Przez Celiną, Kaśkę i Marka nauczyłam się robienia na drutach czapki ściegiem
pętelkowym. Tym sposobem dołączyłam do grona młodych kobiet paradujących
w czapce z pętelkami. Ale nauka szybko poszła w las, dziś już nie potrafię zrobić
nic takim ściegiem.
Śmiertka, gdy już nauczyła Kaśkę, potem i mnie tego dziwnego ściegu, w wielkiej
tajemnicy "puściła farbę" na temat Marka. Najwięcej wiedziała o jego chorobie,
bo przecież oglądała każde jedno zwolnienie lekarskie a poza tym miała wykaz
numerów statystycznych chorób. Co z tego, że lekarz wpisywał tylko numer
choroby - każdy dział kadr miał wykaz numerów chorób. Wychodziło na to, że
Marek wciąż miał jakieś dolegliwości układu trawiennego - a to dolegliwości
wątroby, a to zapalenie trzustki lub błony śluzowej żołądka lub inne dolegliwości
gastryczne.
Marek był podobno już po rozwodzie, żona już się od niego wyprowadziła i
ponoć nie pozwalała Markowi widywać się z dzieckiem bez jej obecności, więc
Marek walczył o prawo zabierania dziecka na spacery i do siebie na niedzielę
przynajmniej raz w miesiącu. Chłopiec miał już cztery lata, więc obecność matki
w trakcie "widzeń" chyba nie była konieczna.
"Banalna sprawa- powiedziała Kaśka- facet samotny, zimne puste łóżko, stos
koszul do prania i prasowania, więc zapewne poszuka sobie szybko kogoś.
A Celina, ze swą pasją do pomagania innym wpasuje się w tę rolę szybko".
Kaśka , która już dobiegała czterdziestki, poczuła się nagle powołana do ochrony
Celiny przed Markiem. Usiłowałam jej wytłumaczyć, że to raczej nie jest jej
sprawa, że Celina to już duża, pełnoletnia dziewczynka i ma prawo robić ze swym
życiem co się jej podoba i z kim się jej podoba, a nam nic do tego.
My poinformowałyśmy przecież Celinę, że Marek jakiś dziwnie chorowity i że ma
skomplikowaną sytuację rodzinną. Co Celina z tym zrobi to już nie nasza sprawa.
Gdy po powrocie do pracy Marek przyszedł do biblioteki, Kaśka pod pretekstem
pokazania mu jakiegoś nowego czasopisma, zaciągnęła go między regały.
Jak potem twierdziła powiedziała mu tylko, że Celina jest jeszcze bardzo młoda i
byłoby dobrze, żeby Marek nie narażał jej na jakieś rozczarowania, bo szkoda
dziewczyny.
Co naprawdę powiedziała- nie wiem, ale Marek wyszedł stamtąd wyraznie zły-
poszedł do czytelni , porwał w objęcia czasopisma, wypełnił kartę i zabrał je do siebie.
Kaśka była z siebie wyraznie dumna .
Po wyjściu Marka powiedziała mi, że to dowód na to, że miał wobec Celiny nieczyste
zamiary, więc się dlatego wyniósł.
Pomyślałam tylko, że może nic dziwnego, że Kaśka wciąż jeszcze nie znalazła
chętnego który by z nią był na stałe.
Marek wpadał jednak co parę dni do nas, buszował w katalogowych fiszkach , sporo
czasu spędzał w czytelni i ciągle nas obdarzał jakimiś zleceniami - a to potrzebował
norm, których aktualnie u nas nie było, a to jakieś kopie "na cito", a że byłam tu
tylko "personelem" Kaśki, narobiłam się setnie.
Pewnego pięknego dnia spotkałam koleżankę, która naraiła mi nową pracę - była
znacznie lepiej płatna od dotychczasowej i bliżej mego miejsca zamieszkania.
Po sześciu latach wynudzania się w bibliotece wyprawiłam "kawę pożegnalną" dla
zaprzyjaznionych ze mną osób, wyściskałam się z Kaśką i jeszcze kilkoma osobami,
odebrałam od Śmiertki życzenia powodzenia w nowym miejscu i zapewnienie, że
w każdej chwili mogę tu wrócić, Celinie i Kaśce zostawiłam kontakt do mojej nowej
pracy i z wielka ulgą wyszłam tego dnia z Biura., pozostawiając ten grajdoł zawsze
pełen plotek, śmiesznych układów i romansów.
W nowym miejscu wpadłam w niesamowity kocioł - pracy było naprawdę bardzo,
bardzo dużo, a od maja do końca listopada w dziale, w którym pracowałam był
kłopot by znalezć czas na pójście do toalety. Nawet w czasie naszej oficjalnej
przerwy śniadaniowej musiałyśmy się zamykać na klucz bo interesanci zupełnie
nie zauważali olbrzymiej kartki z czerwonymi dużymi literami, na której jak byk
stało, że od godz.11,00 do 11,30 jest przerwa.
Na jakiś czas urwał mi się kontakt z dziewczynami z poprzedniej pracy, zresztą nie
wiem czemu, ale nie tęskniłam za nimi.
Mniej więcej po 7 lub 8 miesiącach zadzwoniła do mnie Celina. Jak zwykle nie
miałam czasu rozmawiać, tłum się kłębił przy barierce, kolejka stała pod drzwiami,
więc tylko szybciutko umówiłam się z nią na kawę po pracy.
Spotkałyśmy się w dość obskurnej śródmiejskiej kafejce, szarobrązowej od dymu,
ale kawę dawali tam dobrą. I pyszne, chrupiące rurki z kremem, dziś już takich nie ma.
Po prostu kiedyś , w czasach PRLu nikt nie dodawał tyle chemii do śmietany ani do
mąki.
Celina wyglądała ładnie, miała dobrze i modnie ostrzyżone włosy, przestała być
nijaka- bo taką właśnie ją zapamiętałam z poprzedniej pracy. Okazało się, że ona
też zmieniła pracę, pracowała nawet całkiem niedaleko mojej centrali.
Ponieważ to spotkanie był ad hoc, po szybkim wypiciu kawy zakończyłyśmy spotkanie
i umówiłyśmy się za dłuższe pogaduchy za dwa dni.
"Bo dziś nic nie mówiłam, że będę pózniej w domu, a nie chcę by się mój denerwował"-
powiedziała Celina.
To zupełnie jak ja- odpowiedziałam.
Zapłaciłyśmy za swoje kawy z rurkami, cmoknęłyśmy powietrze w pobliżu naszych
policzków i każda z nas pożeglowała w swoją stronę.
Dopiero w domu do mnie dotarło, że Celina użyła wyrażenia "mój" o kimś, kto na nią
czekał w domu. Chyba nadmiar pracy obniżał wyraznie moją bystrość umysłu.
c.d.n.
Pisanie to nie wszystko. Są dni,w których napisanie PONIEDZIAŁEK wcale się nie liczy. A.A.Milne
sobota, 31 sierpnia 2013
piątek, 30 sierpnia 2013
Święta Celina- cz.IV
Niewielu moich czytelników pamięta, jak trudne było kiedyś zdobywanie informacji.
Jeszcze nie tak dawno, nawet tak prosty w gruncie rzeczy telefon był przedmiotem
pożądania. Na zainstalowanie telefonu czekało się latami i to właściwie w całym
kraju.Komputery osobiste były obecne tylko w literaturze sf, podobnie jak telefony
komórkowe i wszelkie pokrewne ustrojstwa.
A połączenia automatyczne pomiędzy miastami ? Też ich nie było. Największą
karą była konieczność przeprowadzenia rozmowy międzymiastowej i to w godzinach
pracy. Nawet na tzw. połączenie "błyskawiczne" czekało się przynajmniej 2 godziny.
Informacje zdobywało się w bibliotekach lub w ośrodkach informacji naukowo-
technicznej danej branży. Należało więc udać się do biblioteki takiego ośrodka, tam
pogrzebać w fiszkach, wypisać tytuły interesujących nas pozycji, następnie grzecznie
poprosić personel takiego ośrodka o wypożyczenie tych materiałów ( tylko osobom
zatrudnionym w instytucji posiadającej taki ośrodek) lub o sporządzenie kopii tego,
co nas interesuje. Oczywiście mowy nie było by można otrzymać jakieś kopie
od ręki. Sporządzało się fotokopie pożądanych stron książki lub czasopisma, co zawsze
trwało kilka dni. Ale pozostaje bezspornym faktem , że sporo osób było przy tej
okazji zatrudnionych. W bibliotece musiały być zatrudnione 2 osoby, również dwie
w pracowni fotograficznej, z czasem, gdy nastała era kserokopiarek to i tam musiały
być dwie osoby. A dziś - chwila/moment, włączamy komputer i nie ruszając się od
biurka mamy niemal wszystkie potrzebne informacje. Zero romantyzmu, zero kontaktu
z innymi ludzmi.
Marek stał się w bibliotece i czytelni częstym gościem. Proponowałyśmy, by zabrał
rocznik interesującego go czaspisma do siebie, ale on tłumaczył się, że ten jeden
rocznik to za mało, że spotyka tu odsyłacze do innych numerów lub do książek i musi
sobie to wszystko spokojnie powypisywać i posprawdzać w fiszkach.
Ponieważ jak już pisałam, byłyśmy raczej wredne, nie omieszkałyśmy poinformować
Celinę, że Marek nie jest stanu wolnego, że ma dziecko i jakiś chorowity taki z niego
facet i że dotychczas nie był częstym gościem w naszych progach, więc podejrzewamy,
że to ona jest obiektem jego zainteresowania a nie czasopisma.
Celina nas poinformowała, że jej zdaniem to bardzo miły facet, że dopytywał się jak jej
podoba się ta praca, a nawet zaproponował, że może poszliby gdzieś na kawę po pracy.
Wzruszyłyśmy tylko ramionkami, bo życie pozabiurowe Celiny nie leżało w kręgu
naszych zainteresowań - każda z nas miała mnóstwo własnych spraw na głowie.
Przez ponad tydzień Marek ani razu nie zajrzał do biblioteki, więc postanowiłam
wstawić na miejsce materiały, które notorycznie przeglądał w czytelni.
Kaśka, która zawsze myślała głównie nad tym, by jak najbardziej zmniejszyć ilość
wizyt pomiędzy regałami, zadzwoniła do Marka i od jego współpracowników dowiedziała
się, że jest chory, ma 10 dni zwolnienia lekarskiego. Prosiła bym się jeszcze wstrzymała
ze stawianiem wyciągniętych tomów na miejsce.
Poza tym zaczęła się namiętnie zastanawiać na co ten młody w gruncie rzeczy człowiek
tak często choruje.
Wiecie kto kiedyś w miejscu pracy był zbiornicą informacji o każdym z pracowników?
Dział kadr, a najczęściej kierownik takiego działu. I Kaśka, która miała bardzo dobre
układy z naszą kadrową, postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o Marku.
Postanowiła iść do "Śmiertki" i przy okazji nieco ją podpytać. Śmiertka miała dziwną
namiętność do robienia na drutach niemal całej swej konfekcji. Od czubka głowy aż do
stóp była przyodziana w wyroby przez siebie wydziergane. Czasami się zastanawiałam
czy bieliznę też sobie dzierga na drutach. I bardzo chętnie uczyła dziergania każdego,
kto o to poprosił. Kaśka postanowiła, że zacznie robić czapkę jakimś nowym ściegiem,
który słabo zna i pójdzie z tym do Śmiertki po poradę, a potem jakoś postara się
wyciągnąć od niej jakieś bliższe informacje o Marku.
Zupełnie nie wiem skąd się wzięła ksywka naszej kadrowej- czy od jej wyglądu czy też
z innego powodu. Fakt, pani Jolanta była wysoka, niezmiernie chuda, blada, miała
zapadnięte policzki i dość wyrazne zmarszczki mimiczne a jej trwała ondulacja robiła
wrażenie wypłowiałej peruki. Zero makijażu, a całości dopełniały usta o sinawym
odcieniu.
Nie lubiłam z nią rozmawiać, zawsze czułam się nieswojo, gdy przewiercała mnie swymi bladoniebieskimi oczkami w okularach.
c.d.n.
