poniedziałek, 10 września 2018

Przyjaciółki -IX

Lusia zmobilizowała się  i ukończyła studia.
Kolejny raz zmieniła pracę , zarabiała teraz znacznie lepiej, tyle tylko, że nie ma
róży bez kolców, więc lepsza praca i lepsze zarobki okupione były znacznie dłuższym
dojazdem do pracy.
Dryblas błysnął dowcipem, że teraz to już wiadomo kto w  tej rodzinie prawdopodobnie
jest bezpłodny, bo przecież te hormony to są środki antykoncepcyjne. Jak zwykle biedak
wiedział, że gdzieś dzwonią kościelne dzwony, tylko nie wiedział w którym kościele.
Wiedza ogólna tego faceta była zastanawiająco niska. Ale - nauczył się gotować.
Lusia nawet się nie zdenerwowała jego gadaniem, ale zaczęła odkładać pieniądze na
mieszkanie dla siebie.
Pewnego dnia Lusia zatelefonowała do Dryblasa do pracy,  że jest do wzięcia, za darmo,
szczeniak -8 tygodniowy jamnik standard, krótkowłosy. Rasowy, kolor rudy brąz.
Kolega Lusi dostał szczeniaka w ramach podziękowania za użyczenie swego jamnika do
krycia  pewnej wielce rasowej suni, ale nie chciał  brać do domu szczeniaczka. Jeden
dorosły pies w domu to dosyć szczęścia.
Przyniósł go więc do pracy w nadziei, że maluszek się komuś spodoba.
Na  początek przyniósł maleństwo do pokoju Lusi. Przyniósł go w szufladzie wyłożonej
zielonym kocykiem, obłożonego  zabawkami.
Lusia opowiedziała Dryblasowi o szczeniaczku, jak wygląda, jaki śmieszny i maleńki.
W pół godziny pózniej Dryblas przyjechał do Lusi do pracy - bardzo mu się szczeniaczek
spodobał i zabrał go do domu. Lusia urwała się tego dnia wcześniej, wpisała do książki
wyjście służbowe i pojechała do domu. Ruda kluseczka była zabawnym stworzonkiem,
posikującym tu i ówdzie, więc Dryblas wydzielił dla niego kąt w pokoju, na którym
wpierw rozłożył folię, na tym stare, kąpielowe prześcieradło, ustawił miskę z wodą i
szczeniaczka w szufladzie. Ruda kluseczka otrzymała imię Lord. Bo, jak wywodziła
Lusia, jest maleńki, ale w bardzo dystyngowany sposób trzyma łepek.
Lord w pewnym sensie był lekarstwem na całe zło tego świata.
Dryblas miał kogo strofować lub coś mu nakazywać, ewentualnie zakazywać. Miał też
w jego postaci kumpla do jedzenia rano owsianki. Poszedł nawet z maluszkiem do
weterynarza po instrukcje co to małe może jeść. Bardzo chętnie brał psa na spacery, choć
tak naprawdę mieszkali  na betonowej pustyni. Nie było trawników, drzewka dopiero
sadzono na parkingu, więc Dryblas  brał psa pod pachę zanosił kilka ulic dalej, gdzie
były już założone trawniki. W niedzielę jezdzili razem z psem pod Warszawę by mógł
się do woli nawąchać, pokopać w ziemi,  wybiegać.
Pisałam już, nie ma róży bez kolców? Pisałam- i rzeczywiście nie ma. Mały Lord już
bez trudu  wyczłapywał się z szuflady a gdy nie było nikogo w domu zajmował się
wygryzaniem dermy, którą były obite od środka drzwi wejściowe.
Psiątko, krótkołape, niziutkie, wygryzło dermę i gąbkę pod nią na wysokość 60 cm.
I zupełnie nic sobie nie robiło z długich przemów Dryblasa, że "nie wolno gryzć tego
obicia", "zobaczysz draniu, wleję ci w tyłek pasem".
Przestał gryzć gdy dobrnął do drewna i gdy przestał zmieniać zęby mleczne na stałe.
Drzwi  zostały obite na nowo,  ale nowa derma już nie budziła psiego zainteresowania.
Luśka  przyzwyczaiła się, że w domu przez kilka lat bywała niczym gość hotelowy,
czyli głównie wyspać się, wykąpać, wrzucić coś do pralki, więc wciąż kombinowała
jakby  z tego domu "wyciec".
