piątek, 26 maja 2017

Z pamiętnika Nijakiej.

Nijaka to moje  drugie  imię. Nijakość to nie tylko wygląd, to także charakter.
I poglądy.  I sposób myślenia. A także to wszystko co mnie w życiu spotyka.
Dwa razy byłam jedną nogą w innym wymiarze - ale o tym nie wiedziałam.
Raz jako czterolatka, drugi raz w  dwadzieścia lat pózniej.
Z okresu dzieciństwa to pamiętam tylko, że gdy wyzdrowiałam na nowo uczyłam
się chodzić.
W drugim przypadku rzecz cała była w trakcie operacji i dopiero w kilka miesięcy
pózniej poinformowano mnie łaskawie o tym co się ze mną działo.
Napisałam o tym, bo też taka jakaś nijakość w moim życiu - inni jak zaczynają się
wybierać w inny wymiar to widzą jakiś tunel, jakieś światło, czują coś- a ja nic
 nie czułam, nie  widziałam, nawet nie wiedziałam że coś się dzieje "nie tak".
Szkoła to też była jedna wielka nijakość - lubiłam biologię, chemię, z fizyki
rozumiałam tylko  to co dotyczyło elektryczności, uwielbiałam język polski, ale
generalnie w szkole się nudziłam, koszmarnie się nudziłam. Czytałam strasznie
dużo, uczyłam się wielu rzeczy, tyle tylko, że nie były one w programie szkoły.
Więc pod względem  nauki też byłam nijaka.
I co jakiś czas zdarzały mi się dziwne przypadki.Kiedyś miałam jechać z moją
ciotką podmiejskim pociągiem do Pruszkowa, o jakiejś określonej godzinie.
Ale coś mi "odbiło" i wybrałam się do fryzjera by mi fachman nieco skrócił
włosy.
Facet tak mnie obsmyczył, że wracałam od niego z płaczem a w domu wręcz
wpadłam w histerię. To nie był płacz, to było wręcz wycie.Zupełnie się nie
mogłam uspokoić.
Wyglądałam tak jakby mi ktoś  założył na głowę miskę i obciął to wszystko co
spod niej wystawało.Urządziłam taki cyrk, że w końcu ciotka zdecydowała się,
że pojedzie sama,  następnym pociągiem.
Była na mnie wściekła i obrażona.
Wróciła po 2 godzinach wielce zdenerwowana - gdy dotarła na dworzec  to
dowiedziała się, że pociąg, którym przez moją histerię nie pojechała, miał kolizję ,
wypadł z szyn i wpadł na inny pociąg i sporo osób było bardzo ciężko rannych.
Mój atak ciężkiej histerii został mi wybaczony.
W uczuciach też mi szło nijako - w szkole miałam głównie przyjaciół ale nie
przyjaciółki. Jakoś  znacznie lepiej dogadywałam się z chłopakami niż
z dziewczynami. Bo nie obgadywali, nie plotkowali, można było z nimi na wiele
tematów pogadać, nawet na różne zakazane tematy.
W miłości niby nie było tak  żle - dopóki nagle,  zupełnie  bez powodu, przyszło mi
do głowy wybrać się do wytwornego zakładu  fryzjerskiego, z którego usług
oboje z ukochanym  korzystaliśmy.
Spotkałam naszą wspólną znajomą, która była krótkowidzem, ale bardzo często nie
nosiła okularów, a która wyraziła wielkie zdziwienie, że znów jestem brunetką, bo
jeszcze tydzień temu widziała mego ukochanego ze mną, ale wtedy byłam jasną
blondynką.
No cóż, znów dziwny przypadek, bo tydzień temu mój ukochany, wręcz narzeczony,
niemal mąż, był rzekomo w delegacji zagranicznej.
Tak naprawdę nawet nie usiłowałam tego wyjaśnić- uznałam, że nie ma po co.
Rok póżniej wyszłam za chłopaka, którego znałam "z daleka" od roku, z bliska-
tylko pół roku.
Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że powinnam za niego wyjść -jesteśmy do dziś
razem.
