środa, 25 czerwca 2014

Dla dobra dziecka

"Dla dobra dziecka"  ludzie robią różne, czasem zupełnie dla mnie niepojęte rzeczy.
Fakt, że wiele spraw ocenia się z własnego punktu widzenia, na który składa się
wiele elementów  jak :  nasz wiek, to co wynieśliśmy z domu, poziom wykształcenia a
nawet miejsce zamieszkania.
Mam w rodzinie kuzynkę, którą, dla jej dobra, rodzina pozbawiła rodziców.
Otóż cioteczna siostra mojej matki  wdała się w romans z  żonatym człowiekiem.
Żonatym a do tego, w moim odczuciu,  mało odpowiedzialnym facetem.
Po pół roku okazało się, że dziewczyna jest w ciąży. Sprawa wydała się na tyle wcześnie,
że można było jeszcze ciążę usunąć gdyby nie fakt, że rodzice mojej kuzynki mieszkali
w niewielkim miasteczku,  w którym, na domiar złego mieszkali od dawna i byli dość
znanymi osobami, no a wiadomo, że w takiej niewielkiej społeczności sprawa z całą
pewnością byłaby przedmiotem przeróżnych plotek.
To było miasteczko, w którym każdy  wiedział o swoim sąsiedzie więcej, niż o samym
sobie.
Gdy tylko ciotka mojej matki zorientowała się, że coś zbyt długo Marysia nie zgłaszała
zapotrzebowania na podkładki, natychmiast wzięła dziewczynę na spytki i pojechała
z nią niemal w drugi koniec Polski do ginekologa na badanie. No cóż, niestety Marysia
była w ciąży.
Po powrocie zwołano ściśle tajną naradę rodzinną i postanowiono, że Marysia, tak jak było
postanowione, rozpocznie studia w jednym z miast wojewódzkich, w którym mieszkała
rodzina jej ojca. Będzie studiować aż do chwili rozwiązania,a po porodzie dziecko trafi do
adopcji - a zaadoptuje je starsza siostra Marysi, która wciąż mieszkała u rodziców. Tym
sposobem dziecko pozostanie w rodzinie, a Marysia, która jest tak nieodpowiedzialną
osobą, że nie można jej powierzyć tak ważnego zadania jak wychowanie dziecka, spokojnie
skończy studia i ułoży sobie potem życie z kimś innym.
Może nie mam racji, ale dla mnie to był diabelski plan  -  zamiast pomóc córce w
maksymalny sposób, oni jej zabrali dziecko.
A poza tym to była ich wina, że Marysia  nie była odpowiednio przygotowana do życia.
Oczywiście gdy Marysia już powiła niemowlę płci żeńskiej, przeprowadzono wszystkie 
formalności i mała Kasia wylądowała w mieszkaniu dziadków i swej cioci. Były to czasy, gdy
adopcje przebiegały sprawniej, zwłaszcza, że Marysia od razu zrzekła się praw do dziecka,
a jedna z kuzynek, prawniczka ,  przepilotowała całą sprawę.
Marysi zabroniono poinformowania ojca dziecka o fakcie, że został ojcem. Ukryto też
przed nim miejsce pobytu Marysi. A Kasia nie mówiła nigdy jako małe dziecko tych tak
miło brzmiących słów : mama i tata.
Mniej więcej w połowie szkoły podstawowej Kasia zaczęła się interesować, dlaczego ona
nie ma mamy i taty.
Pytania te zasiały  mały zamęt  - wytłumaczono tylko Kasi, że jej mamusia nie mogła jej
wychowywać, więc ciocia wzięła ją na wychowanie.
Poza tym, że rodzina pozbawiła Kasię rodziców, spisywała się "na medal" -  Kasia była
kochana, pieszczona,dbano o nią w sposób wielce prawidłowy.
Ale w liceum, Kasia znów zaczęła dociekać kim byli jej rodzice - tym razem dowiedziała
się, kim była i jest jej matka, ale oni nie wiedzą kim był jej ojciec. 
Tę sprawę musi jej wyjawić matka.
Wyobrażacie sobie chyba, co Kasia przeżywała - z jednej strony cieszyła się, że pozna
matkę, z drugiej strony czuła do niej szalony żal, że matka ją w jakiś sposób porzuciła.
Kasia poznała swą matkę już jako osoba pełnoletnia - to było dla niej i dla Marysi bardzo
trudne spotkanie.
Kasia przekonała się wtedy, że nie istnieją więzy krwi, że znacznie silniejszy od nich jest
fakt przebywania z kimś pod jednym dachem.
Nieużywane dotąd słowo "mama" jakoś nie przechodziło Kasi przez gardło, więc zwracała
się do Marysi po imieniu. Marysia , tym razem nie posłuchała dobrych rad swej rodziny i
dokładnie opowiedziała Kasi jak to było z jej adopcją. Pokazała również Kasi zdjęcie jej
ojca - Kasia była do niego bardziej podobna niż do Marysi.
Obie zgodnie postanowiły, że nie przedstawią mu Kasi - przecież on nawet nie wiedział, że
Marysia urodziła jego dziecko.
Kasia przez resztę życia Marysi utrzymywała z nią kontakt jedynie listowny - Marysia
nie była na jej ślubie, nie widziała nigdy swych wnuków "w naturze".
Nigdy nie przepadałam za tamtym "kawałkiem" rodziny - kontakt miałam dość ograniczony,
była to  bowiem rodzina mojej matki, a małżeństwo moich rodziców  zakończyło się
rozwodem  gdy byłam małym dzieckiem.
Jak widać ludzie w bardzo różny sposób dbają o dobro dzieci - ale jedno ich łączy -
narzucenie dzieciom własnego pomysłu na ich życie.