Zaczęła od wystarania się o skierowanie do sanatorium - wiadomo, to nie wczasy,więc
Dryblas musiał zostać w domu no a poza tym miał przecież już kumpla.
Wróciła w świetnym humorze, poznała sporo nowych osób, nawet kilka pań, które też
mieszkały w Warszawie oraz, o czym zaraz doniosła Nowej, bardzo miłego pana.
Co prawda pan był żonaty i nieco starszy od Lusi, ale świetnie im się  rozmawiało,
chodziło razem na spacery i pływało w sanatoryjnym basenie.
Opowiadali sobie wzajemnie jakie to mają strasznie zatrute życie przez swe drugie
połówki i postanowili, że w  następnym roku znów spotkają się w którymś z uzdrowisk.
No ale pobyt w sanatorium to tylko trzy lub cztery tygodnie a rok ma przecież ich
dużo, dużo więcej.
I tu pomocna okazała się firma, w której Lusia pracowała - ciągle były dla pracowników
jakieś szkolenia i najczęściej odbywały się poza stolicą. Wprawdzie nie gdzieś daleko,
 no ale tak w granicach do 50 kilometrów. Lusia nie odpuściła żadnego - trzy dni bez
bez Dryblasa też były dla niej cenne. Współpracownicy nie mogli się jej nadziwić -
oni wymigiwali się od szkoleń jak diabeł od święconej wody, a Lusia niemal każde
szkolenie  zaliczała. Tylko jedno zupełnie jej nie przypadło do gustu - szkolenie
komputerowe.
Primo - okazało się, że Lusia musi do pracy zakładać okulary, bo z lekka niedowidzi.
Od dziecka uważała , że noszenie okularów szpeci kobietę bo ją postarza. Po drugie -
to wszystko było zbyt skomplikowane- wtedy jeszcze nie było Windowsów.
Secundo - szkolenie było w siedzibie firmy.
 Wściekała się okrutnie, nawet wydzwaniała do Nowej, że jej zazdrości "siedzenia na
dupie w domu" bo przynajmniej nie musi się uczyć tych komputerowych zawiłości.
Oczywiście Nowa podpadła Lusi, bo stwierdziła, że wystarczy się nieco skupić a rzecz
cała przestanie być skomplikowana. Została przez Lusię zbesztana, że wątpi by wiedza
męża Nowej, który był inżynierem od hardware komputera spłynęła na nią przez dotyk,
a to, że chcieli Nową jeszcze gdy była w pracy skierować na kurs programowania to
dziwne, bo kobiet programistek  nie po politechnice przecież nie ma.
Ponieważ Nowej nie zależało na żadnym udowodnianiu , że jednak obsługa komputera
to nie jest szczyt ludzkich możliwości, wycofała się z dyskusji.
Na zakończenie rozmowy dodała, że może Lusia, skoro tak nie może znieść Dryblasa
powinna pomyśleć jednak o rozwodzie. Lusia, wielce kulturalnie, cisnęła słuchawkę
na widełki, przerywając rozmowę.
Ponieważ to Lusia zakończyła dość niespodziewanie rozmowę, Nowa poczuła się
obrażona. Ale Lusia widocznie też się poczuła obrażona i kontakty na linii Lusia-
Nowa urwały się na wiele lat.
Nowa już nie wróciła do pracy w państwowym sektorze.
W  międzyczasie przez kraj przegalopowała wpierw inflacja, potem transformacja.
Pewnego dnia, tak w okolicy świąt BN zatelefonowała do Nowej Lusia.
Po prostu nagle zapragnęła dowiedzieć się : "co u was słychać i u naszej córeczki".
Nową z lekka zatchnęło, ale wzięła głębszy oddech, powiedziała, że wszystko
dobrze a jeśli idzie o jej chrześnicę, to też wszystko jest w porządku, studiuje,
wakacje spędza najczęściej na różnych zagranicznych wojażach. Mało bywa
w domu, no ale w końcu to już dorosła osoba.
Lusia  zaproponowała spotkanie na mieście.Umówiły się, że Nowa  wpadnie po
Lusię na basen, a potem pójdą gdzieś razem na kawę.
W holu basenu Nowa doznała szoku - z daleka machała do niej ręką jakaś stara,
siwiuteńka kobieta w rozmiarze 3XL, której twarz wydała się Nowej znajoma.
