niedziela, 19 sierpnia 2012

IV.c.d.

Podróż była niezmiernie nudna. Dlaczego to morze jest tak daleko? dopytywała się Sonia co jakiś czas.
Bo jest  - padała lakoniczna odpowiedz.
Sonia żałowała, że nie wzięła  ze sobą zeszytu i ołówka. Mogłaby przynajmniej "rysować literki". Bo Sonia umiała już pisać kilka wyrazów: swoje imię, imiona ciotki i wujka, dom, lalka, apteka i woda. Nikt się nie zastanawiał dlaczego opanowała akurat taki zestaw słów.
Poza tym Sonia lubiła rysować - najczęściej kwiaty, a raczej bukiety kwiatów przewiązane  kokardą.
Po wielu godzinach jazdy, zjedzeniu kanapek i krótkiej drzemce, Sonia dowiedziała się, że na nastepnej
stacji będą wysiadać.Stała w przedziale przy oknie  przestępując z nogi na nogę - nie mogła się już
doczekać końca podróży.Wreszcie pociąg zaczął zwalniać i wolno wtoczył się na stację.
"No to przyjechałyśmy, tu wysiadamy, tu jest Oliwa". Ciotka wysiadła pierwsza, potem wzięła Sonię na ręce i postawiła na peronie, następnie wyjęła z wagonu walizkę.
Sonia rozglądała się z niedowierzaniem - nigdzie nie mogła dostrzec morza. Był peron taki jak w mieście,
z którego przyjechały, sporo ludzi, ławki, ale morza nigdzie nie było. A gdzie to morze? zapytała niemal
z płaczem.
Ale ciotka nie odpowiedziała, zajęta wypatrywaniem swej przyjaciółki, która miała po nie przyjechać na
dworzec.
Po chwili podeszła do nich pulchna, uśmiechnięta blondynka, przywitała się z ciotką, a potem kucnęła
przy Soni i wzięła ją w objęcia. Biedne dziecko, pewnie zmęczona jesteś? Ja jestem Żenia, możesz mi
mówić "ciociu" lub tylko  "Żenia". Sonia od razu polubiła tę uśmiechniętą  Żenię i z pełną ufnością
wcisnęła jej swoją rączkę w dłoń.
Żenia  zaprowadziła obie do czekającej już taksówki i pojechały do domu.Gdy taksówka zatrzymała się
we wskazanym  miejscu i gdy już stanęły przed drewnianą furtką, ciotka i Sonia aż jęknęły z podziwu-
za furtką był bardzo kolorowy ogród a od furtki w głąb ogrodu prowadziła wyłożona kamykami ścieżka, wzdłuż której kwitły drobne różowe i czerwone begonie. Na końcu ścieżki stał rozległy, parterowy dom
otynkowany na biało,  dach był pokryty ciemnoczerwoną dachówką. Do środka  wiodły schodki, po
obu stronach schodów, wzdłuż całej długości ścian płonęły dorodne nasturcje.
Sonia była zachwycona. Za domem rosły drzewa i na tle ich ciemnozielonych liści domek aż lśnił swą bielą.
Ten właśnie domek, gdy Sonia była już niemal dorosłą osobą, był niejednokrotnie tematem jej obrazów.
Gdy Sonia nieco oprzytomniała z  pierwszego wrażenia i gdy już znalazła się w mieszkaniu, podeszła do Żeni, chwyciła ją za rękę i zapytała : a czy tu jest morze?
Jest, ale nie tu blisko, nie zamartwiaj się, pojedziemy nad morze - zapewniła ją Żenia.
Pociągiem? - zapytała z niepokojem Sonia. Nie, autobusem lub tramwajem a może nawet  taksówką-
wyjaśniła jej Żenia.
I tak zaczęły się bardzo wesołe wakacje  Soni. Bo oprócz Żeni mieszkała tu córka ciotki i wujka, która
studiowała na Politechnice Gdańskiej, w Sopocie zaś i Gdyni mieszkały dalekie kuzynki wujka.