Jeszcze nie tak dawno, nawet tak prosty w gruncie rzeczy telefon był przedmiotem
pożądania. Na zainstalowanie telefonu czekało się latami i to właściwie w całym
kraju.Komputery osobiste były obecne tylko w literaturze sf, podobnie jak telefony
komórkowe i wszelkie pokrewne ustrojstwa.
A połączenia automatyczne pomiędzy miastami ? Też ich nie było. Największą
karą była konieczność przeprowadzenia rozmowy międzymiastowej i to w godzinach
pracy. Nawet na tzw. połączenie "błyskawiczne" czekało się przynajmniej 2 godziny.
Informacje zdobywało się w bibliotekach lub w ośrodkach informacji naukowo-
technicznej danej branży. Należało więc udać się do biblioteki takiego ośrodka, tam
pogrzebać w fiszkach, wypisać tytuły interesujących nas pozycji, następnie grzecznie
poprosić personel takiego ośrodka o wypożyczenie tych materiałów ( tylko osobom
zatrudnionym w instytucji posiadającej taki ośrodek) lub o sporządzenie kopii tego,
co nas interesuje. Oczywiście mowy nie było by można otrzymać jakieś kopie
od ręki. Sporządzało się fotokopie pożądanych stron książki lub czasopisma, co zawsze
trwało kilka dni. Ale pozostaje bezspornym faktem , że sporo osób było przy tej
okazji zatrudnionych. W bibliotece musiały być zatrudnione 2 osoby, również dwie
w pracowni fotograficznej, z czasem, gdy nastała era kserokopiarek to i tam musiały
być dwie osoby. A dziś - chwila/moment, włączamy komputer i nie ruszając się od
biurka mamy niemal wszystkie potrzebne informacje. Zero romantyzmu, zero kontaktu
z innymi ludzmi.
Marek stał się w bibliotece i czytelni częstym gościem. Proponowałyśmy, by zabrał
rocznik interesującego go czaspisma do siebie, ale on tłumaczył się, że ten jeden
rocznik to za mało, że spotyka tu odsyłacze do innych numerów lub do książek i musi
sobie to wszystko spokojnie powypisywać i posprawdzać w fiszkach.
Ponieważ jak już pisałam, byłyśmy raczej wredne, nie omieszkałyśmy poinformować
Celinę, że Marek nie jest stanu wolnego, że ma dziecko i jakiś chorowity taki z niego
facet i że dotychczas nie był częstym gościem w naszych progach, więc podejrzewamy,
że to ona jest obiektem jego zainteresowania a nie czasopisma.
Celina nas poinformowała, że jej zdaniem to bardzo miły facet, że dopytywał się jak jej
podoba się ta praca, a nawet zaproponował, że może poszliby gdzieś na kawę po pracy.
Wzruszyłyśmy tylko ramionkami, bo życie pozabiurowe Celiny nie leżało w kręgu
naszych zainteresowań - każda z nas miała mnóstwo własnych spraw na głowie.
Przez ponad tydzień Marek ani razu nie zajrzał do biblioteki, więc postanowiłam
wstawić na miejsce materiały, które notorycznie przeglądał w czytelni.
Kaśka, która zawsze myślała głównie nad tym, by jak najbardziej zmniejszyć ilość
wizyt pomiędzy regałami, zadzwoniła do Marka i od jego współpracowników dowiedziała
się, że jest chory, ma 10 dni zwolnienia lekarskiego. Prosiła bym się jeszcze wstrzymała
ze stawianiem wyciągniętych tomów na miejsce.
Poza tym zaczęła się namiętnie zastanawiać na co ten młody w gruncie rzeczy człowiek
tak często choruje.
Wiecie kto kiedyś w miejscu pracy był zbiornicą informacji o każdym z pracowników?
Dział kadr, a najczęściej kierownik takiego działu. I Kaśka, która miała bardzo dobre
układy z naszą kadrową, postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o Marku.
Postanowiła iść do "Śmiertki" i przy okazji nieco ją podpytać. Śmiertka miała dziwną
namiętność do robienia na drutach niemal całej swej konfekcji. Od czubka głowy aż do
stóp była przyodziana w wyroby przez siebie wydziergane. Czasami się zastanawiałam
czy bieliznę też sobie dzierga na drutach. I bardzo chętnie uczyła dziergania każdego,
kto o to poprosił. Kaśka postanowiła, że zacznie robić czapkę jakimś nowym ściegiem,
który słabo zna i pójdzie z tym do Śmiertki po poradę, a potem jakoś postara się
wyciągnąć od niej jakieś bliższe informacje o Marku.
Zupełnie nie wiem skąd się wzięła ksywka naszej kadrowej- czy od jej wyglądu czy też
z innego powodu. Fakt, pani Jolanta była wysoka, niezmiernie chuda, blada, miała
zapadnięte policzki i dość wyrazne zmarszczki mimiczne a jej trwała ondulacja robiła
wrażenie wypłowiałej peruki. Zero makijażu, a całości dopełniały usta o sinawym
odcieniu.
Nie lubiłam z nią rozmawiać, zawsze czułam się nieswojo, gdy przewiercała mnie swymi bladoniebieskimi oczkami w okularach.
c.d.n.
czwartek, 29 sierpnia 2013
Święta Celina- cz. III
I rzeczywiście - Celina w dniu imienin przeżyła istny najazd - biedula dwoiła się
i troiła, a nasza rola ograniczyła się do wskazywania wchodzącym do naszego
pokoju, że należy skręcić w prawo, do czytelni.
Niektórych panów widziałyśmy z Kaśką po raz pierwszy - podejrzewam, że byli
najwyżej raz w życiu w naszym pokoju, pewnie z kartą obiegową by pobrać
jakiś tam regulamin.
Ciasta zniknęły jak sen złoty - nikt się tak nie wysilał i nie przynosił z tej okazji
domowych wypieków. No ale oprócz tego były jakieś cukierki czekoladowe i
oczywiście kawa i papierosy.
W pewnej chwili jeden z kolegów, który już zaliczył poczęstunek, przyszedł do nas
z zapytaniem, czy to jakieś wygłupy, czy naprawdę imieniny, bo dziś przecież nie
są imieniny Celiny a Marceliny, co skrupulatnie sprawdził w kalendarzu.
Marek nie należał do tej części pracowników, którzy szwendali się po pokojach,
mam wrażenie, że nie wiedział nawet jak która z nas ma na imię - mnie często
chrzcił Zosią a Kaśkę .... Basią.
Upewniwszy się co do imienia, wrócił do czytelni, gdzie przesiedział jak przymurowany
niemal do końca dnia pracy.
Pomogłyśmy solenizantce uprzątnąć powstały bałagan- Celina wpadła wyraznie
w "pobożny nastrój", bo co chwilę powtarzała : "O Boże, ale ludzi przyszło! O Boże,
chyba wszyscy z Zakładu Doświadczalnego byli!"
Bardzo nas to z Kaśką rozbawiło, bo każda z nas raz do roku przeżywała taką frajdę,
o ile nie wzięła w tym czasie urlopu.
Następnego dnia pierwszym gościem w naszym pokoju okazał się być...Marek.
A ponieważ obie z Kaśką nie należałyśmy do słodkich kobietek, zaraz jedna z nas
warknęła, że dziś już nie ma imienin a i ze słodyczy nic nie zostało, a kawę właśnie
już wypiłyśmy.
Ale Marek zrobił słodziutką minę i poprosił o jeden z roczników fachowych czasopism
i zaofiarował się, że go nawet przyniesie z biblioteki, żebyśmy nie musiały go nosić.
Spojrzałyśmy na siebie z Kachą, Kacha mrugnęła do mnie, wzięłam służbową ścierkę
i poszłam pomiędzy regały, Marek za mną. Rocznik rzeczywiście był ciężki, każdy
zawierał 6 egzemplarzy drukowanych na kredowym papierze, każdy z egzemplarzy miał
około 60 kartek, do tego introligatornia podeszła do sprawy poważnie i wszystkie roczniki
miały sztywne, grube okładki. Szkoda tylko, że nikt nie wymyślił systemu
samooczyszczania się tomów z kurzu.
Marek porwał rocznik w objęcia i dziarsko pomaszerował do czytelni, starannie
zamknąwszy za sobą drzwi.
Popędziłyśmy z Kaśką wyśmiać się pomiędzy regały.
Za ostatnim regałem skręcałyśmy się wprost ze śmiechu. Dobrze, że pomieszczenie było
dostatecznie duże, a regały pełne książek skutecznie tłumiły nasze chichoty.
O Marku nie wiedziałyśmy zbyt wiele - nie należał do stałych bywalców naszego
"bibliotecznego salonu". Ale wiedziałyśmy, że jest dobrym projektantem, że ma niedużego
synka, jakieś kłopoty małżeńskie i że często "bywa na chorobowym".
Co do jego powierzchowności to raczej należał do przystojnych facetów. Poza tym był
sympatyczny i nie męczył nas durnymi i mdłymi komplementami, nie leciał od drzwi
z wyciągniętą prawicą i dziobem.
W czytelni Marek przesiedział niemal cały dzień, a my, jako wielce złośliwe babsztyle
musiałyśmy akurat tego dnia uzupełniać fiszki w katalogu.
Nawet zabawnie to wyglądało - Celina siedziała przy stoliku w jednym kącie czytelni,
Marek w przeciwnym, a pomiędzy nimi my na zmianę uzupełniałyśmy katalog.
Najwięcej nas bawiło, że Celina chyba wcale nie zorientowała się w całej sytuacji - była
zawalona papierzyskami i nawet okiem nie rzuciła w stronę Marka, który wyraznie miał
kłopoty ze skupieniem się nad tym, co wziął do czytania.
Biurowe romanse były w naszym Biurze niemal na porządku dziennym. Każdy miał tu
sympatię, niezależnie od swego stanu cywilnego. Najczęściej owe romanse miały swój kres
z chwilą wyjścia z biura, choć nie wszystkie.
c.d.n
i troiła, a nasza rola ograniczyła się do wskazywania wchodzącym do naszego
pokoju, że należy skręcić w prawo, do czytelni.
Niektórych panów widziałyśmy z Kaśką po raz pierwszy - podejrzewam, że byli
najwyżej raz w życiu w naszym pokoju, pewnie z kartą obiegową by pobrać
jakiś tam regulamin.
Ciasta zniknęły jak sen złoty - nikt się tak nie wysilał i nie przynosił z tej okazji
domowych wypieków. No ale oprócz tego były jakieś cukierki czekoladowe i
oczywiście kawa i papierosy.
W pewnej chwili jeden z kolegów, który już zaliczył poczęstunek, przyszedł do nas
z zapytaniem, czy to jakieś wygłupy, czy naprawdę imieniny, bo dziś przecież nie
są imieniny Celiny a Marceliny, co skrupulatnie sprawdził w kalendarzu.
Marek nie należał do tej części pracowników, którzy szwendali się po pokojach,
mam wrażenie, że nie wiedział nawet jak która z nas ma na imię - mnie często
chrzcił Zosią a Kaśkę .... Basią.
Upewniwszy się co do imienia, wrócił do czytelni, gdzie przesiedział jak przymurowany
niemal do końca dnia pracy.
Pomogłyśmy solenizantce uprzątnąć powstały bałagan- Celina wpadła wyraznie
w "pobożny nastrój", bo co chwilę powtarzała : "O Boże, ale ludzi przyszło! O Boże,
chyba wszyscy z Zakładu Doświadczalnego byli!"
Bardzo nas to z Kaśką rozbawiło, bo każda z nas raz do roku przeżywała taką frajdę,
o ile nie wzięła w tym czasie urlopu.
Następnego dnia pierwszym gościem w naszym pokoju okazał się być...Marek.
A ponieważ obie z Kaśką nie należałyśmy do słodkich kobietek, zaraz jedna z nas
warknęła, że dziś już nie ma imienin a i ze słodyczy nic nie zostało, a kawę właśnie
już wypiłyśmy.