W moim mieście mieszkam od urodzenia, schodziłam je w dzieciństwie i w wieku
szkolnym wzdłuż i wszerz. A już  dzielnicę, w której mieszkałam, znałam jak
własną kieszeń. Na moich oczach zrujnowane domy odzyskiwały nowe życie, te
bardziej zrujnowane były rozbierane, ruiny pomału znikały.
I nagle, w biały dzień zgubiłam się. Weszłam w małą uliczkę, z jednej strony
zamkniętą zabudowaniami i ogrodzonym podwórzem.
Ale tym razem podwórze na końcu ulicy miało bramę, której nigdy przedtem nie
widziałam  i brama ta była otwarta. Zupełnie nie mam pojęcia po co weszłam na
 to podwórze. Teoretycznie powinnam była  przejść nim na inne podwórze pomiędzy
dwoma rządami dwupiętrowych domów. Ale wcale tego podwórza nie było  i tych
stojących po obu stronach domów również nie.
Szłam coraz bardziej zdezorientowana, zupełnie nie wiedziałam dokąd dojdę.
W końcu wyszłam wprost  na bramę Przedsiębiorstwa Miejskiej Zieleni. Obejrzałam
się  chcąc wrócić tą samą drogą, ale nic z tego- droga, którą tu doszłam zniknęła.
 Zrobiło mi się niedobrze, zaczęłam się zwyczajnie bać.
Byłam na skrzyżowaniu Rakowieckiej i  Boboli. Obróciłam się na pięcie i poszłam
Rakowiecką mijając po drodze uliczkę, na końcu której się  zgubiłam.
Weszłam w nią  na kilkanaście kroków, spojrzałam i zobaczyłam, że wszystko jest
na niej tak jak zawsze było i zawróciłam. Nie miałam odwagi dojść do jej końca
i sprawdzić, czy nadal  brama tego podwórza jest otwarta.
Zawróciłam, powędrowałam Rakowiecką do Kieleckiej i Kielecką doszłam do domu.
W domu tak na wszelki wypadek zmierzyłam sobie temperaturę - była normalna.
Do dziś nie wiem po jakie licho  poszłam na tę małą uliczkę  i po co przeszłam przez
tę bramę i dlaczego nie było tam tych domów ani przykościelnego sadu ani budynku,
w którym  wtedy był kościół  a w drugiej części seminarium.
W wiele lat pózniej byłam na działce u wujostwa, nad Liwcem. I znów  trafiłam nie
wiadomo dokąd.
Do Liwca było mniej niż  100 metrów, w tym miejscu były zabudowane tylko dwie
działki - wujostwa i ich znajomych. Odludzie jak licho. Do wsi trzeba było wędrować
4  kilometry, trochę przez las, trochę polami.
Postanowiłam, że powędruję do wsi i kupię od któregoś z gospodarzy mleko i jajka.
Dziecko  zostawiłam pod opieką cioci i wujka a sama powędrowałam z bańką i
koszykiem do wsi. Przedtem mi wujek dokładnie wytłumaczył jak mam tam trafić.
Bywałam na ich działce wcześniej i skoro trafiłam na ich działkę wg opisu to byłam
pewna, że do wsi trafię bez problemu. Miałam iść drogą aż pod las, potem kawałek
pod lasem w prawo i skręcić w pierwszą drogę w lewo, przejść nią przez las i za lasem,
w prawo skośnie już widać było wieś.
Niestety nie trafiłam do wsi, chociaż szłam zgodnie z tym co mi wujek powiedział.
Dotarłam do lasu, poszłam drogą pod lasem, przeszłam  drogą na drugą stronę lasu
(pierwszą drogą, która odchodziła w  lewo) i tu mi się "mapa skończyła".
Szłam i szłam a wiochy nie było. Za  to z 50 metrów od  drogi stał śliczny parterowy
domek, obrośnięty ciemnofioletowymi pnączami, chyba clematisami. Przy małym
płotku rosły malwy. Dom miał mały ganek też obrośnięty clematisami.
Wszystko było starannie pozamykane, w oknach wisiały białe koronkowe  firanki,
na zewnętrznych parapetach okien stały skrzynki z fioletowymi petuniami albo
surfiniami.
Stałam i gapiłam się na ten domek oczarowana. W końcu  uznałam, że chyba jednak
się zgubiłam i wróciłam tą samą drogą, która przyszłam.