Sonią zajmowała się głównie Hania,córka ciotki i Żenia.
Pierwszą "morską wyprawą" Soni było zwiedzanie portu małym, wycieczkowym stateczkiem. Podobało się Soni to pływanie po porcie, chodz pogoda nie była najlepsza i  musiała siedzieć w czapce na głowie i na
dodatek Hania owinęła ją szalem.
Pewnego dnia Hania zabrała małą do Gdyni, gdzie miała sklep jedna z kuzynek wujka. I od tej właśnie cioci o imieniu  Apolonia, Sonia dostała wózek dla lalek. Wózek był na wysokich kołach, miał składaną budkę, i był  tak duży, że skulona w kłębek Sonia mogła się w nim zmieścić. Brakowało tylko do niego dużej lalki.
Niestety były to czasy, gdy lalki były niemal rarytasem, zwłaszcza duże, wielkości noworodka. Wózek był,
lalki nie było , wiec aby nie pchać pustego wózka Hania zakupiła jakieś dwie duże ryby wędzone, które
owiązane paskudnym szarym papierem "robiły za lalkę".
A potem dojechał do Oliwy wujek i od tego dnia Sonia niemal codziennie była na plaży w Jelitkowie.
Bardzo lubiła tam jezdzić, choć  musiała cały czas  siedzieć w kapeluszu na głowie. Kapelusz miał b.szerokie rondo i dokładnie osłaniał dziecko przed  słońcem. Do zwykłego, dziecięcego słomkowego kapelusza ciotka po prostu doszyła rondo ze swojego słomkowego kapelusza. Może i nieco dziwnie to wyglądało, ale ciotka się śmiała,  że tym sposobem jest to meksykański kapelusz.
Wreszcie jednego dnia Sonia dostąpiła zaszczytu zobaczenia morza. Popłynęli z wujkiem statkiem do Jastarni. Z portu przeszli spacerem nad otwarte morze. Wpierw Sonia obejrzała latarnię morską i postała na tarasie Domu Zdrojowego, z którego był widok na morze. Potem poszli na plażę,  wujek wypożyczył kosz plażowy, w którym razem usiedli.
Sonia chłonęła widok  falującego morza całą sobą. Siedziała cichutko, mocno ściskając wujka za rękę. Nad
nimi śmigały mewy, daleko na horyzoncie przepływał statek. I chyba wtedy Sonia pokochała morze i Jastarnię.
Wujek zachwycony reakcją małej, chcąc przedłużyć jej tę frajdę, zafundował  obiad w Domu Zdrojowym. Siedzieli przy stoliku koło okna, a Sonia nadal wpatrywała się w morze. Bez słowa protestu jadła to co było na talerzu, chyba nawet nie bardzo wiedziała co je.
Gdy płynęli z powrotem bardzo dorośle powiedziała do wujka:  "morze jest piękniejsze od zatoki ,dziękuję, że mi je pokazałeś". A po chwili milczenia dodała: "ja jeszcze tu wrócę".
I rzeczywiście wróciła - początkowo wakacje spędzała w Gdyni, a od 10 roku życia aż do końca szkoły
w Jastarni lub Juracie.
c.d.n.

III c.d.

Przygotowania do następnego wyjazdu trwały ok.tygodnia. Nie istniała jeszcze wtedy w Polsce instytucja o wdzięcznej nazwie ORBIS i nikt nie miał szans zarezerwowania sobie wcześniej miejsca siedzącego w pociągu. Każda daleka podróż była dla podróżującego prawdziwym wyzwaniem.
Na początku należało  udać się na dworzec kolejowy, by sprawdzić rozkład jazdy. W tych czasach były aż trzy klasy podróżowania - trzecia, w której było 8 miejsc w przedziale, a ławki były twarde, drewniane; w drugiej klasie były ławki nieco miększe, bo lekko wyściełane oraz klasa pierwsza, w której miejsca do siedzenia były tapicerowane, miękkie, poza tym było ich w przedziale zaledwie 6. Oczywiście istniały również wagony sypialne i kuszetki, ale ceny były horrendalne.