sobota, 21 czerwca 2014

A miało być tak pięknie

Dworzec- nie wiem w jakim mieście - a na domiar złego miotam się po peronie,
z którego nie ma wyjścia. Patrzę w dół na tory kolejowe  i ogarnia mnie strach-
są tak daleko ode mnie, nie dam rady zeskoczyć z tego peronu, przecież  jak wyląduję
na tych podkładach to ani chybi złamię przynajmniej jedną nogę, a może nawet obie.
Stoję i zastanawiam się jakim cudem znalazłam się na peronie, z którego nie ma jak
się wydostać - przecież skoro tu jestem, to musiałam w jakiś sposób tu wejść. Gdy
tak stoję i dumam , słyszę dzwięk swej  komórki. A dzwonek mam ustawiony na maxa.
Zaczynam szukać tej komórki, zaglądam do torebki i w tej samej chwili budzę się
ze snu. Komórka aż podskakuje na stoliku, a ja, półprzytomna, nadal ogłupiona snem,
zgłaszam się swoim zachrypniętym szeptem: tak, słucham?
Po drugiej stronie damski głos przerywany szlochem wyjękuje - dobrze, że jesteś, nie
wiem co mam zrobić, pomóż. Usiłuję rozpoznać głos, ale jest więcej szlochu niż słów
i nie wiem naprawdę kto do mnie  telefonuje. Po chwili słyszę ciche- to ja, Ewa.
Dobrze, że znam tylko jedną Ewę, która telefonuje do mnie głównie wtedy, gdy świat jej
wywraca się do góry nogami. Dziwnym trafem radość potrafi unieść sama, kłopoty woli
dzielić z kimś. I tym kimś najczęściej bywam niestety ja.
Tłumaczę, że właśnie mnie obudziła i jestem półprzytomna i że jeśli tylko nie trzeba jej
ratować w sposób fizyczny, to ja w ciągu godziny do niej zadzwonię.Na pewno?- ryczy do
słuchawki.Na pewno, ale muszę wpierw oprzytomnieć, wziąć leki, ubrać się, zjeść.
Jestem nadal pod wrażeniem snu - raz na jakiś czas zdarza mi się  taki koszmarek senny.
Widocznie moja podświadomość szuka jakiegoś salomonowego wyjścia z sytuacji, której
moja świadomość za skomplikowaną nie uważa.
Postanawiam przedreptać się do Ewy, w końcu nie mieszka daleko, a skoro tak ryczy to
pewnie musiałabym wisieć na telefonie ze dwie godziny, a może dłużej?
Zawiadamiam ją , że właśnie do niej idę, więc niech już  robi kawę, bo piję zimną.
Dochodzę do jej domu równo z ulewą - dobrze, że zdążyłam.
Ewa wygląda jak półtora nieszczęścia - oczy czerwone i zapuchnięte, twarz  tak samo,
włosy skołtunione, dookoła pełno zużytych chusteczek higienicznych.
Idziemy do kuchni, bo u niej to ja  najbardziej lubię siedzieć w kuchni.
Ewa ma pięćdziesiąt kilka lat i jest na wcześniejszej emeryturze. Jest podobno moją
kuzynką, baaardzo daleką. Nawet nie jestem pewna, czy na pewno. I nawet nie wiem,
czy ją lubię, ale bardzo lubiłam jej matkę.
Jak dla mnie to Ewa ma wyjątkowo paskudny kolor włosów - najbardziej przypomina mi to
zawsze jajecznicę z lekko niedojrzałymi pomidorami. Kiedyś odważyłam się zapytać, czy
nie było innej farby, ale Ewa stwierdziła, że jej się ten kolor bardzo podoba. No cóż-  nie
moja broszka. Ale kolor ma jedną zaletę - nie łatwo zgubić Ewę w tłumie - widać ją z daleka.
No więc co się stało? - zapytałam ze średnim zainteresowaniem.
Ewa spojrzała na mnie lekko zgorszona - no przecież widzisz, on mnie rzucił!!!
On to znaczy kto? - zapytałam ponownie, bo z innego zródła wiedziałam , że Ewę widywano
na mieście z jakimś facetem, z którym prowadzała się za rękę.
No jak to kto?- wyszlochała- Mirek.
Naprawdę? - zapytałam z niedowierzaniem w głosie. Owo niedowierzanie w moim głosie
było uzasadnione, bo Mirek był bardzo statecznym, rozsądnym facetem i zawsze się nieco
dziwiłam, że on z nią wytrzymuje. Bo Ewa całymi dniami mogła gadać - o wszystkim i
niczym jednocześnie. Najbardziej mnie złościło, gdy opowiadała mi o ludziach, których
nie znałam i nie miałam zamiaru poznać. Opowieści dotyczyły najczęściej ich różnych
chorób i dolegliwości, np. zaparć. Gdy kiedyś  zapraszała mnie namolnie na swą
działkę, odmówiłam mówiąc, że nie mam zamiaru jechać, skoro będą tam jej ci znajomi
o których dolegliwościach wciąż opowiada. Przecież głupio bym się czuła pijąc kawę
w towarzystwie faceta, o którym wiem ,że ma okropne zaparcia. Obraziła się na cały
tydzień.
A skąd wiesz, że Cię Mirek rzucił? Powiedział  Ci to?
