Teresa z Jackiem zwinęli maty, Kris, który wyraźnie miał zły dzień ze złością wcisnął swego synka w wózek i nie oglądając się na nikogo ruszył w stronę szosy, złoszcząc się, że małe kółka wózka źle funkcjonują na podłożu trawiastym.
Kazik coś poszeptał do ucha Alka, potem szybko powiedział Jackowi, by wziął małego na ręce, a potem głośno powiedział do oddalającego się Krisa: "A ty co, płeć zmieniasz i jesteś przed okresem? Humorek nie dopisuje?" Może byś tak zaczekał na nas?" Ale Kris nawet się nie obejrzał. Kazik, nieco "wpieniony" powiedział do Aliny, która chciała podbiec do Krisa - zostaw go, niech dotrze do niego, że nikt w tym towarzystwie nie toleruje niekulturalnego faceta. Nie bądź Alinko jego podnóżkiem. Mógł tu nie przychodzić, skoro nie jest w humorze.
Teresa objęła Alinę, której najwyraźniej się zbierało na płacz i powiedziała- posłuchaj Zika, on dobrze zna swego brata. Olej go. Niech się poczuje osamotniony. Jeśli pojedziemy do Glinnego, tam gdzie jest ten Kamień Leski, to jeśli będziesz miała ochotę się wspiąć w towarzystwie wykwalifikowanego przewodnika to sobie tam wejdziesz i zejdziesz, a my będziemy cię podziwiać. Może nawet uda się z tego zrobić filmik, będziesz miała dowód, że jesteś silną kobietą i możesz wszystkiego dokonać, jeśli tylko chcesz. Kazik objął je obie i powiedział - idźcie pomału, ja go dogonię i przypomnę mu kilka prawd życiowych. A potem powiedział do Jacka - jeśli mały chce iść na własnych nóżkach- nie ma zakazu. Ale mały, którego Jacek posadził sobie na ramionach był bardzo zadowolony z tej pozycji i wcale nie marzył o dreptaniu na własnych nóżkach, bo oglądanie świata z pewnej wysokości też jest bardzo interesujące, zwłaszcza wtedy gdy ma się tylko 102 centymetry wzrostu, a siedząc na ramionach wujka Jacka, który ma ponad 190 centymetrów wzrostu widzi się naprawdę więcej.
Kazik ruszył długim krokiem za bratem, a Jacek powiedział do Teresy - dzięki wam przeżywam w pewien sposób dzieciństwo Pawła, chociaż to nie on siedzi na moich barkach. A nie za ciężki on jest?- spytała Teresa - co prawda nadal waży 14 kilogramów, ale mu trochę wzrostu przybyło i urosły stópki. No coś ty, nie jest ciężki i miło jest gdy mnie obejmują te małe rączki. Poza tym on bardzo grzecznie siedzi, nie wierci się. I czasem mnie głaszcze po głowie.
Gdy dotarli niespiesznie do ośrodka, koło pawilonu hotelowego stał Kazik, który powiedział : hrabia Kris nie ma zamiaru jeść dziś w ośrodku i pojedzie gdzieś do restauracji. A na obiad jest zupa jarzynowa z zielonym groszkiem a na drugie pulpety wołowo-wieprzowe w sosie pomidorowym i makaron domowy, na deser galaretka owocowa. A niech jedzie, droga wolna - powiedziała Teresa. Alina uśmiechnęła się - on nie lubi kotletów mielonych, a mnie się nie chce gdzieś jeździć. Ja tu zjem, dla Tadzia mam jakąś papkę słoikową i dam mu w czasie obiadu. On, gdy zobaczy, że inni jedzą to będzie jadł co do dzioba dostanie. Spróbuję mu dać trochę mięsa, chyba nie zemrze od tego. Na pewno nie zemrze, tu wiedzą, że dzieci są na wczasach i dlatego ich dania nie są intensywnie traktowane przyprawami, a jeśli komuś ich brak to przecież stoją na stole - zapewniła Alinę Teresa.
Przed obiadem Kris poinformował osobiście resztę towarzystwa, że on w dniu dzisiejszym rezygnuje z obiadu, bo nie lubi kotletów mielonych i pojedzie do jakiejś restauracji i jeśli komuś jeszcze dzisiejszy obiad nie pasuje to może razem z Krisem pojechać do jakiejś restauracji, ale nikomu więcej kotlety mielone nie przeszkadzały, więc pojechał sam, zdziwiony i obrażony na cały świat.