Ale Marek zrobił słodziutką minę i poprosił o jeden z roczników fachowych czasopism
i zaofiarował się, że go nawet przyniesie z biblioteki, żebyśmy nie musiały go nosić.
Spojrzałyśmy na siebie z Kachą, Kacha mrugnęła do mnie, wzięłam służbową ścierkę
i poszłam pomiędzy regały, Marek za mną. Rocznik rzeczywiście był ciężki, każdy
zawierał 6 egzemplarzy drukowanych na kredowym papierze, każdy z egzemplarzy miał
około 60 kartek, do tego introligatornia podeszła do sprawy poważnie i wszystkie roczniki
miały sztywne, grube okładki. Szkoda tylko, że nikt nie wymyślił systemu
samooczyszczania się tomów z kurzu.
Marek porwał rocznik w objęcia i dziarsko pomaszerował do czytelni, starannie
zamknąwszy za sobą drzwi.
Popędziłyśmy z Kaśką wyśmiać się pomiędzy regały.
Za ostatnim regałem skręcałyśmy się wprost ze śmiechu. Dobrze, że pomieszczenie było
dostatecznie duże, a regały pełne książek skutecznie tłumiły nasze chichoty.
O Marku nie wiedziałyśmy zbyt wiele - nie należał do stałych bywalców naszego
"bibliotecznego salonu". Ale wiedziałyśmy, że jest dobrym projektantem, że ma niedużego
synka, jakieś kłopoty małżeńskie i że często "bywa na chorobowym".
Co do jego powierzchowności to raczej należał do przystojnych facetów. Poza tym był
sympatyczny i nie męczył nas durnymi i mdłymi komplementami, nie leciał od drzwi
z wyciągniętą prawicą i dziobem.
W czytelni Marek przesiedział niemal cały dzień, a my, jako wielce złośliwe babsztyle
musiałyśmy akurat tego dnia uzupełniać fiszki w katalogu.
Nawet zabawnie to wyglądało - Celina siedziała przy stoliku w jednym kącie czytelni,
Marek w przeciwnym, a pomiędzy nimi my na zmianę uzupełniałyśmy katalog.
Najwięcej nas bawiło, że Celina chyba wcale nie zorientowała się w całej sytuacji - była
zawalona papierzyskami i nawet okiem nie rzuciła w stronę Marka, który wyraznie miał
kłopoty ze skupieniem się nad tym, co wziął do czytania.
Biurowe romanse były w naszym Biurze niemal na porządku dziennym. Każdy miał tu
sympatię, niezależnie od swego stanu cywilnego. Najczęściej owe romanse miały swój kres
z chwilą wyjścia z biura, choć nie wszystkie.
c.d.n
Święta Celina- cz.II
Celina coraz częściej nas zadziwiała. Po pierwsze zaopiekowała się czule dwiema
chińskim różami, które stały w czytelni. Nim trafiły do czytelni stały w mieszkaniu
naszego szefa, ale gdy zbyt się rozrosły przywiózł je do Biura.
Podniosłyśmy z Kaśką krzyk, że my nie mamy talentu do kwiatów i nie będziemy się
absolutnie zajmować kwiatami - miała je podlewać sprzątaczka a szef dbać o ich
kondycję zdrowotną. My nawet nie patrzyłyśmy na nie gdy bywałyśmy w czytelni.
Kaśka tylko czasami, gdy nie chciało się jej wędrować do łazienki by wypłukać
szklankę po herbacie wylewała jej resztki do doniczek, twierdząc,że listki herbaciane
świetnie użyzniają ziemię. Nie wiem, nie znam się na tym, być może?
Jak pisałam 70% biura stanowili mężczyzni. A może raczej męscy szowiniści - kobiety
właściwie powinny były tylko ładnie wyglądać i się uśmiechać, bo tak naprawdę to się
do niczego w pracy nie nadawały - te z dyplomami Politechniki również.
I z całą pewnością mężczyzna projektował nasz biurowy budynek jak i planował jego
wyposażenie.
Budynek miał ogrzewanie centralne, ale nikt nie wpadł na pomysł, aby w łazience
była nie tylko zimna woda. Lustro do łazienki przyniosła z domu jedna z pracownic.
Z trudem udało się znalezć chętnego do jego zainstalowania.
Nic dziwnego, że umycie szklanki zimną wodą nie było czynnością za którą byśmy
przepadały.
A Celina, gdy tylko zdążyłyśmy wypić kawę, natychmiast gnała do łazienki z naszymi
trzema kubkami- ona nie tylko je starannie myła, ona je nawet wycierała do sucha!
Szok, bo tej kawy to piłyśmy sporo i za każdym razem kubki myła Celina.
Na szczęście kawowi goście przychodzili z własnymi kubkami i sami je myli.
Celina również uważała za stosowne myć codziennie wszystkie stoliki w czytelni.
Teoretycznie należało to do obowiązków będącej na etacie sprzątaczki, ale chyba nie
robiła tego często. Nasze biurka myłyśmy same- miałyśmy na nich szklane blaty.
W Dziale Planowania szybko zorientowano się, że Celina jest chętna do pracy i do
pomagania innym.
Sporo było prac, których nikt nie lubił robić i "planówki", jak nazywałyśmy koleżanki
z tego działu, zaczęły wykorzystywać do tego Celinę.
Celina cały dzień pracowała niczym mrówka, a gdy weszło się do Działu Planowania,
wyraznie widać było, że panie nie cierpią z nadmiaru obowiązków.
Prawdę mówiąc w naszym Biurze nikt się nie przemęczał , my z Kaśką też nie.
Najwięcej pracy miałyśmy z okazji rocznego remanentu i gdy nadchodziły zrealizowane
nasze zamówienia na książki, czasopisma i normy techniczne.
W te dni było urwanie głowy a w czasie remanentu biblioteki i chowania roczników
czasopism to była ciężka i arcy brudna fizyczna praca.
Lubiłyśmy obie Celinę i zaczęłyśmy dziewczynę nieco buntować - dlaczego miała
robić coś, co nie należało do jej obowiązków a wciśnięto to jej dlatego, że była miła
i chętna do pomocy?
Po pół roku pracy okazało się, że Celina pomaga nie tylko swoim koleżankom
w dziale planowania. Wystarczyło zrobić do Celiny słodkie oczy i poprosić o pomoc -
niekoniecznie w sprawach służbowych. Celina odbierała dziecko koleżanki z przedszkola,
załatwiała jakiś deficytowy towar, szukała książek w księgarniach.
Oczy nam wychodziły ze zdumienia, a ona twierdziła, że robienie przyjemności i drobnych
przysług innym daje jej radość. Kaśka tylko wzruszyła ramionami i dyskretnie narysowała
palcem małe kółko na swoim czole.
W naszym niewielkim Biurze z całą powagą i pompą czciło się imieniny każdego
pracownika. Z góry wiadomo było, że wtedy solenizanta nawiedzi każdy pracownik, który
jest danego dnia w pracy. Należało więc zaopatrzyć się w kilka kilogramów czekoladowych
słodkości, kawę w dużej ilości oraz w ...papierosy. I od godziny 9 rano do 14-tej ciagle
ktoś się zjawiał z życzeniami. Tym sposobem zdarzało się, że życzenia składały osoby,
które właśnie z tej okazji widziało się po raz pierwszy w życiu - z reguły byli to pracownicy
Zakładu Doświadczalnego, który mieścił się w oddzielnym budynku.
W sierpniu, czternastego, były imieniny Marceliny -Celiny. Uprzedziłyśmy ją, że może się
spodziewać "najazdu gości" - może nie 175 osób, ale przynajmniej około setki, bo okres
urlopowy.
Celina przyszła do pracy z siatami pełnymi wszelakiego dobra, w tym również ciasta,
które sama poprzedniego dnia upiekła.
c.d.n.
chińskim różami, które stały w czytelni. Nim trafiły do czytelni stały w mieszkaniu
naszego szefa, ale gdy zbyt się rozrosły przywiózł je do Biura.
Podniosłyśmy z Kaśką krzyk, że my nie mamy talentu do kwiatów i nie będziemy się
absolutnie zajmować kwiatami - miała je podlewać sprzątaczka a szef dbać o ich
kondycję zdrowotną. My nawet nie patrzyłyśmy na nie gdy bywałyśmy w czytelni.
Kaśka tylko czasami, gdy nie chciało się jej wędrować do łazienki by wypłukać
szklankę po herbacie wylewała jej resztki do doniczek, twierdząc,że listki herbaciane
świetnie użyzniają ziemię. Nie wiem, nie znam się na tym, być może?
Jak pisałam 70% biura stanowili mężczyzni. A może raczej męscy szowiniści - kobiety
właściwie powinny były tylko ładnie wyglądać i się uśmiechać, bo tak naprawdę to się
do niczego w pracy nie nadawały - te z dyplomami Politechniki również.
I z całą pewnością mężczyzna projektował nasz biurowy budynek jak i planował jego
wyposażenie.
Budynek miał ogrzewanie centralne, ale nikt nie wpadł na pomysł, aby w łazience
była nie tylko zimna woda. Lustro do łazienki przyniosła z domu jedna z pracownic.
Z trudem udało się znalezć chętnego do jego zainstalowania.
Nic dziwnego, że umycie szklanki zimną wodą nie było czynnością za którą byśmy
przepadały.
A Celina, gdy tylko zdążyłyśmy wypić kawę, natychmiast gnała do łazienki z naszymi
trzema kubkami- ona nie tylko je starannie myła, ona je nawet wycierała do sucha!
Szok, bo tej kawy to piłyśmy sporo i za każdym razem kubki myła Celina.
Na szczęście kawowi goście przychodzili z własnymi kubkami i sami je myli.
Celina również uważała za stosowne myć codziennie wszystkie stoliki w czytelni.
Teoretycznie należało to do obowiązków będącej na etacie sprzątaczki, ale chyba nie
robiła tego często. Nasze biurka myłyśmy same- miałyśmy na nich szklane blaty.
W Dziale Planowania szybko zorientowano się, że Celina jest chętna do pracy i do
pomagania innym.
Sporo było prac, których nikt nie lubił robić i "planówki", jak nazywałyśmy koleżanki
z tego działu, zaczęły wykorzystywać do tego Celinę.
Celina cały dzień pracowała niczym mrówka, a gdy weszło się do Działu Planowania,
wyraznie widać było, że panie nie cierpią z nadmiaru obowiązków.
Prawdę mówiąc w naszym Biurze nikt się nie przemęczał , my z Kaśką też nie.
Najwięcej pracy miałyśmy z okazji rocznego remanentu i gdy nadchodziły zrealizowane
nasze zamówienia na książki, czasopisma i normy techniczne.
W te dni było urwanie głowy a w czasie remanentu biblioteki i chowania roczników
czasopism to była ciężka i arcy brudna fizyczna praca.
Lubiłyśmy obie Celinę i zaczęłyśmy dziewczynę nieco buntować - dlaczego miała
robić coś, co nie należało do jej obowiązków a wciśnięto to jej dlatego, że była miła
i chętna do pomocy?
Po pół roku pracy okazało się, że Celina pomaga nie tylko swoim koleżankom
w dziale planowania. Wystarczyło zrobić do Celiny słodkie oczy i poprosić o pomoc -
niekoniecznie w sprawach służbowych. Celina odbierała dziecko koleżanki z przedszkola,
załatwiała jakiś deficytowy towar, szukała książek w księgarniach.
Oczy nam wychodziły ze zdumienia, a ona twierdziła, że robienie przyjemności i drobnych
przysług innym daje jej radość. Kaśka tylko wzruszyła ramionami i dyskretnie narysowała
palcem małe kółko na swoim czole.
W naszym niewielkim Biurze z całą powagą i pompą czciło się imieniny każdego
pracownika. Z góry wiadomo było, że wtedy solenizanta nawiedzi każdy pracownik, który
jest danego dnia w pracy. Należało więc zaopatrzyć się w kilka kilogramów czekoladowych
słodkości, kawę w dużej ilości oraz w ...papierosy. I od godziny 9 rano do 14-tej ciagle
ktoś się zjawiał z życzeniami. Tym sposobem zdarzało się, że życzenia składały osoby,
które właśnie z tej okazji widziało się po raz pierwszy w życiu - z reguły byli to pracownicy
Zakładu Doświadczalnego, który mieścił się w oddzielnym budynku.