Ewa znów ryknęła - on chce rozwodu, rozumiesz, rozwodu! On na pewno ma jakąś dziwkę!
Oooo, zaczyna być ciekawie, pomyślałam. Mirek i dziwka - no ciekawe i jakoś mało
możliwe, no ale w końcu nie ma rzeczy niemożliwych na tym świecie, skoro ja siedzę
w kuchni Ewy i wysłuchuję jej płaczu i nieskoordynowanego bełkotu.
Pomału, pomału wyciągałam z Ewy fakty. Okazuje się, że tak naprawdę to Ewa i Mirek
mają zupełnie różne spojrzenie na  związek swego syna z pewną dziewczyną.
Otóż ich syn mieszka z dziewczyną, która jest po wypadku samochodowym i jest inwalidką.
 Poza tym jest z 8 lat od niego młodsza i chyba  nawet nie ukończyła liceum, jej edukacja
zakończyła się na szkole podstawowej. Oczywiście, żeby było weselej, dziewczyna nie ma
renty inwalidzkiej, bo w czasie, gdy był wypadek nie pracowała. Prosto ze szpitala trafiła do mieszkania ich syna, bo  pomieszkiwała tam i przed wypadkiem i on ją do siebie zabrał.
Od samego początku i Ewa i Mirek byli przeciwni temu związkowi - nie mogli pojąć jak ich
syn może się interesować dziewczyną bez wykształcenia, bez zawodu, bez pracy.
Już wtedy mówiłam, że to w końcu  żaden mezalians, bo ich ukochany synek ukończył
wprawdzie szkołę średnią, ale studiami wzgardził, choć naprawdę miał potencjał.
Synuś ukochany tłumaczył rodzicom, że on ją kocha, że ona też go kocha,  a Ewa wysnuła
wniosek, że Natka była  jego pierwszą dziewczyną. Bo tak się składało,że ukochany synek,
dopóki nie poznał Natki, nie spotykał się z żadną panną. Fakt, do urodnych to raczej nie
należał, powodzenia u płci przeciwnej nie miał.
Przez pierwsze lata owego "chorego związku" Ewa i Mirek starali się wszelkimi sposobami
jakoś zrazić synka do  tej panienki. Grozili wydziedziczeniem jeżeli nadal będzie się
z nią zadawał, a tak naprawdę jest co po nich dziedziczyć - jedna działka z domem, druga
pusta jako lokata, i w sumie trzy mieszkania. Broniłam  "Młodego" że raczej należy go
podziwiać, że wziął do domu kaleką dziewczynę, że się nią opiekuje, że w końcu mają
tylko jedno dziecko, więc chyba lepiej byłoby mu pomóc a nie go gnoić.
Ale ciągle słyszałam od Ewy, że ich krwawicy nikt nie będzie trwonił na jakieś dziwki.
W ubiegłym roku Mirek postanowił zmienić front - mieszkanie po swej matce przepisał
 na syna i do tego dał mu swój samochód, bo sam zamierzał kupić nowy.
Ewa poczuła się dotknięta i wręcz okradziona z części majątku, choć to mieszkanie i tak
było wyłączone ze wspólnego majątku.
Robiła Mirkowi wciąż awantury, synowi zresztą też, ilekroć ten dzwonił do  domu.
Po jednej z awantur, gdy Ewie już znudziło się gadanie i wrzaski, Mirek bardzo spokojnie
zaproponował Ewie rozwód, skoro nie mogą się dogadać w sprawie syna.
Ostatecznie mają na tyle spory majątek, że można go bez trudu rozparcelować,  Ewa
może sobie nawet wybrać co chce dostać w wyniku podziału. Może nawet wziąć tę działkę
z domem, Mirek wezmie tę pustą i mniejsze mieszkanie niż to, w którym mieszkają, bo
będzie miał mniej sprzątania.
Ewę z lekka przytkało gdy to usłyszała. Powiedziała tylko, że przecież nie tak miało być-
nie miało być nigdy rozwodu,  Mirek przecież idzie na emeryturę (jest sporo starszy
od Ewy) i mieli na emeryturze zwiedzić całą Polskę wzdłuż i wszerz, bo dawno taką rzecz
planowali.
Przez jakiś czas był spokój, topór wojenny zakopany. Ale kilka dni temu okazało się, że
Mirek dał Młodemu dość sporą sumę pieniędzy, by  załatwił Natce sanatoryjne leczenie
i kupił nowy wózek.
No i co zrobiła kochająca żona i matka w osobie Ewy??? Oczywiście dziką awanturę.
A Mirek, spokojnie i bez nerwów spakował walizkę, zabrał to,co mu najbardziej potrzebne, powiedział, że przyśle papiery rozwodowe, z uśmiechem powiedział "no to bywaj" i
wyjechał z domu nie  mówiąc dokąd.
No i co ja mam teraz zrobić???  - znów załkała Ewa.
Przygotować się na rozwód, powiedziałam beznamiętnie. Wstawiłam kubek po kawie do
zmywarki, rzuciłam  "no to się trzymaj mocno, jakoś to przeżyjesz" i poszłam do
przedpokoju po kurtkę. Ewa była wyraznie zapowietrzona. Na razie nie dzwoni. Może tym
razem dostatecznie jej podpadłam?