W okresie wzmożonych wyjazdów podróżowanie wcale nie było lekkie, łatwe lub przyjemne.
Gdyby ktoś powiedział  wtedy ciotce i wujkowi Soni, że   kiedyś będzie można zrobić rezerwację siedząc wygodnie w domu, a biletem będzie wydruk z komputera, uznaliby to za niesamowitą  bajkę dla naiwnych.
Na stację początkową pociąg był podstawiany przeważnie na 45 minut przed odjazdem. W chwili gdy  wjeżdżał wolniutko na stację, co bardziej wysportowani ryzykanci płci męskiej  wskakiwali do wagonów,
rezerwując  miejsca dla swych bliskich.
W chwili, gdy pociąg już się zatrzymał, tłum ludzi oblegający peron rzucał się ku drzwiom pociągu.
Wyglądało to przerażająco, tym bardziej, że szczęśliwcy, którym udało się  wskoczyć i zająć przedział zamykając go za sobą, teraz  przez okno wciągali do przedziału bagaże i nawet całkiem spore już dzieci. Krzyku, pisku i  łez było przy tym wiele, a ludzie mieli na twarzach wypisane szaleństwo.
Niektórzy pasażerowie obierali  inną taktykę - przychodzili na dworzec 2 godziny wcześniej,  szukali kolejarzy, którzy mieli  tym pociągiem jechać  i za drobną opłatą byli przez nich umieszczani w przedziale gdy pociąg stał jeszcze na bocznicy kolejowej.
Sonia bardzo nie lubiła podróży koleją. Przerażał ją tłum na peronie i szturm na wagony.  Sama podróż też była uciążliwa - siedzenie wiele godzin w jednym miejscu, w zamkniętym przedziale też nie było miłym
przeżyciem.
Ciotka bardzo dbała o to, by miejsca były tyłem do kierunku jazdy, bo  wtedy do przedziału wpadało mniej sadzy z kłębów  parowozowego dymu. Sonia, podobnie jak ciotka,  w czasie podróży musiała mieć na rękach cieniutkie rękawiczki, niezależnie od temperatury otoczenia.
Oczywiście nie wolno było Soni wychodzić na korytarz, który najczęściej był zapchany tymi, którym nie udało się znależć miejsca siedzącego w przedziałach, nie wolno było również  śpiewać, głośno mówić, co chwilę wstawać  ze swego miejsca.
Jedyną  dozwoloną czynnością  było wyglądanie przez okno,  a obowiązkiem zjedzenie przygotowanych
na drogę kanapek- oczywiście z jajkiem "na twardo". To było wielce zabawne, gdy nagle, wszyscy
pasażerowie w przedziale wyciągali swe zapasy przygotowane na drogę i z każdy miał jajka  "na twardo" i
żółty ser. Jedyna różnica  polegała na sposobie konsumpcji - jedni mieli kanapki, w których jajko było
pokrojone w plasterki, inni wyciągali całe jajka w skorupkach  i starannie je obierali, złoszcząc się gdy
skorupka nie chciała oderwać się od jajka. Ten moment podróży Sonia lubiła.
Przy tym wyjezdzie wujek pojechał na dworzec znacznie wcześniej, udało mu się skorumpować jakiegoś kolejarza i zarezerwować przedział. Gdy pociąg  wjechał na stację wujek stał w otwartym oknie i machał
do  ciotki i Soni, które biegiem  puściły się w strone właściwego okna. Ciotka podała mu walizkę, a  potem
wraz z Sonią cierpliwie czekały aż będzie można wejść do wagonu. Odnalazły przedział, zajęły swe miejsca,
pożegnały się z wujkiem, który tym razem zostawał w  domu i ciotka odetchnęła z ulgą, gdy pociąg
ruszył w drogę nad morze.
c.d.n.