecji.
Niewiele myśląc chwyciłam za telefon, wybrałam  jej  numer i tuż po usłyszeniu jej głosu zaśpiewałam prześladującą mnie melodię.
O rany, porąbało Cię - zdiagnozowała mój stan umysłu Lutka. I strasznie chrypisz.
No cóż, Adą Sari nigdy nie byłam, fakt.
Niestety Lutka już nie miała ani jednej starej płyty. Z okazji zmiany mieszkania pozbyła
się wielu staroci. Właściwie to nawet trudno powiedziec, że to ona się pozbyła  ponieważ
to jej mąż pakował do pudeł zawartośc szaf i wiele rzeczy wyekspediował na śmietnik.
Tym sposobem przepadły płyty, zdekompletowany serwis z miśnieńskiej porcelany, (brakło
jednej filiżanki i cukierniczki) nieduże lustro w porcelanowej ramie ozdobionej amorkami i bukiecikami kwiatów, stare, jeszcze przedwojenne pocztówki, podręczniki z zakresu sztuki jubilerskiej, wzorniki, przeróżne narzędzia jubilerskie po tatusiu i wiele przeróżnych
"durnostojek", która Lutka latami zbierała. Lutka starannie ukrywała przede mną te straty,
bo były  wśród  nich i "durnostojki", które jej przywoziłam z każdego  zagranicznego  lub
krajowego wyjazdu. Miałyśmy zwyczaj obdarowywania się drobiazgami - czasem była to
jakaś zabawna figurka, czasem malutki obrazek, innym znów razem jakiś  biżuteryjny
drobiazg.
Właściwie to nie powinnam się dziwic, że śpiewasz ten stary "kawałek" - powiedziała
Lutka.  A pamiętasz jak tańczyłaś boso w Bazyliszku a potem na bosaka wracałaś ze
Starego Miasta na Mokotów?  Zawsze byłaś zwariowana. Najlepiej wyglądałaś tańcząc
tango i trzymając w ręce swe szpilki. Te szpilki na tle garnituru Janusza wyglądały
bajecznie, wręcz dekoracyjnie.
No tak,  to prawda. Od tamtej pory  jeszcze tylko jeden raz wybrałam się w szpilkach
na bose stopy. I też wracałam do domu boso, tyle tylko, że nie z tańców a z.....basenu na
Agrykoli. Bo były to czasy, gdy calutki dzień dreptałam na szpilkach. Dziś to nie mam
pojęcia jak ja to wytrzymywałam.
Pośmiałyśmy się trochę z tamtej mojej przygody a wtedy przypomniałam sobie, że ona też
miała na Starówce śmieszną wpadkę.
Lutka, a pamiętasz jak nam odbiło i zaprosiłyśmy chłopaków do Fukiera z okazji Dnia
Kobiet? Tańców co prawda nie było, ale pewna blondynka po kolejnej lampce wina
stała się duszą towarzystwa i stojąc na  ławie piała jakąś  "ogniskową" piosenkę. Chłopcy
bali się, że zlecisz z tej ławy i na siłę usiłowali cię posadzic za stołem a ty się na nich
obraziłaś i wyniosłaś się z winiarni. Potem wszyscy cię szukaliśmy, a ty złapałaś taxi i
pojechałaś do  domu. Napędziłaś mi tym zniknięciem strachu. Pamiętasz??? Trzy dni
z Tobą nie rozmawiałam, taka byłam wściekła.
Lutka roześmiała się. Ale wtedy  ci się nie przyznałam co było dalej - taksówkarz zapytał
się mnie ile mam pieniędzy i gdzie mieszkam- odruchowo  wymieniłam stary adres i
facet mi oświadczył, że on do Podkowy Leśnej nie pojedzie, a tylko podwiezie mnie do
WKD. A ja byłam tak przytruta, że nawet nie zareagowałam, wysiadłam grzecznie przy
WKD i dopiero na dworcu uprzytomniłam sobie, że od roku mieszkam u ciotki, w stolicy.
A pamiętasz gdy byłyśmy razem na Targach Poznańskich? -  spytała Lutka.
Byłyśmy przecież ze trzy razy razem, zauważyłam. A o które Ci idzie?
No o te, gdy byłyśmy zaproszone na obiad do restauracji urządzonej w wagonie Warsu.
Nie zapomnę tego obiadu do końca swych dni - zapewniła mnie  Lutka. Wyglądałyśmy
jak dwie ugotowane ryby, pot nam kapał na talerze, bo tam nawet wentylatorów nie było,
a co dopiero klimatyzacji. I pamiętam jak dyskretnie wlałaś swój likier do kawy Ryśka,
a on potem się dziwił, że tak szybko wypiłaś likier. A wiesz, on mi się nawet podobał,
ale był żonaty. Zdziwiłam się - Rysiek był niższy od niej i to sporo. Lutka zawsze miała
kłopot ze znalezieniem chłopaka wyższego od siebie. Lutka miała 175 na bosaka i
w tamtych czasach zaliczała się do wysokich dziewczyn. Bardzo nad tym faktem bolała.
Ale pewnego dnia Lutka stanęła obok Ani German i pocieszyła się, że Ania jest jednak
od niej wyższa.
A tamten pobyt na targach niezle mi zapadł w pamięci - upał był nieziemski, a ja byłam
w czarnej garsonce i na wysokich szpilkach, więc do tego  miałam na sobie rajstopy.
Na domiar złego pod żakietem nie miałam  żadnej bluzki. I gdybym nie poszła na ten obiad,
to jeszcze jakoś bym to wszystko przeżyła - w pawilonie, w którym "urzędowałam" był
zrobiony lekki przeciąg. Przejście około 200 m w tym wściekłym upale a potem siedzenie
w paskudnie nagrzanym wagonie było prawdziwą torturą. Patrzyłam na swego szefa, który
z minuty na minutę robił się coraz bardziej purpurowy i zastanawiałam się, czy aby nie
dostanie wylewu. Wreszcie biedak nie wyrobił i zapytał się nas, czy nie poczujemy się
urażone,  gdy on zdejmie marynarkę. Oczywiście nie czułyśmy się urażone, a szef, który
miał z natury  dobre serce, zauważył, że ja też mogłabym  zdjąc żakiet.
Zrobiłam smutną minę i poinformowałam szefa, że nie mogę, bo pod spodem jestem "goła".
Ojej, przepraszam, nie wiedziałem - wykrztusił z siebie nieco zmieszany szef. A mili
koledzy zaczęli rżec niczym konie i namolnie wpatrywac się w dekolt mego żakietu.
A ponieważ byłam już zmęczona i w niezbyt dobrym humorze, to powiedziałam kolegom,
że jeżeli tak bardzo interesuje ich mój biustonosz, to mogą iśc do pawilonu z damską
bielizną i sobie obejrzec któryś z egzemplarzy z bliska.
A potem zmieniłam pracę, Lutka też i nie jezdziłyśmy już na Targi Poznańskie.
Doszłyśmy z Lutką do wniosku, że musimy zrobic sobie babski wieczór i to poza domem,
żeby swobodnie powspominac stare czasy, najlepiej te jeszcze przedmałżeńskie.