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Elena


Elena urodziła się dawno, dawno temu, w miejscu, które kiedyś było bardzo dużym
majątkiem ziemskim, a dziś jest jedną z dzielnic miasta leżącego na  granicy dwóch
województw. Elena miała dwóch braci - byli nieco od niej młodszymi blizniakami.
Były to czasy, gdy ludzie, którzy byli dobrze sytuowani mieli różnego rodzaju
"udogodnienia", a więc tzw. służbę.
Z opowieści Eleny wynikało, że dzieci gdy były małe to miały nianię, potem guwernantkę,
poza tym w domu przewijał się cały sztab ludzi - jakby nie było dom był duży, były dwa
ogrody - warzywny z niedużym sadem i "ozdobny" oraz nieco inwentarza  żywego - nikt
nie biegał do sklepu po jaja, mleko i masło ani też nie kupował gotowego pieczywa.
Niemal cała żywność  była własnej produkcji, więc było co robić. Jak mnie zapewniała
Elena, jej mama  miała naprawdę pełne ręce roboty, choć jedyne co nimi robiła to były
robótki ręczne. Ale to ona zarządzała wszystkim i wszystkimi, codziennie rano wydawała
dyspozycje co danego dnia ma być zrobione i dopilnowywała, czy wszystko zostało
wykonane. Codziennie obchodziła obydwa ogrody, sprawdzała stan roślin, zaglądała do
"kurzej zagrody", sprawdzała stan zapasów żywności.
Elena urodziła się chyba w1912 roku, niecałe dwa lata pózniej blizniacy, więc dzieci
miały ze sobą dobry kontakt.
Pamiętam swą reakcję, gdy Elena powiedziała, że cała służba zwracała się do niej per
"jaśnie panienko", a do jej braci per "paniczu" - mnie dosłownie skręciło ze śmiechu -
do dziś mam  problemy z utrzymaniem należytej powagi gdy mnie coś rozbawi.
Pamiętam duże zdjęcie  Eleny z braćmi - pewnie  mieli wtedy po 6 lub 7 lat.
Ona z ciemnymi włosami ułożonymi w loki zwane anglezami, w jasnej sukience pełnej
falban, obaj bracia ostrzyżeni "na pazia",w białych koszulach i spodenkach typu  zbyt
luzne, gładkie bermudy. Cała trójka zachmurzona, wyraznie zła. Mieli powód, bo tuż
przed przyjściem fotografa ojciec wymierzył dzieciakom "sprawiedliwość" - cała trójka
dostała po kilka  pasów na swe pupy. I nie obchodziło wcale ojca, że tylko jedno z nich
naprawdę zawiniło- jeden z blizniaków wszedł na dach stodoły, stracił równowagę i z niego
zleciał, w efekcie łamiąc nogę. Uznał, że cała trójka musi być ukarana bo: wiedzieli dobrze,
że nie wolno wchodzić na dach i nie powstrzymali brata ani nie poszli zawiadomić o tym
jego zamiarze  nikogo z dorosłych. Elena mówiła, że zawsze dostawała lanie za wybryki
swych braci.
Nie znałam  ojca Eleny, ale znienawidziłam go zaocznie. Jej mamę poznałam- była wtedy
chudziutką, starszą panią, która lokówkami rozgrzewanymi na gazie zakręcała  swe siwe
włosy w loczki. Była to wielce skomplikowana operacja - przed nakręceniem włosów na
lokówkę należało wpierw sprawdzić jej temperaturę, by nie spalić włosów.
W tym celu w rozgrzaną lokówkę wpierw wkładano  papier i sprawdzało, czy aby lokówka
nie przypala go.
Tylko raz widziałam jak starsza pani zakręca  swe loczki - strasznie długo to trwało- nakład
pracy był niewspółmierny do czasu trzymania się tych loczków.
Niewiele więcej wiem o latach dziecinnych Eleny.W wieku nastu lat została wysłana na
pensję dla dziewcząt, prowadzoną przez siostry zakonne.
Panienki uczyły się tam głównie  prowadzenia domu - przecież każda z nich miała wyjść za
mąż i zostać wzorcową panią domu.Uczyły się gotowania, pieczenia, robienia wszelakich przetworów owocowych i warzywnych, rozróżniania części tuszy zwierzęcych- one uczyły
się jak zarządzać  w sposób ekonomiczny domem i.....służbą. Poza tym miały:  lekcje tańca,
śpiewu, grania na wybranym instrumencie, uczyły się  podstaw szycia i haftu oraz "dobrych
manier" i języka francuskiego. Nie mam pojęcia czy jeszcze zmieścił się tam program
ogólny w postaci wiedzy z zakresu liceum.
Po powrocie z pensji część swoich obowiązków domowych matka scedowała na Elenę.
I zaczęto się pomału rozglądać za kandydatem na męża. Jednym z nich był niesamowicie
przystojny kapitan wojsk lądowych. Tak zwany chłopak jak malowanie - bardzo długo
oglądałam jego zdjęcie- wyglądał super, zarówno w mundurze jak i w cywilu.
Elenie bardzo się ten chłopak podobał, była niemal zakochana, ale....wybrali się razem na
plażę i gdy  pan kapitan pozostał jedynie w kostiumie plażowym, Elena mało nie uciekła-
jego tułów, barki, plecy, klatka piersiowa z przodu i ręce były pokryte gęstym, czarnym
zarostem.
Jako dobrze wychowana panienka odczekała pół godziny, potem powiedziała, że niestety
musi wracać do domu bo ją ogromnie boli głowa. Więcej się z nim nie spotkała, ale jego
zdjęcie sobie zostawiła.
 Przed wybuchem wojny wyszła za mąż i wraz z mężem zamieszkała na Górnym Śląsku.
Na świat przyszła prześliczna  dziewczynka.
Przy porodzie Elena mało nie umarła z powodu zakrzepicy. Lekarz uprzedził ją i jej męża,
że nie będzie mogła mieć kolejnego dziecka. Ale po trudach tego porodu Elenie nawet na
myśl  nie przychodziła możliwość drugiej ciąży i porodu.
Gdy na ten teren wkroczyli w 1939 roku Niemcy, jej ojciec i mąż zostali w ramach represji
( nie chcieli podpisać volks listy), osadzeni w obozie Auschwitz, a ona wraz z matką i
maleńką córeczką ruszyły pieszo do Tarnowa, by odszukać daleką kuzynkę i u niej się
schronić. Niestety maleńka Iwonka nie przetrzymała trudów wojennej tułaczki - dziecko
zmarło z powodu  biegunki. Miała zaledwie osiem miesięcy.
Elena wraz z matką przebiedowały do końca wojny w okolicach Tarnowa.
Gdy wróciły po wojnie władza ludowa odebrała jej rodzinie cały majątek.
Jeden z blizniaków gdzieś zaginął i nigdy się nie odnalazł. Śląskie mieszkanie Eleny jakimś
cudem ocalało, bo do końca mieszkali w nim Niemcy, a szabrownicy jezdzili dalej niż na
Górny Śląsk.
W kilka  lat  po zakończeniu wojny Elena wyszła za pewnego  sporo młodszego od siebie
smętnego rozwodnika, który wracał z obozu do swego domu przez miasto, w którym 
mieszkała i pracowała  w Czerwonym Krzyżu.
Była naprawdę bardzo dobrą i oddaną żoną dla....mego ojca.








