Bo gdyby to była dobra droga, to powiedzieli by mi, że po drodze jest taki  mały,
wielkiej urody domek.
No i była afera - poszła sierota głupawa do wiochy i nie trafiła. Więc opowiedziałam
o tym domku. Okazało się, że nikt tu żadnego takiego domku nigdy nie widział.
Dwa dni go szukałam- raz  jeżdżąc samochodem z ciotką, raz idąc piechotą z wujkiem.
I nie znalezliśmy go, a  na mnie patrzyli się jak na wariatkę, która ma zwidy.
W 5 lub 6 lat  pózniej ktoś  w tym właśnie miejscu wybudował dom- był pomalowany
na ciemno niebieski kolor , w oknach były koronkowe  białe firanki i fioletowe
kwiaty w doniczkach na parapetach okiennych.
Nie widziałam go,bo więcej na  działkę nie jezdziłam, ale powiedziała mi o tym ciotka.
I miała bardzo dziwną minę gdy o tym mówiła.
Co jakiś czas zdarza mi się podejmować decyzje z pozoru przemyślane, ale wcale tak
nie jest.
Czasem po prostu wiem, bez analizowania "za i przeciw" co mam wybrać.  I już nawet
nie zastanawiam się dlaczego  akurat takie a nie inne rozwiązanie wybrałam.
I bardzo często, widząc kogoś po raz pierwszy doskonale wiem, że za jakiś czas nasze
drogi się skrzyżują i jakiś czas będzie to bardzo bliski kontakt.
Było wczesne lato 1981 roku, początek czerwca. Byliśmy  wraz z dzieckiem w Gdańsku
u mojej rodziny. Przy pożegnaniu bratowa powiedziała - "no to przyjedziecie do nas na
Boże  Narodzenie, dobrze?"
Bez namysłu odpowiedziałam- "oczywiście, ale nie wiadomo czy to będzie możliwe".
Nie było możliwe - w Polsce ogłoszono  stan wojenny.
W rodzinie dostałam przydomek " jaszczurczy język".
Przez jakiś czas nigdzie się w dziwny sposób nie gubiłam, ale wieczorami, gdy jeszcze
nie zasnęłam, ale miałam zamknięte oczy, przesuwał mi się pod powiekami tak  jakby
film, a może raczej  projekcja obrazów moich aktualnych myśli.
Otwierałam oczy- film znikał. Zamykałam - toczył się dalej.
W tym czasie miałam problemy zdrowotne - w domu kilkuletnie  dziecko a ja odkryłam
u siebie guzek w prawej piersi.
Bałam się nie o siebie ale o dziecko- może zostanie pół sierotą? I jednego wieczoru,nim
zasnęłam znów toczył się  pod moimi powiekami film. Stałam wraz z innymi, obcymi
kobietami na jakimś placu. Byłyśmy wszystkie ubrane w białe długie koszule, przed
nami stali jacyś mężczyzni- też w takich białych, długich "szmatach". Jeden z nich
podszedł do mnie i dość mocno dotknął mojej piersi w  miejscu tego guzka. Czułam
ten dotyk wyraznie. Po chwili powiedział- jesteś zdrowa. to nic groznego.
Otworzyłam oczy i usiadłam na łóżku. Dziecko spało spokojnie, a ja jeszcze czułam ten
dotyk i docierał do mnie sens tych słów. Opadłam na poduszkę i spokojnie zasnęłam.
W tydzień pózniej pani onkolog,  specjalistka w tej dziedzinie obejrzawszy moje
wyniki tomografii komputerowej i obmacawszy dokładnie  tę pierś zawyrokowała- jest
pani zdrowa, w obu piersiach dużo się dzieje, ale to nic groznego. Pozostaje tylko
i wyłącznie obserwacja. I rzeczywiście dużo się ciągle działo, coś  znikało, czasem
coś przybywało i zawsze kończyło się  tylko na dalszej obserwacji.
I tak się toczy ta moja  nijakość - jedno jest pewne od tamtej operacji gdy byłam
bezwiednie na granicy życia,przestałam się  bać śmierci. To po prostu kolejny etap
naszej egzystencji, która chyba nigdy nie ma końca.
W przeciwieństwie do tego pamiętnika.