W sierpniu, czternastego, były imieniny Marceliny -Celiny. Uprzedziłyśmy ją, że może się
spodziewać "najazdu gości" - może nie 175 osób, ale przynajmniej około setki, bo okres
urlopowy.
Celina przyszła do pracy z siatami pełnymi wszelakiego dobra, w tym również ciasta,
które sama poprzedniego dnia upiekła.
c.d.n.
niedziela, 25 sierpnia 2013
Święta Celina
Pewnego marcowego dnia, w którym słońce usiłowało za wszelką cenę roztopić niemal
metrowe pryzmy śniegu odgarniętego na pobocze chodnika, szef wprowadził do naszego
pokoju nieznajomą dziewczynę.
Była niewysoka, proporcjonalnie zbudowana, nic z jej wyglądu nie rzucało się w oczy -
można powiedzieć, że właściwie była "nijaka".
"Przedstawiam paniom nową pracownicę. I mam prośbę - oprowadzcie panią po biurze,
bo ja muszę jechać zaraz do ministerstwa" - szef rzucił nam wyraznie spłoszone spojrzenie
i czym prędzej wycofał się z pokoju, pchnąwszy dziewczynę lekko w naszą stronę.
Spojrzałyśmy na siebie z koleżanką i każdej zaświtała ta sama myśl - "nowa" jest pewnie
jakąś znajomą szefa, bo nigdy jeszcze nikogo w ten sposób nie przyjmował do pracy.
"Jestem Marcela B. "- przedstawiła się nowa podchodząc bliżej.
"Mam pracować w dziale planowania, ale tam na razie nie ma wolnego biurka, więc pewnie
będę tymczasem siedzieć w czytelni, ale postaram się paniom nie przeszkadzać"- głos miała
łagodny, zupełnie jakby mówiła do malutkich dzieci.
"Z pewnością nie, bo nam niewiele rzeczy przeszkadza, a poza tym my do czytelni nie wchodzimy
a interesanci też raczej częściej sterczą pomiędzy półkami w bibliotece lub w naszym pokoju
niż w czytelni"- wyjaśniła Kaśka. Potem rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie i zaprosiła
Marcelinę B. na "wycieczkę po biurze".
Wróciły po niemal godzinie, bo Kaśka wpadła na pomysł, by oprowadzić Marcelinę po całym
przedsiębiorstwie - i po biurze i po Zakładzie Doświadczalnym.
Marcelina była wyraznie nieco skonsternowana, Kaśka rozbawiona.
Marcelina poszła natychmiast do kierowniczki Działu Planowania by porozmawiać
o swych obowiązkach, więc miałyśmy chwilę na wymienienie uwag o "nowej".
Kaśka w każdym z odwiedzanych pokoi przedstawiała Marcelinę dodając wyjaśnienie, że
oprowadza nową z polecenia szefa. W naszym Biurze pracowało 176 osób, w tym
z 70% mężczyzn. I każdy jeden uznał za stosowne nie tylko uścisnąć dłoń Marceli ale i
złożyć na niej pocałunek. Dobrze znałyśmy ten zwyczaj, który nas doprowadzał do złości -
po 3 latach tłumaczeń panowie pojęli, że Kaśka i ja nie lubimy całowania po rękach i
wreszcie przestali do nas lecieć "z wyciągniętą ręką i dziobem" gdy przychodzili do biblioteki.
Prawdę mówiąc czułam się nieswojo, gdy pan, który mógłby być niemal moim dziadkiem,
całował mnie w rękę. Nigdy nie mogłam pojąć po co to całowanie w rękę. Mało tego,
mnie nie odpowiadało również to podawanie sobie rąk - zupełnie nie wiem, dlaczego nie
starczało zwykłe, słowne "dzień dobry" lub "do widzenia", połączone z uśmiechem.
Z "Marceli" szybko zrobiłyśmy Celinę, na co ona chętnie przystała.
Byłyśmy jeszcze młode, potrafiłyśmy się śmiać niemal z niczego, one były singielkami, ja
miałam już za sobą trzyletni staż małżeński, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało w różnego
rodzaju wygłupach a nawet biurowych flirtach. Zawsze rozśmieszały mnie wszystkie
komplementy dotyczące mego wyglądu, niemal zawsze każdemu polecałam wizytę u okulisty,
nie mniej miałam tam kilku kolegów, z którymi można było porozmawiać naprawdę miło
i na ciekawe tematy.
Dzień pracy zaczynał się u nas od....kawy, a ja musiałam również zjeść śniadanie. Nigdy
nie byłam w stanie zjeść wcześnie rano śniadania. Ponieważ dojazd do pracy zajmował mi
co najmniej godzinę, więc po dojechaniu na miejsce umierałam z głodu.
Kaśka, która mieszkała niedaleko biura docierała tu już po śniadaniu, my z Celiną jadłyśmy
w pracy.
Zabawne, ale niemal każdy rozpoczynał w naszym Biurze dzień właśnie od wypicia kawy-
i nikomu nie przyszło do głowy by w ciągu pierwszej godziny załatwiać jakieś służbowe
sprawy. Podejrzewam, że gdyby któryś z interesantów wparował do naszego pokoju przed
godziną 9 rano, zemdlałybyśmy z wrażenia. Byłoby to równoznaczne z trzęsieniem ziemi.
Zresztą w tym Biurze królowała kawa - wypijaliśmy jej niemal hektolitry.
Gdy szef wpadał do nas służbowo, by omówić np. jakiś nowy system informacji, na biurko
obowiązkowo wjeżdżała kawa. Każdy z interesantów, któremu trzeba było wynalezć
potrzebne mu materiały, czas oczekiwania spędzał przy kawie.
c.d.n
metrowe pryzmy śniegu odgarniętego na pobocze chodnika, szef wprowadził do naszego
pokoju nieznajomą dziewczynę.
Była niewysoka, proporcjonalnie zbudowana, nic z jej wyglądu nie rzucało się w oczy -
można powiedzieć, że właściwie była "nijaka".
"Przedstawiam paniom nową pracownicę. I mam prośbę - oprowadzcie panią po biurze,
bo ja muszę jechać zaraz do ministerstwa" - szef rzucił nam wyraznie spłoszone spojrzenie
i czym prędzej wycofał się z pokoju, pchnąwszy dziewczynę lekko w naszą stronę.
Spojrzałyśmy na siebie z koleżanką i każdej zaświtała ta sama myśl - "nowa" jest pewnie
jakąś znajomą szefa, bo nigdy jeszcze nikogo w ten sposób nie przyjmował do pracy.
"Jestem Marcela B. "- przedstawiła się nowa podchodząc bliżej.
"Mam pracować w dziale planowania, ale tam na razie nie ma wolnego biurka, więc pewnie
będę tymczasem siedzieć w czytelni, ale postaram się paniom nie przeszkadzać"- głos miała
łagodny, zupełnie jakby mówiła do malutkich dzieci.
"Z pewnością nie, bo nam niewiele rzeczy przeszkadza, a poza tym my do czytelni nie wchodzimy
a interesanci też raczej częściej sterczą pomiędzy półkami w bibliotece lub w naszym pokoju
niż w czytelni"- wyjaśniła Kaśka. Potem rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie i zaprosiła
Marcelinę B. na "wycieczkę po biurze".
Wróciły po niemal godzinie, bo Kaśka wpadła na pomysł, by oprowadzić Marcelinę po całym
przedsiębiorstwie - i po biurze i po Zakładzie Doświadczalnym.
Marcelina była wyraznie nieco skonsternowana, Kaśka rozbawiona.
Marcelina poszła natychmiast do kierowniczki Działu Planowania by porozmawiać
o swych obowiązkach, więc miałyśmy chwilę na wymienienie uwag o "nowej".
Kaśka w każdym z odwiedzanych pokoi przedstawiała Marcelinę dodając wyjaśnienie, że
oprowadza nową z polecenia szefa. W naszym Biurze pracowało 176 osób, w tym
z 70% mężczyzn. I każdy jeden uznał za stosowne nie tylko uścisnąć dłoń Marceli ale i
złożyć na niej pocałunek. Dobrze znałyśmy ten zwyczaj, który nas doprowadzał do złości -
po 3 latach tłumaczeń panowie pojęli, że Kaśka i ja nie lubimy całowania po rękach i
wreszcie przestali do nas lecieć "z wyciągniętą ręką i dziobem" gdy przychodzili do biblioteki.
Prawdę mówiąc czułam się nieswojo, gdy pan, który mógłby być niemal moim dziadkiem,
całował mnie w rękę. Nigdy nie mogłam pojąć po co to całowanie w rękę. Mało tego,
mnie nie odpowiadało również to podawanie sobie rąk - zupełnie nie wiem, dlaczego nie
starczało zwykłe, słowne "dzień dobry" lub "do widzenia", połączone z uśmiechem.
Z "Marceli" szybko zrobiłyśmy Celinę, na co ona chętnie przystała.
Byłyśmy jeszcze młode, potrafiłyśmy się śmiać niemal z niczego, one były singielkami, ja
miałam już za sobą trzyletni staż małżeński, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało w różnego
rodzaju wygłupach a nawet biurowych flirtach. Zawsze rozśmieszały mnie wszystkie
komplementy dotyczące mego wyglądu, niemal zawsze każdemu polecałam wizytę u okulisty,
nie mniej miałam tam kilku kolegów, z którymi można było porozmawiać naprawdę miło
i na ciekawe tematy.
Dzień pracy zaczynał się u nas od....kawy, a ja musiałam również zjeść śniadanie. Nigdy
nie byłam w stanie zjeść wcześnie rano śniadania. Ponieważ dojazd do pracy zajmował mi
co najmniej godzinę, więc po dojechaniu na miejsce umierałam z głodu.
Kaśka, która mieszkała niedaleko biura docierała tu już po śniadaniu, my z Celiną jadłyśmy
w pracy.
Zabawne, ale niemal każdy rozpoczynał w naszym Biurze dzień właśnie od wypicia kawy-
i nikomu nie przyszło do głowy by w ciągu pierwszej godziny załatwiać jakieś służbowe
sprawy. Podejrzewam, że gdyby któryś z interesantów wparował do naszego pokoju przed
godziną 9 rano, zemdlałybyśmy z wrażenia. Byłoby to równoznaczne z trzęsieniem ziemi.
Zresztą w tym Biurze królowała kawa - wypijaliśmy jej niemal hektolitry.
Gdy szef wpadał do nas służbowo, by omówić np. jakiś nowy system informacji, na biurko
obowiązkowo wjeżdżała kawa. Każdy z interesantów, któremu trzeba było wynalezć
potrzebne mu materiały, czas oczekiwania spędzał przy kawie.
c.d.n
poniedziałek, 12 sierpnia 2013
Pięć dni z życia- dzień piąty
Miała być wyczekanym, ukochanym synkiem tatusia. W domu już była córka,
teraz miał się urodzić chłopak. Wszystkie sąsiadki zapewniały ,że "pana żona tym razem
z pewnością urodzi chłopca, tak pięknie wygląda w tej ciąży, zupełnie inaczej niż
w tamtej".
I co z tego, że jej matka ładnie wyglądała w ciąży- urodziła ją, kolejną córkę. A ponieważ
miała być chłopcem dostała imię Zdzisława. Nie ma Zdzisia, będzie Zdzisława.
Starsza siostra wołała na nią "Dziśka". Ojciec starał się by choć trochę była podobna do
chłopca w sensie mentalnym. Nie wolno jej było przesiadywać przed lustrem ani się stroić
a zamiast do liceum kazał by złożyła papiery to technikum łączności.
Zdzisia bez trudu zdała egzamin wstępny i rozpoczęła naukę, która jej nie sprawiała
trudności. W swojej klasie miała tylko jedną dziewczynę, reszta to było stado ogierów,
jak o nich mówiła.
Skończyła technikum i niemal automatycznie zdała na Politechnikę.