sobota, 14 czerwca 2014

Sypialnia z różanego drzewa

Zrobiłyśmy sobie z koleżankami "babski wieczorek", czyli małe wspominki - a tak
konkretnie konfrontację naszych marzeń z młodości ze skrzeczącą czasem
rzeczywistością.
Doszłyśmy zgodnie do wniosku, że wychowywane w powojennej rzeczywistości,
marzenia i plany snułyśmy głównie na podstawie wspomnień naszych mam.
Większość z nas była głęboko przekonana, że najważniejsze dla kobiety jest
znalezienie odpowiedniego kandydata na męża, zamążpójście i konieczne jest
urodzenie dziecka, a ideałem - dwojga dzieci, musowo chłopca i dziewczynki.
Do moich  ówczesnych marzeń dochodził jeszcze pies, najlepiej pekińczyk i - kilka
innych dziwnych rzeczy jak: akwarium z mnóstwem "welonków", duże trzy
pokojowe mieszkanie z  dużą kuchnią, łazienką z duuużą wanną wpuszczaną
częściowo w podłogę, dużym przedpokojem i drzwiami wejściowymi z szybą
wykonaną z kolorowego witraża.
Moje  marzenie miało dość konkretną podstawę - przez ponad rok mieszkałam
w takim właśnie mieszkaniu, które należało do mojego ojca i jego żony, na którą
mówiłam "ciociu".
Trudno mi dziś określić który to był rok - w każdym razie bardzo dawno, skoro
pociąg,  którym wtedy jechałam z ojcem miał wagony towarowe, przystosowane
z grubsza do przewozu pasażerów.
Pamiętam po prostu długą ławkę drewnianą pod ścianą, koc,który mi ojciec położył
bym  mogła leżeć i mały jasiek pod głowę.
I właśnie takim pociągiem dojechaliśmy z Warszawy do Mysłowic.
Potem była wspinaczka drewnianymi schodami na wysokie piętro ( trzecie), wreszcie
stanęliśmy pod wysokimi, dwuskrzydłowymi drewnianymi drzwiami, których
 górna część była ozdobiona kolorowymi witrażami.
W przedpokoju powitała nas żona ojca i jej matka oraz ......ruda, irlandzka seterka,
Kora.
Pouczono mnie, że do starszej pani mam mówić "babciu", do żony ojca "ciociu" i mam
się nie bać psicy, bo ona mnie kocha.  Na dowód swych uczuć Kora dokładnie mnie
wylizała, co niezbyt mi się podobało i tak naprawdę zdarzyło się to pierwszy raz w życiu.
Moja babcia (matka mego ojca, która mnie wychowywała) nigdy by na coś takiego
nie pozwoliła. Ale odtąd Kora wyraznie uznała mnie za część "stada" i mogłam siadać
bezkarnie na jej posłaniu, a czasem nawet tam spać. Niekiedy  Kora dostawała od swego
pana plecenie : "Kora, pilnuj dziecka". Pilnowała tak intensywnie, że nie pozwalała mi
zejść ze tego swego posłania.
W pamięci cały ten pobyt u ojca jawi mi się jako zbiór średnio miłych i mniej miłych
wydarzeń.
Nie podobało mi się, że musiałam spać sama w pokoju - zdarzało się, że rano znajdował
mnie ojciec na  posłaniu Kory, do której byłam mocno przytulona.
Zawsze wtedy dostawałam burę, a przez jakiś czas "babcia" zostawiała nawet pled obok
posłania Kory, żebym mogła się przykryć.
Trochę się tej  babci bałam, ale tak naprawdę to nie wiem dlaczego.
Pamiętam, że babcia z ciocią zawsze rozmawiały po niemiecku.Nigdy na mnie nie
krzyczała, uszyła mi nawet becik dla mojej lalki a dla mnie koszulkę nocną z różowej
flaneli, a karczek ozdobiła haftowanymi kwiatkami. Babcia właściwie całe dnie
spędzała w swoim pokoju - przeważnie coś szyła lub haftowała. Czasami wolno mi było
bawić się jej "skarbami" , czyli różnokolorowymi guzikami i koralikami.
Zwłaszcza wtedy, gdy musiałam z powodu choroby  leżeć kilka dni w łóżku.
W mieszkaniu ojca miałam swe ulubione miejsce - jeden z olbrzymich  skórzanych  foteli
w jadalni.
Bardzo lubiłam siedzieć skulona w fotelu i patrzeć na obrazy - wiele lat póżniej
dowiedziałam się, że to były obrazy Wojciecha Kossaka. Ale najbardziej lubiłam stać przy niewysokiej witrynce, pełnej porcelanowych bibelotów.
Pastereczki, baletniczki, malusieńkie serwisy do kawy, ażurowe koszyczki  - wszystko to
było obiektem mego niekłamanego podziwu.