Nowa , która w swej karierze pracowała również w obsłudze klienta, przywołała
na twarz minę nr 36 z gatunku "jak miło mi panią/pana znów zobaczyć".
Ta siwo-białowłosa duża kobieta to była Lusia.
Wybrały się więc na kawę i coś do kawy. Długo trwało to spotkanie, bo  Lusia
musiała opowiedzieć o całym paśmie nieszczęść, które ją spotkały.
Do pasma nieszczęść zostały wliczone liczne ubytki na zdrowiu, a więc dwie
kolejne operacje żylaków, jedno złamanie nogi, śmierć koleżanki z pracy, która
Lusi zawsze rozjaśniała  wszystkie niejasności prawne, bo jakoś te studia
z zakresu prawa administracyjnego niewiele wiedzy pozostawiły w Lusinym
mózgu, następnym ciosem był kilkuletni nieudany romans z pewnym wdowcem,
który był na tyle dziwnym człowiekiem, że "trzymał w tym swoim mieszkaniu
swą teściową, choć jego żona już nie żyła".
Ów wdowiec starszy był od Lusi tak z 15 lat, ale nadal sprawny i znający potrzeby
kobiety w sferze seksu, niestety, zdaniem Lusi był straszliwym skąpcem i zupełnie
nie obsypywał Lusi prezentami.Poza tym Lusia się bała, że będzie chciał by ona
zajmowała się do śmierci jego teściową, a potem nim.
Ponadto doszła do wniosku, że przecież  gdy się rozejdzie, to w żaden sposób
 nie odzyska nic z pieniędzy, które jej rodzice włożyli w mieszkanie należące
do Dryblasa. A znając Dryblasa spodziewała się, że z pewnością rozwód będzie
jednym ciągiem awantur a on ją wyrzuci gołą i bosą z mieszkania.
No i z bólem serca zerwała ten romans. 
Ale Lusia miała też osiągnięcia - założyła u siebie w pracy Związek "Solidarność" i,
co było oczywiste i jasne jak słońce na niebie, została jego przewodniczącą.
Widzisz, jaka jestem mądra- teraz nie mogą mnie wyrzucić z roboty!- zakończyła
swą opowieść z nutką triumfu w głosie. Uprzedziłam ich!
Nowa słuchała, słuchała i nie bardzo wiedziała co ma powiedzieć. Na szczęście
Lusia spojrzała na zegarek i stwierdziła, że już musi uciekać.
Rozstały się zapewniając się wzajemnie, że spotkają się niedługo.

Nikt nie wie  ile godzin, dni, miesięcy trwa "niedługo". Tu upłynęło kilka lat, nim
się znowu spotkały. Tym razem Lusia przywiozła do Nowej prezent dla swej
chrześnicy z...okazji ślubu.
Ślubu,  którego ona nie popierała, ponieważ  chrześnica  wychodziła za mąż za
obcokrajowca.
"Szkoda, że ze mną o tym nie porozmawiała wcześniej, ja bym jej doradziła by
jednak nie  wychodzić za mąż za cudzoziemca".
Nowa nie  mogła powstrzymać  się od śmiechu  i śmiejąc się powiedziała: no tak, ty
rzeczywiście dobrze byś jej doradziła. Przecież tak świetnie wyszłaś za mąż!
I taka niesamowicie szczęśliwa jesteś!
Lusi twarz zczerwieniała. "No tak tobie to na pewno to małżeństwo jej pasuje,
bo ty nigdy nie chciałaś dziecka!"
Nowa przestała się śmiać. 
Lusiu, przykro mi to mówić, ale przyjmij do wiadomości że widzimy się dziś po
raz ostatni. Nie wiem co się z Tobą stało, kto lub co ci poprzestawiało rozum.
Chyba sama nie bardzo wiesz co mówisz.
Lusia wstała, zgarnęła z powrotem prezent,  który przyniosła i.....wyszła.
Od tego czasu znów minęło wiele lat. Nie widywały się przez te lata, choć
kilka razy rozmawiały telefonicznie.
A od wspólnych znajomych Nowa wie, że Lusia wiele razy pokazywała różnym
ludziom zdjęcie swej chrześnicy, mówiąc,  że to jest jej córka, która teraz
mieszka za granicą.
                                                            KONIEC