W domu nie za bardzo dotarło do jej ojca, że jest już pełnoletnia. Nadal musiała wracać
do domu przed godziną 22,00, meldować z kim i dokąd się wybiera.
W domu na okrągło były awantury, bo Zdzisia często przychodziła znacznie pózniej niż
ojciec sobie tego życzył. Zdzisia pomału miała tego dość i zaczęła bardzo intensywnie
myśleć nad tym, by jak najprędzej opuścić dom rodzinny. Studiowała, była naprawdę
dobrą studentką, w terminie zdawała egzaminy i do szczęścia było jej potrzeba tylko
trochę więcej swobody. Próbowała z ojcem porozmawiać na ten temat, ale do niego nic
nie docierało.
Wpierw wymyśliła, że znajdzie jakąś pracę , wynajmie pokój przy rodzinie i się wyprowadzi. Niestety, było to nierealne - jej ewentualne wynagrodzenie nie pokryłoby kosztów wynajęcia
pokoju, a przecież do tego trzeba jeszcze jeść, ubrać się i wydać nieco pieniędzy na książki.
Plan awaryjny zakładał, że wyjdzie jak najszybciej za mąż.
Rozejrzała się uważnie po swoich kolegach na wydziale. Kilku nawet lubiła, z jednym kilka
razy się spotkała. Był miły, kulturalny, uczynny - ilekroć poprosiła robił dla niej notatki a
nawet jakieś drobne projekty. Miał chłopak pecha - padło na niego.
Jak powszechnie wiadomo, jeśli kobieta wpadnie na jakiś pomysł, który wg niej jest wart
zachodu, zawsze go zrealizuje.
Zdzisia zaczęła przyprowadzać "Uczynnego" do domu, a ten bardzo się rodzicom spodobał.
W krótkim czasie tak biedaka skołowała, że ten wpadł na pomysł, że powinni się pobrać, wtedy
będą mieli wreszcie dla siebie dużo czasu. Mieszkać mieli wpierw u jego matki, potem
ewentualnie wynająć gdzieś mieszkanie. Oboje należeli do spółdzielni mieszkaniowych, więc
była szansa, że z czasem dostaną własne mieszkanie.
Od pomysłu do realizacji droga była krótka i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie finał nocy
poślubnej - z przerażeniem odkryła wkrótce, że jest w ciąży. Tego akurat nie planowała - plan
przewidywał ślub, ale nie rozmnażanie!
******
Epilog
Każdemu z bohaterów nieco się skomplikowało życie przez jeden pomysł. Niektórym bardzo,
innym trochę.
Dota wymyśliła sobie, że rzuci szkołę. Przez kilka lat pracowała przy montażu na taśmie,
wreszcie kadrowa skierowała ją do szkoły wieczorowej, by zrobiła maturę. A potem, niejako z rozpędu, zrobiła studia.
Życie ułożyło się jej całkiem niezle, a przez to, że wcześnie zaczęła pracować nauczyła się po
prostu samodzielności.
Teresa swój pomysł na wcześniejszy powrót do domu okupiła ciężki rozstrojem nerwowym,
długim pobytem w szpitalu, przejściową amnezją, brakiem kontaktu z dziećmi, rozwodem.
Niestety brakiem zaufania do rodu męskiego również.
Bogdanowi pomysł na Kazię zmarnował życie. Kazia niestety naprawdę była chora i nie
nadawała się na żonę i matkę. Bogdan wziął rozwód, synek został jemu przyznany. Nie
bez powodu lekarz powiedział, że Kazia nie może mieć dzieci - ich syn jest chory na tę
samą chorobę co jego matka. Było 50% szans,że nie odziedziczy, ale odziedziczył.
Ulka wyszła za Berta - to on jej zaproponował takie rozwiązanie, które miało być zemstą.
Mieli się rozejść po jakimś czasie. Nic z tego, są razem do dziś, mają dwójkę dorosłych już
dzieci.
Zdzisia urodziła swe niechciane dziecko. W kilka lat potem rozeszła się z "uczynnym", ale
pozostali w przyjacielskich stosunkach.
"Uczynny" pozostał samotny do dziś. Zdzisia "zaliczyła" już dwa małżeństwa, jedno od
drugiego bardziej nieudane. Tkwi w tym trzecim małżeństwie cały czas dziwiąc się, że
za takiego kogoś wyszła za mąż. Mnie coś innego dziwi - po co nadal jest z tym panem???
A teraz szczegóły "administracyjne" - wiem ,że czasem gdy się czyta jakieś opowiadanie żaden komentarz nie przychodzi do głowy. Nie musicie komentować, ale mam prośbę- zostawiajcie
znaczek :) gdy się Wam podoba lub (: gdy nie za bardzo, oraz podpis. Wtedy wiem, że
nie piszę w próżnię:)))
Miłego dla wszystkich:)
teraz miał się urodzić chłopak. Wszystkie sąsiadki zapewniały ,że "pana żona tym razem
z pewnością urodzi chłopca, tak pięknie wygląda w tej ciąży, zupełnie inaczej niż
w tamtej".
I co z tego, że jej matka ładnie wyglądała w ciąży- urodziła ją, kolejną córkę. A ponieważ
miała być chłopcem dostała imię Zdzisława. Nie ma Zdzisia, będzie Zdzisława.
Starsza siostra wołała na nią "Dziśka". Ojciec starał się by choć trochę była podobna do
chłopca w sensie mentalnym. Nie wolno jej było przesiadywać przed lustrem ani się stroić
a zamiast do liceum kazał by złożyła papiery to technikum łączności.
Zdzisia bez trudu zdała egzamin wstępny i rozpoczęła naukę, która jej nie sprawiała
trudności. W swojej klasie miała tylko jedną dziewczynę, reszta to było stado ogierów,
jak o nich mówiła.
Skończyła technikum i niemal automatycznie zdała na Politechnikę.
W domu nie za bardzo dotarło do jej ojca, że jest już pełnoletnia. Nadal musiała wracać
do domu przed godziną 22,00, meldować z kim i dokąd się wybiera.
W domu na okrągło były awantury, bo Zdzisia często przychodziła znacznie pózniej niż
ojciec sobie tego życzył. Zdzisia pomału miała tego dość i zaczęła bardzo intensywnie
myśleć nad tym, by jak najprędzej opuścić dom rodzinny. Studiowała, była naprawdę
dobrą studentką, w terminie zdawała egzaminy i do szczęścia było jej potrzeba tylko
trochę więcej swobody. Próbowała z ojcem porozmawiać na ten temat, ale do niego nic
nie docierało.
Wpierw wymyśliła, że znajdzie jakąś pracę , wynajmie pokój przy rodzinie i się wyprowadzi. Niestety, było to nierealne - jej ewentualne wynagrodzenie nie pokryłoby kosztów wynajęcia
pokoju, a przecież do tego trzeba jeszcze jeść, ubrać się i wydać nieco pieniędzy na książki.
Plan awaryjny zakładał, że wyjdzie jak najszybciej za mąż.
Rozejrzała się uważnie po swoich kolegach na wydziale. Kilku nawet lubiła, z jednym kilka
razy się spotkała. Był miły, kulturalny, uczynny - ilekroć poprosiła robił dla niej notatki a
nawet jakieś drobne projekty. Miał chłopak pecha - padło na niego.
Jak powszechnie wiadomo, jeśli kobieta wpadnie na jakiś pomysł, który wg niej jest wart
zachodu, zawsze go zrealizuje.
Zdzisia zaczęła przyprowadzać "Uczynnego" do domu, a ten bardzo się rodzicom spodobał.
W krótkim czasie tak biedaka skołowała, że ten wpadł na pomysł, że powinni się pobrać, wtedy
będą mieli wreszcie dla siebie dużo czasu. Mieszkać mieli wpierw u jego matki, potem
ewentualnie wynająć gdzieś mieszkanie. Oboje należeli do spółdzielni mieszkaniowych, więc
była szansa, że z czasem dostaną własne mieszkanie.
Od pomysłu do realizacji droga była krótka i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie finał nocy
poślubnej - z przerażeniem odkryła wkrótce, że jest w ciąży. Tego akurat nie planowała - plan
przewidywał ślub, ale nie rozmnażanie!
******
Epilog
Każdemu z bohaterów nieco się skomplikowało życie przez jeden pomysł. Niektórym bardzo,
innym trochę.
Dota wymyśliła sobie, że rzuci szkołę. Przez kilka lat pracowała przy montażu na taśmie,
wreszcie kadrowa skierowała ją do szkoły wieczorowej, by zrobiła maturę. A potem, niejako z rozpędu, zrobiła studia.
Życie ułożyło się jej całkiem niezle, a przez to, że wcześnie zaczęła pracować nauczyła się po
prostu samodzielności.
Teresa swój pomysł na wcześniejszy powrót do domu okupiła ciężki rozstrojem nerwowym,
długim pobytem w szpitalu, przejściową amnezją, brakiem kontaktu z dziećmi, rozwodem.
Niestety brakiem zaufania do rodu męskiego również.
Bogdanowi pomysł na Kazię zmarnował życie. Kazia niestety naprawdę była chora i nie
nadawała się na żonę i matkę. Bogdan wziął rozwód, synek został jemu przyznany. Nie
bez powodu lekarz powiedział, że Kazia nie może mieć dzieci - ich syn jest chory na tę
samą chorobę co jego matka. Było 50% szans,że nie odziedziczy, ale odziedziczył.
Ulka wyszła za Berta - to on jej zaproponował takie rozwiązanie, które miało być zemstą.
Mieli się rozejść po jakimś czasie. Nic z tego, są razem do dziś, mają dwójkę dorosłych już
dzieci.
Zdzisia urodziła swe niechciane dziecko. W kilka lat potem rozeszła się z "uczynnym", ale
pozostali w przyjacielskich stosunkach.
"Uczynny" pozostał samotny do dziś. Zdzisia "zaliczyła" już dwa małżeństwa, jedno od
drugiego bardziej nieudane. Tkwi w tym trzecim małżeństwie cały czas dziwiąc się, że
za takiego kogoś wyszła za mąż. Mnie coś innego dziwi - po co nadal jest z tym panem???
A teraz szczegóły "administracyjne" - wiem ,że czasem gdy się czyta jakieś opowiadanie żaden komentarz nie przychodzi do głowy. Nie musicie komentować, ale mam prośbę- zostawiajcie
znaczek :) gdy się Wam podoba lub (: gdy nie za bardzo, oraz podpis. Wtedy wiem, że
nie piszę w próżnię:)))
Miłego dla wszystkich:)
wtorek, 6 sierpnia 2013
Pięć dni z zycia - dzień czwarty
Ulka uważała się za szczęściarę.
Być może, że któraś inna osoba będąc na jej miejscu nie uważałaby się za szczęśliwą.
Od dwóch lat była po uszy zakochana, a od pół roku była oficjalną narzeczoną.
Obiekt ulczynych uczuć był co prawda jeszcze w trakcie rozwodu, ale poprosił już
rodziców Ulki o jej rękę i został zaakceptowany, przedstawił Ulę swojej rodzinie i
Ula została miło przyjęta przez leciwą matkę Jerzego, jego brata i bratową a nawet
przez jego córkę. Ostatnie Boże Narodzenie spędziła właśnie w domu Jerzego.
Była zachwycona, nawet fakt, że jego córka jest zaledwie 4 lata młodsza od niej,
nie wyprowadził jej z tego błogostanu. Po ślubie mieli zamieszkać z matką Jerzego,
bo starsza pani nie mogła właściwie już mieszkać sama. No i jeszcze taka drobnostka-
Jerzy był w wieku ojca Uli, któremu też to nie przeszkadzało.
No po prostu idylla! Zakochani spotykali się niemal codziennie, co powodowało,że
studia szły Uli nieco opornie. Nie za bardzo miała czas i ochotę na naukę.
Jerzy wciągnął ją do grona swych znajomych, gdzie robiła furorę - w końcu nie każdy
czterdziestolatek miał o dwadzieścia lat młodszą narzeczoną!