Prawdziwą udręką było dla mnie... jedzenie. Nie lubiłam kawy z mlekiem , ani kakao ani
mleka. A zdaniem obu pań dziecko miało obowiązek pić mleko.
Ciocia miała jeszcze ze swoich lat dziecięcych  kuchnię dla lalek. Była o tyle niezwykła,
że był do niej komplet garnuszków i można było w nich gotować  wodę. Oczywiście taka
zabawa w prawdziwe gotowanie możliwa była tylko z udziałem osoby dorosłej -wewnątrz
kuchenki było miejsca na kostkę stałego paliwa. Raz na jakiś czas udawało mi się uprosić
ciocię, byśmy gotowały coś dla lalek.
Miejscem szczególnie przeze mnie podziwianym była sypialnia - całą podłogę pokrywał
bardzo gruby, jasny dywan. Jedną ze ścian zajmowała olbrzymia szafa, mnóstwo miejsca
zajmowało podwójne małżeńskie łoże i dwa nocne stoliki , poza tym stała tam toaletka
z długim lustrem,wyposażona w mnóstwo małych szafek i szufladek oraz duma mego ojca- olbrzymie akwarium, w którym pływały dostojnie "złote rybki", czyli welonki.
Akwarium zrobiło na mnie piorunujące wrażenie - miało sporo różnych roślin,  sztuczne
groty, w których mogły się chować rybki, oczywiście było podświetlone i natleniane, więc
poprzez wodę wędrowały bąbelki powietrza.
Mój ojciec codziennie zasiadał przed tym akwarium i czasami wolno mi było posiedzieć
razem z nim a nawet wrzucić rybkom odrobinę pokarmu.
Nie wolno mi było wtedy ćwierkać a i Kora nie mogła wejść do sypialni, więc częściej
oglądałam ryby gdy ciocia ścieliła łóżko  po śniadaniu. Mogłam wtedy do woli o wszystko
pytać i pomagać w ścieleniu łóżka.
Przeogromnie podobały mi się meble w sypialni - miały jasny fornir i widać było na nim
drobne słoje drewna, tworzące jakby zaplanowany wzór.Ten fornir był właśnie z różanego
drzewa.
To małżeńskie łoże też robiło na mnie wrażenie - po pierwsze swą wielkością oraz wielce
ozdobnym zagłówkiem. Ścielenie tej kolubryny nie należało do szybkich czynności, bo
wpierw należało równiutko ułożyć poduszki i kołdry, potem nakładano narzutę białą,
drobno pikowaną, na nią atłasową w  brzoskwiniowym kolorze, a  na to kapę z białego
tiulu, wykończoną po bokach długimi, suto marszczonymi  falbanami.
Gdy już na wierzchu spoczywała owa tiulowa kapa na łożu lądowały przeróżnej wielkości
ozdobne podusie, większość z nich zapewne  babcinej produkcji. Każda z nich była inna, a
dla mnie każda "przecudna", tak je właśnie określałam.
Zabawne, ale najbardziej lubiłam malutką podusię w poszewce z białego batystu
haftowanego  w malutkie, niebieskie kwiatki.
Gdy wyjeżdżałam już do Warszawy, babcia zrobiła dla mnie taką samą.
W mieszkaniu ojca była jeszcze jedna, niezwykła dla mnie rzecz- łazienka z wanną do 3/4
swej wysokości wpuszczona w podłogę.
Bałam się początkowo ogromnie - miałam wrażenie, że na śliskiej glazurze poślizgnę się
i wlecę do tej wanny.
Po kilku kąpielach bardzo mi się  spodobała, wręcz żałowałam, że nie mam takiej w domu.
No cóż, nie da się ukryć, że jakoś nigdy nie dorobiłam się sypialni z różanego drzewa.
Nigdy więcej nie widziałam takiego forniru, być może tamte meble pochodziły z Niemiec,
bo teściowie mego ojca byli Niemcami, od lat mieszkającymi na Śląsku, a teść był
dyrektorem  i współwłaścicielem huty.
Śmieję się, że miłość do koralików i do haftu zapewne zaszczepiła we mnie owa  babcia.
Nie uczyła mnie tego, byłam za mała, ale zawsze pokazywała mi co zrobiła.
W pózniejszych latach widywałam się z ojcem sporadycznie, raz na kilka lat. Gdy umarł
w pierwszej dekadzie lat sześćdziesiątych urwały się  moje kontakty z wdową po nim.
Zwłaszcza wtedy, gdy  okazało się, że po moim ojcu było co dziedziczyć.
Marzenia o takim mieszkaniu jak mego ojca dość szybko mi minęły a przypomniały mi
się i doprowadziły do śmiechu, gdy poszliśmy oglądać z mężem nasze przydziałowe M3.