Teresa i Alina z dziećmi usiadły na przeciw siebie, by dzieci się widziały i mały Tadzik wcinał równo klops i makaron. Alek zjadł nawet trochę zupy- groszek mu nie pasował bo był w całości a nie przetarty przez sitko, więc bystro wpatrywał się w łyżkę, czy aby nie ma tam groszku. Po obiedzie Teresa zaprosiła wszystkich do domku na kawę, do której Kazik dokupił w kawiarni drobne ciastka, a dla Teresy orzechy laskowe w czekoladzie, które nadal były tu do kupienia. Ale orzechy dostała dopiero wieczorem. Po obiedzie, który zdaniem wszystkich warszawiaków był o zupełnie nieodpowiedniej porze, Alina z synkiem poszli podrzemać troszkę. Kazik z Teresą, Alkiem i dwoma dziadkami wyruszyli w "nieznane", więc na wszelki wypadek wzięli ze sobą mapę Bieszczad - chcieli odnaleźć drewniane cerkiewki. W dość niedużej odległości była jedna, niestety można było ją obejrzeć tylko z zewnątrz - najprawdopodobniej była nieużywana od bardzo wielu lat, być może nawet od czasu zakończenia wojny. Na drzwiach był nawet ślad po jakiejś niedużej tabliczce, ale widocznie komuś się przydała. Co prawda tata, który zawsze wszystkich bronił, wysnuł wniosek, że zapewne informacje na niej były nieaktualne, więc zdjęto całą tabliczkę. Teresa tylko się uśmiechnęła - sprawa nie była warta żadnej dyskusji. Potem wjechali do jakiejś niedużej wsi- tu cerkiew był większa, ale też zamknięta a obok drzwi była oszklona tablica z informacją w jakich dniach i godzinach są nabożeństwa. Tak naprawdę nie mieli pojęcia gdzie są, bo nigdzie nie było tablicy informującej jaka to miejscowość. Minęli wieś i........dojechali do jakiejś rzeczki. Rzeczka była płyciutka ale nawet dość szeroka. Wysiedli z samochodu, a Teresa powiedziała - nikogo tu nie ma, mogę zdjąć dżinsy i sprawdzić jak tu jest głęboko - to pewnie jest tak zwany bród. No coś ty - zakrzyczeli ją panowie - jeszcze sobie nogę skaleczysz na jakimś szkle lub kawałku metalu. Ale ja pójdę w klapkach - zapewniała. Ale wszyscy ją zakrzyczeli i zabronili by sprawdzała głębokość. Po prostu zawrócą i pojadą do Leska -tam można obejrzeć zamek Kmitów.
Zdaniem Teresy Zamek Kmitów to osobliwość sama w sobie, bowiem obiekt w niczym nie przypomina zamku. Został wybudowany w 1538 roku przez Piotra Kmitę, który zmarł w 1553 roku. Od tego momentu zamek co jakiś czas zmieniał właściciela. Zmieniali się właściciele a wraz z nimi zmieniał się też styl budowli. Obecnie można określić, że zamek jest w stylu gotycko-renesansowo-klasycystycznym. W latach 1939-1941 zamek zajmowali Sowieci, po ataku Niemiec na ZSRR mieszkali tu niemieccy żołnierze.
Ostatnia odbudowa miała miejsce w 1956 roku i zamek, w ramach wywłaszczania dóbr prywatnych, przeszedł na rzecz Skarbu Państwa. Obecnie jego właścicielem jest Gliwicka Agencja Turystyczna. Teresa patrzyła na ten zamek i w końcu powiedziała - mówić o tym obiekcie "zamek" to istna zmyłka, bardziej odpowiednim określeniem byłby wyraz "rezydencja". To tak jakbyśmy nasz jedenastopiętrowy blok nazwali drapaczem chmur. Bo ten zamek ani nie ma charakteru obronnego ani nie jest na wysokim wzgórzu, na które byłoby się trudno dostać ani nie jest masywną budowlą o potężnych murach. Już kilka zamków w swoim życiu widziałam - to w niczym nie przypomina zamku.
Z Leska przez Hoczew, Średnią Wieś, Berezkę i Myczków dotarli do Polańczyka, gdzie przepatrzyli rozkład rejsów po Jeziorze Solińskim, potem przez Wołkowyję Bukowiec i Chrest dojechali do Polany, w której są hodowane konie huculskie. Konie huculskie hodowane są bez stajni, a jeździ się na nich bez siodeł, z użyciem specjalnych żeli. Ogólnie rzecz ujmując w Bieszczadach jest zachowawcza hodowla tych koni. Podjechali jeszcze do Uherców Mineralnych, głównie po to by się upewnić, że nadal jeszcze nie funkcjonują "drezyny bieszczadzkie". Zajrzeli też do Ustjanowej, by dowiedzieć się , że zima są tu dobrze przygotowane trasy przystosowane do nart biegowych, a jeśli idzie o stoki i wyciągi to sąw okolicach Leska, Kalnicy, w Ustrzykach Dolnych i na ogół w październiku dobrze jest rozejrzeć się za jakimś dobrym miejscem noclegowym.