W każdą sobotę bywali wraz z gronem znajomych na dancingach, w niedzielę zawsze
gdzieś wyjeżdżali poza miasto- najczęściej do znajomych działkowiczów.
Jerzy pilnował by Ula miała zawsze odpowiednią do sytuacji kreację, zaprowadził ją
też do salonu fryzjerskiego, w którego części był też fryzjer damski. Co tydzień razem
tu przychodzili, poza tymi dniami, gdy Jerzy musiał wyjechać gdzieś służbowo.
A że wyjeżdżał głównie za granicę, z każdego wyjazdu przywoził Uli jakiś prezent.
Był marzec - Jerzy znów wyjechał, miał wrócić aż za dwa tygodnie. Ulka tęskniła i
chyba z tej tęsknoty wybrała się do "ich" salonu fryzjerskiego. Jej stała fryzjerka
jeszcze była zajęta, więc Ula musiała dość długo czekać. W pewnej chwili weszła
jedna ze znajomych pań, z grona stałych bywalców sobotnich spotkań.
Zaczęły rozmawiać i w trakcie rozmowy Irma stwierdziła: "jak widzę znów wróciłaś
do czarnych włosów; widziałam cię w środę z daleka w Adrii z Jerzym, ale chyba
zaraz wyszliście, bo gdy wróciłam na salę to już was nie było".
Ulkę na moment zatkało jak po ciosie w splot słoneczny. Uśmiechnęła się jednak słodko i
powiedziała - "gdybym cię widziała to byśmy zostali dłużej". Na szczęście fryzjerka
poprosiła ją do mycia włosów i w chwilę potem zajęła się jej włosami.
Ula siedziała zupełnie oszołomiona - jej ukochany Jerzy był w Adrii z jakąś kobietą,
w środę, czyli w czasie, gdy ponoć był w delegacji. Zaczęła intensywnie analizować
ostatnie jego wyjazdy, powroty, zachowanie. Była tak pochłonięta myślami, że nie
rozumiała nawet pytań fryzjerki. Strasznie mnie głowa boli - odpowiedziała na pytanie
dotyczące uczesania. " A więc nie zrobimy dziś koka" - skonstatowała p. Wiesia.,
"zostawimy je rozpuszczone".
Ulce było wszystko jedno - chciała jak najprędzej stąd wyjść. Musiała to wszystko
gdzieś spokojnie przemyśleć. Zadzwoniła tylko do rodziców,że wróci póżno, bo jedzie
do koleżanki. Ale pojechała nie do koleżanki a do...kolegi. Ulka nigdy nie miała
przyjaciółek ale miała serdecznego kolegę - byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi.
Wiedzieli o sobie nawzajem niemal wszystko, "a może nawet więcej", jak mawiał
Bert.
Po godzinie siedzenia w milczeniu i sączeniu jakiegos drinka, Ulka opowiedziała
wszystko Bertowi. Był nieco zdziwiony, bo wg niego Ula była bardzo atrakcyjną
dziewczyną, więc po co była Jerzemu randka z jakąś inną babą?
Ulka wróciła do domu niemal nad ranem, już uspokojona, z planem działania.
Nim Jerzy wrócił z delegacji zdołała się wiele rzeczy o nim dowiedzieć. Ludzie są
wszak gadatliwi i pociągnięci umiejętnie za język sporo mówią.
Gdy Jerzy zadzwonił,że już jest i zaraz po nią przyjedzie, łyknęła tabletkę meprobamatu.
Już nie czuła zdenerwowania. Przywitała się jak gdyby nic się nie wydarzyło - musiała
precyzyjnie zrealizować swój plan.
W kilka miesięcy pózniej wyszła za mąż- nie , nie za Jerzego, ale poinformowała go
gdzie i o której bierze ślub.
Być może, że któraś inna osoba będąc na jej miejscu nie uważałaby się za szczęśliwą.
Od dwóch lat była po uszy zakochana, a od pół roku była oficjalną narzeczoną.
Obiekt ulczynych uczuć był co prawda jeszcze w trakcie rozwodu, ale poprosił już
rodziców Ulki o jej rękę i został zaakceptowany, przedstawił Ulę swojej rodzinie i
Ula została miło przyjęta przez leciwą matkę Jerzego, jego brata i bratową a nawet
przez jego córkę. Ostatnie Boże Narodzenie spędziła właśnie w domu Jerzego.
Była zachwycona, nawet fakt, że jego córka jest zaledwie 4 lata młodsza od niej,
nie wyprowadził jej z tego błogostanu. Po ślubie mieli zamieszkać z matką Jerzego,
bo starsza pani nie mogła właściwie już mieszkać sama. No i jeszcze taka drobnostka-
Jerzy był w wieku ojca Uli, któremu też to nie przeszkadzało.
No po prostu idylla! Zakochani spotykali się niemal codziennie, co powodowało,że
studia szły Uli nieco opornie. Nie za bardzo miała czas i ochotę na naukę.
Jerzy wciągnął ją do grona swych znajomych, gdzie robiła furorę - w końcu nie każdy
czterdziestolatek miał o dwadzieścia lat młodszą narzeczoną!
W każdą sobotę bywali wraz z gronem znajomych na dancingach, w niedzielę zawsze
gdzieś wyjeżdżali poza miasto- najczęściej do znajomych działkowiczów.
Jerzy pilnował by Ula miała zawsze odpowiednią do sytuacji kreację, zaprowadził ją
też do salonu fryzjerskiego, w którego części był też fryzjer damski. Co tydzień razem
tu przychodzili, poza tymi dniami, gdy Jerzy musiał wyjechać gdzieś służbowo.
A że wyjeżdżał głównie za granicę, z każdego wyjazdu przywoził Uli jakiś prezent.
Był marzec - Jerzy znów wyjechał, miał wrócić aż za dwa tygodnie. Ulka tęskniła i
chyba z tej tęsknoty wybrała się do "ich" salonu fryzjerskiego. Jej stała fryzjerka
jeszcze była zajęta, więc Ula musiała dość długo czekać. W pewnej chwili weszła
jedna ze znajomych pań, z grona stałych bywalców sobotnich spotkań.
Zaczęły rozmawiać i w trakcie rozmowy Irma stwierdziła: "jak widzę znów wróciłaś
do czarnych włosów; widziałam cię w środę z daleka w Adrii z Jerzym, ale chyba
zaraz wyszliście, bo gdy wróciłam na salę to już was nie było".
Ulkę na moment zatkało jak po ciosie w splot słoneczny. Uśmiechnęła się jednak słodko i
powiedziała - "gdybym cię widziała to byśmy zostali dłużej". Na szczęście fryzjerka
poprosiła ją do mycia włosów i w chwilę potem zajęła się jej włosami.
Ula siedziała zupełnie oszołomiona - jej ukochany Jerzy był w Adrii z jakąś kobietą,
w środę, czyli w czasie, gdy ponoć był w delegacji. Zaczęła intensywnie analizować
ostatnie jego wyjazdy, powroty, zachowanie. Była tak pochłonięta myślami, że nie
rozumiała nawet pytań fryzjerki. Strasznie mnie głowa boli - odpowiedziała na pytanie
dotyczące uczesania. " A więc nie zrobimy dziś koka" - skonstatowała p. Wiesia.,
"zostawimy je rozpuszczone".
Ulce było wszystko jedno - chciała jak najprędzej stąd wyjść. Musiała to wszystko
gdzieś spokojnie przemyśleć. Zadzwoniła tylko do rodziców,że wróci póżno, bo jedzie
do koleżanki. Ale pojechała nie do koleżanki a do...kolegi. Ulka nigdy nie miała
przyjaciółek ale miała serdecznego kolegę - byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi.
Wiedzieli o sobie nawzajem niemal wszystko, "a może nawet więcej", jak mawiał
Bert.
Po godzinie siedzenia w milczeniu i sączeniu jakiegos drinka, Ulka opowiedziała
wszystko Bertowi. Był nieco zdziwiony, bo wg niego Ula była bardzo atrakcyjną
dziewczyną, więc po co była Jerzemu randka z jakąś inną babą?
Ulka wróciła do domu niemal nad ranem, już uspokojona, z planem działania.
Nim Jerzy wrócił z delegacji zdołała się wiele rzeczy o nim dowiedzieć. Ludzie są
wszak gadatliwi i pociągnięci umiejętnie za język sporo mówią.
Gdy Jerzy zadzwonił,że już jest i zaraz po nią przyjedzie, łyknęła tabletkę meprobamatu.
Już nie czuła zdenerwowania. Przywitała się jak gdyby nic się nie wydarzyło - musiała
precyzyjnie zrealizować swój plan.
W kilka miesięcy pózniej wyszła za mąż- nie , nie za Jerzego, ale poinformowała go
gdzie i o której bierze ślub.
poniedziałek, 5 sierpnia 2013
Pięć dni z życia - dzień trzeci
Powiem Wam w sekrecie - facetom też jedna decyzja może spaprać życie.
Bogdan był bardzo porządnym chłopakiem- miły, uczynny, grzeczny,technikum
przeszedł bez jednej trójczyny. Nie był może zbyt atrakcyjny, czyli jak mówią
złośliwe kobiety - był "mazowieckiej urody".
Wyjaśnienie dla mniej wtajemniczonych - wzrost 175 cm, włosy pszeniczny blond,
oczy niebieskie, powodzenie u dziewczyn bliskie zeru.
Wszyscy byli pewni, że zaraz po maturze ruszy biegiem na studia i pewnie je jeszcze
ukończy przed czasem.
W trakcie studniówki Bogdan poznał dziewczynę, która była kuzynką jednego z kolegów
z klasy. Ponieważ było to technikum, było bardzo mało dziewcząt i istniała obawa, że
tańce spełzną na niczym, więc dyrekcja Technikum zezwoliła by chłopcy zaprosili na tę
studniówkę swoje sympatie lub siostry.
Kuzynka kolegi wszystkim przypadła do gustu i miała ogromne powodzenie. Każdy
chciał z nią tańczyć - nie oszukujmy się- w tym wieku płeć męska to tylko wzrokowce.
W przeciwieństwie do wielu kolegów Bogdan niezle tańczył, bo nauczył się tej
sztuki od.....swoich rodziców. Rodzice mieli takie nietypowe jak na owe czasy hobby-
tańczyli w jakimś klubie.Szkoda, że tylko tego się nauczył.
Na tym szkolnym parkiecie królowała tego wieczoru para Bogdan i kuzynka kolegi,
która na imię miała Kazimiera.
Bogdan był wniebowzięty, bo po pierwsze dziewczyna była ładna, po drugie chciała z nim
tańczyć, a po trzecie w powolnych tańcach przytulała się do niego bardzo mocno i dokładnie,
co powodowało szybsze krążenie krwi - i nie tylko to.
Po balu studniówkowym Bogdan odprowadził Kazię do domu i zaproponował by się
zaczęli spotykać. I Kazia, ku zachwytowi Bogdana- zgodziła się.
Kazia była z tego samego rocznika co Bogdan, ale skończyła już naukę w zawodówce
i pracowała. Aktualnie była na zwolnieniu lekarskim, więc przychodziła po Bogdana pod
szkołę. Gdy jej kuzyn zorientował się, że Kazia i Bogdan "chodzą ze sobą",czymprędzej
postanowił powiedzieć Bogdanowi kilka słów o Kazi.
Powiedział, że Kazia jest chora psychicznie, już kilka razy była leczona w zakładzie
zamkniętym, że miewa stany pogorszenia, więc byłoby najlepiej gdyby Bogdan przestał
się z nią zadawać. Ale Bogdan nie uwierzył w ani jedno jego słowo - nie mieściło mu się
w głowie, że taka ładna i miła dziewczyna może być chora psychicznie. Przecież mówiła
całkiem do rzeczy, nie zgrzytała zębami ani nie wyglądała dziwnie.
Poza tym wyraznie dawała do zrozumienia, że bardzo lubi Bogdana i że on się jej podoba.
I nie miała żadnych oporów gdy ją przytulał i całował.