niedziela, 8 czerwca 2014

Dociekliwa jestem ostatnio....

.....co podobno jest związane z metryką. I zaraz przypomina mi się scena z filmu "Jak
zdobyto Dziki Zachód", gdy jeden z bohaterów wiedziony ciekawością zostaje ranny
nożem, a drugi, pomagając mu opatrzyć ranę  mówi:  "uważaj,dociekliwi żyją krócej".
Tym razem przedmiotem mojej dociekliwości jest........małżeństwo.
Nie wykluczam, że ta dociekliwość z mojej strony jest niejako "musztardą po obiedzie",
skoro  mężatką jestem od hohoho i jeszcze trochę, a na rozwód się nie zanosi.
Co dziwniejsze, ciągle nie wiem jak wygląda przepis na dobry związek dwojga obcych
sobie  ludzi. Bo nikt mi nie wmówi, że nawet najdłuższy okres narzeczeński daje szansę
dobrego poznania partnera.
Okres narzeczeństwa jest w gruncie rzeczy okresem, w którym obie strony mniej, lub
bardziej świadomie starają się ukryć własne mankamenty.
Nie jest to zresztą bardzo trudne, bo narzeczeni nie spędzają ze sobą  24 godzin na dobę
razem.
Mam całą masę znajomych, którzy w okresie narzeczeńskim przypominali parę papużek
nierozłączek , ćwierkając o swej gorącej miłości pobierali się a w kilka lub kilkanaście
lat pózniej, obrzucając się inwektywami, lądowali w sali sądowej by otrzymać rozwód.
Właściwie nie jest to dziwne- nagle pod jednym dachem zamieszkuje para-  każde z nich
zostało inaczej wychowane, często mają zupełnie różne zainteresowania, upodobania
kulinarne, słuchają różnej muzyki i często mają zupełnie różne wyobrażenia o tym, jak
powinno wyglądać małżeństwo. Część z nich wcale by nie wzięła ślubu gdyby nie
"dziecko w drodze". I wtedy płeć piękna wmawia w siebie, że to dziecko jest owocem
ich wielkiej miłości ( bo pożądanie świetnie  udaje  miłość)  a nie totalnego braku
odpowiedzialności z obu stron, a płeć brzydka uważa się za człowieka honoru i bierze
sprawę "na klatę" i proponuje ślub. A potem z reguły bywa różnie  - w 50%  po jakimś
czasie następuje rozwód - czasem dość szybko, czasem ci "bardziej odpowiedzialni"
czekają aż dzieci dojdą do pełnoletności. Takich to nawet podziwiam, bo chyba jednak
dość trudno tkwić razem pod jednym dachem gdy łączy tylko obowiązek wobec
dzieci.
Z moich obserwacji wynika, że małżeństwo to bardzo trudny kawałek chleba, wymagający
talentów dyplomatycznych. Głównym pytaniem jest  "jak przeforsować własne  racje"
bez wywoływania sprzeciwu partnera/partnerki.
Czasem przypomina to sytuację zmuszenia do biegania kogoś kto wcale nie posiada nóg
a na domiar złego żyje tylko w pozycji horyzontalnej.
W czasach, gdy wychodziłam za mąż, w Polsce praktycznie nie było możliwości mieszkania
razem bez  ślubu. Mało tego  w żadnym hotelu nie zameldowali w jednym pokoju pary,
która  nie była małżeństwem.
Zapewne zgorszę  kilka  osób , ale w moim odczuciu dobrze jest jakiś czas pomieszkać
razem  nim się zawrze oficjalny związek. Bo przez kilka tygodni lub miesięcy mieszkania
pod jednym dachem spada z każdego maska. Trudno przez 24 godziny na dobę grać rolę