Teresa stwierdziła, że ona osobiście nie jest zainteresowana narciarstwem zjazdowym, ale chętnie by zimą poczłapała na nartach biegowych. Zaraz poparli jej plany obaj dziadkowie, a Kazik powiedział - gdzie ty, Kaja, tam ja Kajus. Tym bardziej, że nie sądzę by trzylatek musiał mieć zjazdówki. Kiedyś sobie mocno nadwyrężyłem ścięgno w kolanie i wtedy właściwie wziąłem rozwód z narciarstwem zjazdowym. Tyle tylko, że może sobie zafundujemy nie zawodnicze biegówki a narty śladowe, które są dobre właśnie do poruszania się po płaskim , ewentualnie lekko pofałdowanym terenie. Tak naprawdę to nie bardzo rozumiem co jest fajnego z pędzlowaniem dzień po dniu tego samego zbocza. Moi kumple mieli zwyczaj dekować się blisko wyciągu, często po kilku w jednym pokoju i od rana do zmroku pędzlować jeden stok przez dwa tygodnie. Najchętniej to mieszkali blisko kolejki na Kasprowy, w dość kiepskich warunkach, humor sobie poprawiali procentami i uważali się za szałowych facetów, bo kilka razy dziennie polerowali stok. Raz się na to nabrałem, na szczęście się "skontuzjowałem" i z radością wielką wróciłem do Warszawy.
No jasne - gdy będziecie mieć narty śladowe to będziecie mogli zimą pobiegać czy też pochodzić po Lesie Kabackim, byle tylko śnieg był. No i Alek też będzie mógł być wtedy z wami- powiedział tata. Teraz jest ogromny wybór sprzętu sportowego a współczesne narty śladowe są naprawdę świetne. A i konfekcja jest coraz bardziej ciekawa, lepiej przystosowana do danego rodzaju narciarstwa. Z tym, że i cały sprzęt i konfekcja są coraz droższe, ale gdy czytam o ich zaletach to wcale mnie ta cena nie dziwi. Gdy będziecie zimą krążyć po Powsinie lub innym tego typu terenie to chętnie do was się dołączę- powiedział Jacek. Takie spacery na nartach zimą po lesie to samo zdrowie i spora frajda. A mały szybko się nauczy jak się poruszać na nartach. Na samym końcu pojechali do Glinnego by zasięgnąć informacji w kwestii wspinaczki, ale na razie nie było "wspomagania" w postaci wejścia na ścianę z kwalifikowanym wspinaczem- drugim problemem była kwestia posiadania własnego sprzętu wspinaczkowego. No to twój brat odetchnie, że nie będzie się wdrapywać Alina na tę ściankę - powiedział Jacek do Kazika.
Czy ktoś z was dziś zaglądał do tak zwanego jadłospisu i wie co nam dziś wymodzą na kolację? - spytała Teresa. Ja zaglądałem - powiedział tata. Dziś jest gorąca kolacja, dla dorosłych jest fasolka po bretońsku a dla dzieci i chorowitych racuszki serowe z dżemem. Fasolka po bretońsku - jak echo powtórzył Jacek- to bardzo ciężko strawna kolacja, powinno się po niej jeszcze ze 2 godziny pospacerować, żeby w nocy spokojnie spać. Nie przejmuj się - mam ze sobą koło ratunkowe w postaci raphacholiny i sylimarolu. Zawsze mam to ze sobą, gdy jestem skazana na stołówkowe jedzenie- pocieszyła Jacka Teresa. Każdy z nas łyknie po tabletce w czasie jedzenia i nie będziemy mieli sensacji.
Obydwa te preparaty powodują większe wydzielanie się żółci, a wiadomo, że żółć wspomaga trawienie. Wozisz ze sobą apteczkę? - zdziwił się Kazik. Apteczkę to może nie, ale mam trochę takich podręcznych ratowników zdrowia - mam też leki dla dziecka, które mi polecił pediatra na wyjazd. Mam nawet wodę utlenioną i sprayowy opatrunek na małe ranki zamiast plastra lub bandaża. I mam termometr - jeden dla dziecka, drugi dla dorosłych, trochę plastrów opatrunkowych, zapasowe opaski na stawy skokowe i bandaż elastyczny. Zawsze mam ze sobą takie rzeczy, żeby potem na wyjeździe nie sterczeć w aptekach po byle co. Nauczyłam się tego gdy raz na wyjeździe z byłym musiałam postać w aptece ponad godzinę by kupić coś od bólu zęba, żeby mógł doczekać do rana i pójść do jakiegoś dentysty.
Gdy dotarli do swego ośrodka okazało się, że Kris się wielce uaktywnił i gdy wyczytał, że na kolację jest fasola to tak się awanturował, że w efekcie końcowym są w jadłospisie trzy dania - fasolka po bretońsku, pieczona kiełbasa lub serowe racuszki z dżemem. Kazik powiedział do Teresy - ostatni raz w tym życiu jestem na wspólnym urlopie w jednym miejscu z Krisem. Nigdy więcej nie popełnię tego błędu. No normalnie można obłędu doznać będąc z nim razem. A kiedyś na wspólnych wyjazdach był inny? -spytał Teresa. Gdy wyjeżdżaliśmy z rodzicami to się nie awanturował, ale ja bardzo wcześnie zacząłem jeździć na wszystkie wakacje i ferie sam, jeździłem na obozy.
c.d.n.