Pewnej niedzieli wybrali się na wycieczkę poza miasto. Bogdan zorganizował prawdziwy
piknik - wziął z domu koc, obrus, koszyk z kanapkami, termos z piciem i powiózł Kazię
swym skuterem na łono natury. W skrócie całą wyprawę można było ująć, że czas
spędzili na łonie natury, a Bogdan nawet na dwóch łonach- natury i Kazi.
Bardzo się obojgu spodobała ta zabawa i oboje coraz częściej wybierali się skuterem w
ustronne miejsca.
Bogdan dość niefrasobliwie podszedł do wygłoszonego przez Kazię zdania, że ona nie może
mieć dzieci - doszedł do wniosku, że ona po prostu jest .....bezpłodna.
Jakoś zdał maturę, choć niestety nie na samych piątkach i czwórkach - w nagrodę Kazia mu
doniosła, że chyba jest w ciąży.Nim wybrała się do lekarza było już za pózno na aborcję.
Tym sposobem Bogdan nie poszedł na studia i został ożeniony.
Bogdan był bardzo porządnym chłopakiem- miły, uczynny, grzeczny,technikum
przeszedł bez jednej trójczyny. Nie był może zbyt atrakcyjny, czyli jak mówią
złośliwe kobiety - był "mazowieckiej urody".
Wyjaśnienie dla mniej wtajemniczonych - wzrost 175 cm, włosy pszeniczny blond,
oczy niebieskie, powodzenie u dziewczyn bliskie zeru.
Wszyscy byli pewni, że zaraz po maturze ruszy biegiem na studia i pewnie je jeszcze
ukończy przed czasem.
W trakcie studniówki Bogdan poznał dziewczynę, która była kuzynką jednego z kolegów
z klasy. Ponieważ było to technikum, było bardzo mało dziewcząt i istniała obawa, że
tańce spełzną na niczym, więc dyrekcja Technikum zezwoliła by chłopcy zaprosili na tę
studniówkę swoje sympatie lub siostry.
Kuzynka kolegi wszystkim przypadła do gustu i miała ogromne powodzenie. Każdy
chciał z nią tańczyć - nie oszukujmy się- w tym wieku płeć męska to tylko wzrokowce.
W przeciwieństwie do wielu kolegów Bogdan niezle tańczył, bo nauczył się tej
sztuki od.....swoich rodziców. Rodzice mieli takie nietypowe jak na owe czasy hobby-
tańczyli w jakimś klubie.Szkoda, że tylko tego się nauczył.
Na tym szkolnym parkiecie królowała tego wieczoru para Bogdan i kuzynka kolegi,
która na imię miała Kazimiera.
Bogdan był wniebowzięty, bo po pierwsze dziewczyna była ładna, po drugie chciała z nim
tańczyć, a po trzecie w powolnych tańcach przytulała się do niego bardzo mocno i dokładnie,
co powodowało szybsze krążenie krwi - i nie tylko to.
Po balu studniówkowym Bogdan odprowadził Kazię do domu i zaproponował by się
zaczęli spotykać. I Kazia, ku zachwytowi Bogdana- zgodziła się.
Kazia była z tego samego rocznika co Bogdan, ale skończyła już naukę w zawodówce
i pracowała. Aktualnie była na zwolnieniu lekarskim, więc przychodziła po Bogdana pod
szkołę. Gdy jej kuzyn zorientował się, że Kazia i Bogdan "chodzą ze sobą",czymprędzej
postanowił powiedzieć Bogdanowi kilka słów o Kazi.
Powiedział, że Kazia jest chora psychicznie, już kilka razy była leczona w zakładzie
zamkniętym, że miewa stany pogorszenia, więc byłoby najlepiej gdyby Bogdan przestał
się z nią zadawać. Ale Bogdan nie uwierzył w ani jedno jego słowo - nie mieściło mu się
w głowie, że taka ładna i miła dziewczyna może być chora psychicznie. Przecież mówiła
całkiem do rzeczy, nie zgrzytała zębami ani nie wyglądała dziwnie.
Poza tym wyraznie dawała do zrozumienia, że bardzo lubi Bogdana i że on się jej podoba.
I nie miała żadnych oporów gdy ją przytulał i całował.
Pewnej niedzieli wybrali się na wycieczkę poza miasto. Bogdan zorganizował prawdziwy
piknik - wziął z domu koc, obrus, koszyk z kanapkami, termos z piciem i powiózł Kazię
swym skuterem na łono natury. W skrócie całą wyprawę można było ująć, że czas
spędzili na łonie natury, a Bogdan nawet na dwóch łonach- natury i Kazi.
Bardzo się obojgu spodobała ta zabawa i oboje coraz częściej wybierali się skuterem w
ustronne miejsca.
Bogdan dość niefrasobliwie podszedł do wygłoszonego przez Kazię zdania, że ona nie może
mieć dzieci - doszedł do wniosku, że ona po prostu jest .....bezpłodna.
Jakoś zdał maturę, choć niestety nie na samych piątkach i czwórkach - w nagrodę Kazia mu
doniosła, że chyba jest w ciąży.Nim wybrała się do lekarza było już za pózno na aborcję.
Tym sposobem Bogdan nie poszedł na studia i został ożeniony.
niedziela, 4 sierpnia 2013
Pięć dni z życia - dzień drugi
Dzień drugi
Pogoda nad morzem była fatalna i Teresa miała serdecznie dość tych wakacji. Dzieciaki
nudziły się zgodnie ze słowami piosenki "w czasie deszczu dzieci się nudzą". Teresa już
zupełnie nie miała pomysłu na zagospodarowanie im czasu, zwłaszcza, że nadmorska
mieścina nie przewidziała w swej infrastrukturze całkowitego braku pogody.
Teresa wysłuchawszy kolejnej prognozy pogody przewidującej nadal deszcz i zimno,
postanowiła wrócić do domu dwa dni wcześniej. Pomyślała, że te ostatnie dwa dni
urlopu wykorzysta w domu na porządki, pranie, zakupy. Żadna to wprawdzie atrakcja,
ale rzecz potrzebna.
Jak pomyślała tak i zrobiła. Bagaż i dzieciaki zapakowała do samochodu i wyruszyła do
domu. Podróż minęła szybko, był środek tygodnia i ruch na szosie nie był duży.
Na miejsce dotarła około godziny trzynastej. Zaparkowała pod domem, dzieciom dała
klucze od mieszkania, a sama zaczęła wyciągać walizki.
Obładowana niczym juczna mulica ruszyła do domu. Gdy dotarła na "swoje" piętro
zobaczyła, że drzwi od jej mieszkania są otwarte, a dzieci są gdzieś w głębi.
Postawiła walizki, zamknęła drzwi i ruszyła w stronę sypialni. Widok, który ujrzała
pozostał jej przed oczami na wiele, wiele lat. W uchylonych drzwiach sypialni stały
dzieci i wpatrywały się w jej wnętrze. A tam, na jej małżeńskim łożu, jej mąż kopulował
z jakąś kobietą, która miała długie, bardzo ciemne włosy.
Teresa wydała z siebie jakiś nieartykułowany dzwięk, zagarnęła dzieci, zatrzasnęła drzwi
i tak jak stała wypadła z mieszkania - bez torebki, dokumentów, kluczy, pieniędzy.
Jej okrzyk sprawił , że wiarołomny mąż się ocknął i wyskoczył z pokoju. Za drzwiami
natknął się na zapłakane dzieciaki, walizki i torebkę żony.
Następnym razem zobaczył swą żonę dopiero na sprawie rozwodowej, w kilka lat pózniej.
Jedna myśl i jej realizacja zmieniły całkowicie życie Teresy i jej dzieci.
Pogoda nad morzem była fatalna i Teresa miała serdecznie dość tych wakacji. Dzieciaki
nudziły się zgodnie ze słowami piosenki "w czasie deszczu dzieci się nudzą". Teresa już
zupełnie nie miała pomysłu na zagospodarowanie im czasu, zwłaszcza, że nadmorska
mieścina nie przewidziała w swej infrastrukturze całkowitego braku pogody.
Teresa wysłuchawszy kolejnej prognozy pogody przewidującej nadal deszcz i zimno,
postanowiła wrócić do domu dwa dni wcześniej. Pomyślała, że te ostatnie dwa dni
urlopu wykorzysta w domu na porządki, pranie, zakupy. Żadna to wprawdzie atrakcja,
ale rzecz potrzebna.
Jak pomyślała tak i zrobiła. Bagaż i dzieciaki zapakowała do samochodu i wyruszyła do
domu. Podróż minęła szybko, był środek tygodnia i ruch na szosie nie był duży.
Na miejsce dotarła około godziny trzynastej. Zaparkowała pod domem, dzieciom dała
klucze od mieszkania, a sama zaczęła wyciągać walizki.
Obładowana niczym juczna mulica ruszyła do domu. Gdy dotarła na "swoje" piętro
zobaczyła, że drzwi od jej mieszkania są otwarte, a dzieci są gdzieś w głębi.
Postawiła walizki, zamknęła drzwi i ruszyła w stronę sypialni. Widok, który ujrzała
pozostał jej przed oczami na wiele, wiele lat. W uchylonych drzwiach sypialni stały
dzieci i wpatrywały się w jej wnętrze. A tam, na jej małżeńskim łożu, jej mąż kopulował
z jakąś kobietą, która miała długie, bardzo ciemne włosy.
Teresa wydała z siebie jakiś nieartykułowany dzwięk, zagarnęła dzieci, zatrzasnęła drzwi
i tak jak stała wypadła z mieszkania - bez torebki, dokumentów, kluczy, pieniędzy.
Jej okrzyk sprawił , że wiarołomny mąż się ocknął i wyskoczył z pokoju. Za drzwiami
natknął się na zapłakane dzieciaki, walizki i torebkę żony.
Następnym razem zobaczył swą żonę dopiero na sprawie rozwodowej, w kilka lat pózniej.
Jedna myśl i jej realizacja zmieniły całkowicie życie Teresy i jej dzieci.
sobota, 3 sierpnia 2013
Pięć dni z życia
Jestem dziwnie pewna, że każdy człowiek ma w swym życiorysie dni, które nadały
kierunek jego przyszłym dniom. I nie mam tu na myśli tak dramatycznych chwil jak
śmierć kliniczna lub sam fakt naszych narodzin.
Czasami, jeśli się nad tym nie zastanowimy to nawet nie wiemy, że takie dni były w
naszym życiu .
****
Dzień pierwszy.
Dorota siedziała przed lustrem wpatrując się uważnie we własne odbicie, Z dezaprobatą
spoglądała na swe włosy, które były mieszanką włosów rodziców- kolor nijaki, czyli
polski blond, cienkie i niezbyt gęste po tacie oraz proste jak druty po mamie.
Reszta twarzy też nie wzbudzała jej entuzjazmu - małe oczy, zbyt blisko osadzone, kolor
też bliżej nieokreślony, ni to szare ni zielone, spory nos. Usta - no w zasadzie były niezłe,
cenione zwłaszcza przez pewnego młodzieńca.
Dota, bo tak ją wołały koleżanki, wstała i dokładnie obejrzała swą sylwetkę w lustrze.
Po ostatnim pobycie w szpitalu wyraznie schudła - sukienka wręcz na niej wisiała. Ale
była nawet z tego zadowolona, bo figura prezentowała się w lustrze bardzo dobrze.
Szkoda tylko, że nogi w kostkach ani odrobinę nie zrobiły się cieńsze. Matka ma takie
nogi, pomyślała z niechęcią.
Dorotko! śniadanie na stole- usłyszała głos ciotki. Podniosła się z krzesła i pomału
poczłapała do kuchni. Rana pooperacyjna jeszcze się nie zagoiła całkowicie, chodząc
miała wrażenie, że zawartość brzucha wyleci poprzez niezagojone miejsce na podłogę.
Podtrzymywała to miejsce jedną ręką - był to odruch znacznie silniejszy od zdrowego
rozsądku i zapewnień lekarza, że nic nie wyleci, bo w środku wszystko zrośnięte, a ona
ma "zwykłe uczulenie" na nierozpuszczalne szwy i stąd rana się nie goi.
Z powodu niezagojonej rany nadal nie chodziła do szkoły, a była w klasie maturalnej.