człowieka, którym się de facto nie jest. I trudno jest ukryć wszystkie swe frustracje
wywołane pracą, kontaktami z innymi ludzmi czy też kłopotami ze zdrowiem.
Jest to czas, by zastanowić się czy damy radę znieść fakt, że ukochany rozbiera się i
pozostawia części garderoby po drodze  a najdroższa kobieta tak naprawdę interesuje się
tylko modą i upiększaniem ciała, a do tego nie odróżnia piłki nożnej od siatkówki.
Mam kilka  znajomych pań, które hołdowały maksymie "jak się ożeni to się chłopina
odmieni, bo miłość wszystko pokona" - jedna z nich próbowała tą metodą odmienić trzech
osobników, w efekcie końcowym po trzech nieudanych małżeństwach pozostała sama
z trójką dzieci, szarpiąc się z kłopotami finansowymi i problemami wychowawczymi.
Bo u nas sytuacja kobiety rozwiedzionej jest mało godna pozazdroszczenia nawet wtedy,
gdy byli mężowie płacą bez szemrania i względnie regularnie alimenty.
Znam tylko jedną rozwódkę, która postapiła nieco nietypowo -nie walczyła z mężem o syna-
bez sprzeciwu zostawiła syna ojcu. Uważała, że chłopcu potrzebny jest głównie wzór męski.
Ona zajmowała się chłopcem tylko w niedziele, święta i miesiąc w czasie wakacji.
Co zabawniejsze w pojęciu chłopaka (dziś już dorosłego faceta) była i jest cudowną, wielce
kochaną i szanowaną mamą.
Nie ma chyba  sprawdzonej recepty na udane małżeństwo, ale jedno jest  pewne - dobrze jest
mieć dystans  do wszystkiego, co wynika z faktu, że się mieszka razem.
I przyjąć do wiadomości, że  faceci to zupełnie odmienny gatunek biologiczny, praktycznie
nie do przeprogramowania.
Ciekawa jestem co Wy o tym myślicie, napiszcie, proszę.

wtorek, 3 czerwca 2014

Dialogi nie zawsze na cztery nogi

Zakopane, początek lat 70' ubiegłego wieku, sklep z odzieżą i akcesoriami sportowymi.
Stoimy ze ślubnym przed półką ze swetrami, przy ladzie stoi ekspedient i jakiś  góral i
prowadzą dialog :
-panocku, kurtkę tu kupiłem w zeszły tydzień, ale jest za ciasna, wymienicie mi?
-no tak, wymienię, a ma pan paragon?
-paragon??? ni mom, wyrzuciłek gdziesik.
-no ale metkę przy niej pan ma?
- panocku, to moja kurtka, nie matki. Ooo, taka niebieska ( i wskazuje na kurtkę
ciemno granatową).
-jak pan przywiezie tę kurtkę z metką to albo ją wymienię albo oddam pieniądze.
-panocku, ale matka już stara, gdzie jom ciągać bedem?
-panie, mnie pana matka niepotrzebna, ale musi pan mi przywiezć albo paragon
albo kurtkę z metką!
Góral odwraca się od sprzedawcy i mówi do nas:
-ale sie uparł na te matkę. Ona stara, nie dojedzie.
Nie wyrabiam- podchodzę do wieszaka, ściągam pierwszą z brzegu kurtkę, pokazuję
góralowi metkę i mówię - ten kawałek kartonika to jest metka. Góral wpatruje się
intensywnie, podrapuje po głowie i mówi:
-nie wiedziałek, co kurtki tyż mają.....matki.
Wypadamy ze sklepu zataczając się  ze śmiechu.
Od tamtej pory przez kilka lat ilekroć robilismy zakupy zawsze padało zdanie:
"tylko wez paragon i nie oderwij matki".