Na samą myśl o maturze Dota dostawała dreszczy. Nie lubiła szkoły, nauka nie była jej
ulubionym zajęciem, a zwłaszcza przedmioty ścisłe. Miała ogromne braki ze szkoły
podstawowej, które zamiast znikać, pogłębiały się. Ale w domu nikt nie wpadł na myśl
by coś z tym fantem zrobić. Zresztą nie wiadomo kto miał o tym pomyśleć - rodzice
byli rozwiedzeni i bardzo zajęci sobą. Ojciec miał już drugą rodzinę i mieszkał w innym
mieście, matka mieszkała z pewnym panem, z którym usiłowała ułożyć sobie życie, a Dota
wylądowała u dalekiej kuzynki swej matki. Ciotka również była po rozwodzie i wcale nie
dążyła do następnego małżeństwa. Nie czuła się samotna odkąd zamieszkała u niej Dota.
W kuchni, obok szklanki herbaty i kanapek stało pudełko w kolorowym papierze ,
ozdobione wielką kokardą. Ciotka chwyciła Dotę w objęcia, wycałowała życząc
jej wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i pokazując na pudełko dodała- a to ode mnie.
Dota pomału zaczęła otwierać pudełko. Przecięła sznurek, by nie rozwiązywać kokardy,
chciała ją zachować. Z natury była sentymentalną osóbką.
W pudełku była kartka, na niej życzenia z okazji osiemnastych urodzin. Pod spodem leżała
koperta, a w niej książeczka PKO z kilkoma tysiącami złotych na koncie.
Książeczka była wystawiona na Dotę, pieniądze można było z niej wybierać na hasło.
Pod kopertą leżało płaskie pudełko ze skórzanym wieczkiem, a w środku był srebrny
naszyjnik, bransoletka i pierścionek. Dota była bardzo wzruszona i jednocześnie zachwycona.
Natychmiast wystroiła się w komplet biżuterii, poczłapała do najbliższego lustra by ponapawać
się własnym widokiem i dopiero potem zabrała się za śniadanie.
Dorotko, pomożesz mi ucierać ciasto?- zapytała ciotka. Z pewnością dziś pod wieczór
wpadnie twoja mama, więc trzeba coś upiec. Dota zerknęła na ciotkę i wyszeptała - mam
nadzieję, że sama, bez tego swego amanta. Ciotka nic nie odpowiedziała, ale Dota wiedziała,
że ciotce też się ten pan nie podoba.
Ciasto wyszło pięknie, tym razem prodiż grzał równo, polewa czekoladowa rozłożyła się
równomiernie, wisienki z domowych konfitur ozdobiły wierzch i ciasto wyglądało niemal
jak prawdziwy tort. Tyle tylko, że nikt w tym domu nie lubił tortów.
Wieczorem przyszła matka Doty. Wyglądała na dość zmęczoną i skwaszoną. Wyściskała
córkę, wręczyła prezent, którym była najprawdziwsza "mała czarna", a więc sukienka dla
dorosłych kobiet. Razem zjadły kolację, a po niej ciasto imitujące tort.
Gdy na stole pozostało już tylko ciasto i bakalie, które uwielbiała Dota, matka zapaliła
papierosa i spoza zasłony dymu rozpoczęła swe expose z okazji urodzin.
Matka zapewniła Dotę, że bardzo ją kocha i wyraziła nadzieję,że oczywiście z wzajemnością.
Że wobec prawa Dota jest pełnoletnia co daje jej pewne przywileje, ale jednocześnie nakłada
obowiązek podejmowania przemyślanych decyzji dotyczących jej życia i że ona, matka, od tej
chwili przestaje nią kierować - niech Dota sama wybiera swą drogę życiową. Nikt jej nic
nie bedzie zabraniał ani zakazywał, jeśli jej decyzje będą zgodne z prawem i ogólnie przyjętymi
zasadami współżycia społecznego. Oczywiście nadal może mieszkać u ciotki, lub przeprowadzić
się do niej. Ona i ojciec nadal będą łożyć na jej utrzymanie, dopóki będzie się uczyć...
W pokoju zaległa dziwna cisza - niemal było słychać krążenie krwi w żyłach trzech kobiet.
Po chwili Dota zapytała: czy ty to mówisz poważnie czy to jakaś podpucha?
Matka zapewniła ją, że mówi jak najbardziej poważnie- przecież właśnie Dota od dziś jest
pełnoletnia. A jeśli przez te 18 lat nie udało się jej włożyć do głowy córki życiowej mądrości-
to trudno, ale nic na to nie poradzi. Albo materia tak oporna, albo ona beztalencie pedagogiczne.
Gdy przed północą matka się z nimi żegnała, Dota powiedziała - nie wrócę w tym roku już do
szkoły. I jeszcze nie jestem pewna, czy kiedykolwiek tam wrócę. Zacznę pracować.
Matka Doty wyszła bez słowa. Chyba nie takiej decyzji córki się spodziewała.
A Dota dopiero w kilka lat pózniej zrozumiała, że ten dzień w dużym stopniu wpłynął na jej życie.
kierunek jego przyszłym dniom. I nie mam tu na myśli tak dramatycznych chwil jak
śmierć kliniczna lub sam fakt naszych narodzin.
Czasami, jeśli się nad tym nie zastanowimy to nawet nie wiemy, że takie dni były w
naszym życiu .
****
Dzień pierwszy.
Dorota siedziała przed lustrem wpatrując się uważnie we własne odbicie, Z dezaprobatą
spoglądała na swe włosy, które były mieszanką włosów rodziców- kolor nijaki, czyli
polski blond, cienkie i niezbyt gęste po tacie oraz proste jak druty po mamie.
Reszta twarzy też nie wzbudzała jej entuzjazmu - małe oczy, zbyt blisko osadzone, kolor
też bliżej nieokreślony, ni to szare ni zielone, spory nos. Usta - no w zasadzie były niezłe,
cenione zwłaszcza przez pewnego młodzieńca.
Dota, bo tak ją wołały koleżanki, wstała i dokładnie obejrzała swą sylwetkę w lustrze.
Po ostatnim pobycie w szpitalu wyraznie schudła - sukienka wręcz na niej wisiała. Ale
była nawet z tego zadowolona, bo figura prezentowała się w lustrze bardzo dobrze.
Szkoda tylko, że nogi w kostkach ani odrobinę nie zrobiły się cieńsze. Matka ma takie
nogi, pomyślała z niechęcią.
Dorotko! śniadanie na stole- usłyszała głos ciotki. Podniosła się z krzesła i pomału
poczłapała do kuchni. Rana pooperacyjna jeszcze się nie zagoiła całkowicie, chodząc
miała wrażenie, że zawartość brzucha wyleci poprzez niezagojone miejsce na podłogę.
Podtrzymywała to miejsce jedną ręką - był to odruch znacznie silniejszy od zdrowego
rozsądku i zapewnień lekarza, że nic nie wyleci, bo w środku wszystko zrośnięte, a ona
ma "zwykłe uczulenie" na nierozpuszczalne szwy i stąd rana się nie goi.
Z powodu niezagojonej rany nadal nie chodziła do szkoły, a była w klasie maturalnej.
Na samą myśl o maturze Dota dostawała dreszczy. Nie lubiła szkoły, nauka nie była jej
ulubionym zajęciem, a zwłaszcza przedmioty ścisłe. Miała ogromne braki ze szkoły
podstawowej, które zamiast znikać, pogłębiały się. Ale w domu nikt nie wpadł na myśl
by coś z tym fantem zrobić. Zresztą nie wiadomo kto miał o tym pomyśleć - rodzice
byli rozwiedzeni i bardzo zajęci sobą. Ojciec miał już drugą rodzinę i mieszkał w innym
mieście, matka mieszkała z pewnym panem, z którym usiłowała ułożyć sobie życie, a Dota
wylądowała u dalekiej kuzynki swej matki. Ciotka również była po rozwodzie i wcale nie
dążyła do następnego małżeństwa. Nie czuła się samotna odkąd zamieszkała u niej Dota.
W kuchni, obok szklanki herbaty i kanapek stało pudełko w kolorowym papierze ,
ozdobione wielką kokardą. Ciotka chwyciła Dotę w objęcia, wycałowała życząc
jej wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i pokazując na pudełko dodała- a to ode mnie.
Dota pomału zaczęła otwierać pudełko. Przecięła sznurek, by nie rozwiązywać kokardy,
chciała ją zachować. Z natury była sentymentalną osóbką.
W pudełku była kartka, na niej życzenia z okazji osiemnastych urodzin. Pod spodem leżała
koperta, a w niej książeczka PKO z kilkoma tysiącami złotych na koncie.
Książeczka była wystawiona na Dotę, pieniądze można było z niej wybierać na hasło.
Pod kopertą leżało płaskie pudełko ze skórzanym wieczkiem, a w środku był srebrny
naszyjnik, bransoletka i pierścionek. Dota była bardzo wzruszona i jednocześnie zachwycona.
Natychmiast wystroiła się w komplet biżuterii, poczłapała do najbliższego lustra by ponapawać
się własnym widokiem i dopiero potem zabrała się za śniadanie.
Dorotko, pomożesz mi ucierać ciasto?- zapytała ciotka. Z pewnością dziś pod wieczór
wpadnie twoja mama, więc trzeba coś upiec. Dota zerknęła na ciotkę i wyszeptała - mam
nadzieję, że sama, bez tego swego amanta. Ciotka nic nie odpowiedziała, ale Dota wiedziała,
że ciotce też się ten pan nie podoba.
Ciasto wyszło pięknie, tym razem prodiż grzał równo, polewa czekoladowa rozłożyła się
równomiernie, wisienki z domowych konfitur ozdobiły wierzch i ciasto wyglądało niemal
jak prawdziwy tort. Tyle tylko, że nikt w tym domu nie lubił tortów.
Wieczorem przyszła matka Doty. Wyglądała na dość zmęczoną i skwaszoną. Wyściskała
córkę, wręczyła prezent, którym była najprawdziwsza "mała czarna", a więc sukienka dla
dorosłych kobiet. Razem zjadły kolację, a po niej ciasto imitujące tort.
Gdy na stole pozostało już tylko ciasto i bakalie, które uwielbiała Dota, matka zapaliła
papierosa i spoza zasłony dymu rozpoczęła swe expose z okazji urodzin.
Matka zapewniła Dotę, że bardzo ją kocha i wyraziła nadzieję,że oczywiście z wzajemnością.
Że wobec prawa Dota jest pełnoletnia co daje jej pewne przywileje, ale jednocześnie nakłada
obowiązek podejmowania przemyślanych decyzji dotyczących jej życia i że ona, matka, od tej
chwili przestaje nią kierować - niech Dota sama wybiera swą drogę życiową. Nikt jej nic
nie bedzie zabraniał ani zakazywał, jeśli jej decyzje będą zgodne z prawem i ogólnie przyjętymi
zasadami współżycia społecznego. Oczywiście nadal może mieszkać u ciotki, lub przeprowadzić
się do niej. Ona i ojciec nadal będą łożyć na jej utrzymanie, dopóki będzie się uczyć...
W pokoju zaległa dziwna cisza - niemal było słychać krążenie krwi w żyłach trzech kobiet.
Po chwili Dota zapytała: czy ty to mówisz poważnie czy to jakaś podpucha?
Matka zapewniła ją, że mówi jak najbardziej poważnie- przecież właśnie Dota od dziś jest
pełnoletnia. A jeśli przez te 18 lat nie udało się jej włożyć do głowy córki życiowej mądrości-
to trudno, ale nic na to nie poradzi. Albo materia tak oporna, albo ona beztalencie pedagogiczne.
Gdy przed północą matka się z nimi żegnała, Dota powiedziała - nie wrócę w tym roku już do
szkoły. I jeszcze nie jestem pewna, czy kiedykolwiek tam wrócę. Zacznę pracować.
Matka Doty wyszła bez słowa. Chyba nie takiej decyzji córki się spodziewała.
A Dota dopiero w kilka lat pózniej zrozumiała, że ten dzień w dużym stopniu wpłynął na jej życie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)