wtorek, 11 sierpnia 2015

Wakacyjne impresje


Przyjechaliśmy do hotelu mocno spóznieni, bo autokar stał ze dwie godziny 
w potężnych korkach. 
Klucze do pokoi rozdano nam szybko i sprawnie. 
Dziewczynki wybrały pokój, którego okna wychodziły na główną ulicę 
kurortu. My wzięliśmy pokój od podwórza. Nie miał co prawda "widoku" 
z okna, ale za to miał bardzo dużą łazienkę.
Łazienka należąca do pokoju dziewcząt była strasznie mała.
Obiad podano nam w pobliskiej małej restauracji - był obrzydliwy.
Makaron był "super al dente" a tak naprawdę był niedogotowany - może 
sądzili, że wymieszany z sosem pomidorowym i owocami morza zmięknie i wczasowicze  nie zauważą, że jest na wpół surowy? 
Poza tym zapach unoszący się z nad talerza przywodził na myśl jakąś
błotnistą kałużę.
Dziewczynki grzebały widelcami w talerzach mocno zdegustowane, 
w końcu wszyscy zgodnie odstawiliśmy talerze. 
Nie tylko my- reszta wczasowiczów także. Ale byliśmy głodni -z Wyszkova wyjechaliśmy około 9 rano, potem krótki postój w Austrii na uroczym
parkingu, jakieś drugie śniadanie, czyli bagietka z szynką i kawa, woda
mineralna na dalszą część drogi.
Teraz dochodziła godzina 18-ta.
Zapytałam się naszego pilota, czy zawsze będzie takie paskudne jedzenie 
ale pocieszył nas, że dziś to wyjątek. 
Dopiero potem się okazało,  że był to wyjątek potwierdzający regułę.
Dwa budynki dalej od naszego hotelu był mały bar, w którym serwowano 
pizzę, różne  dania  makaronowe a nawet naleśniki z...parówkami.
Dziewczynki  zamówiły dla siebie po małej wegetariańskiej margeritce, 
my z mężem wzięliśmy naleśniki  nadziewane parówką i serem.
Już tego wieczoru dziewczynki stwierdziły, że w Polsce pizza jest 
o niebo lepsza niż tu. 
Trochę nie dowierzałam, ale już następnego dnia przyznałam im rację.
Postanowiliśmy ruszyć  nad morze. Do wyboru były dwie drogi - jedna 
to była oficjalna, druga, " na dziko", prowadziła pomiędzy domami i była
pozbawiona chodnika, za to obfitowała w brudny piach, ale była na 
wprost wejścia  naszego hotelu i była krótka- ok. 50 m i już była plaża.
Oczywiście wybraliśmy tę bliższą.
Nad drzwiami jednego z mijanych domów wisiał szyld informujący, że 
jest tu akwarium, a wstęp  do niego jest bezpłatny.
Bez namysłu weszliśmy do środka. 
Takiego akwarium to jeszcze w życiu nie widziałam. 
W dość skąpo oświetlonym pomieszczeniu stały drewniane beczki 
napełnione wodą, a  w nich, wśród wodorostów pływały różne małe 
kolorowe rybki. 
W jednej z beczek zauważyłam "koniki morskie", stojące w wodzie  
pionowo wśród bladożółtych wodorostów.

Staliśmy nad tą beczkę z 15 minut - rybki patrzyły się na nas a my 
na rybki. 
W kolejnej beczce były nieduże kraby,w innej jakieś zupełnie nieznane
rybki, przypominające wielkością szprotki. 
W jeszcze innej były meduzy. Na ścianach wisiały jakieś zasuszone 
okazy całkiem sporych ryb, ale żadnych etykiet nie było. 
Patrzyłam na te rybne zwłoki i za nic  w świecie nie mogłam odgadnąć 
co to za ryby.
Rozbawieni nieco tym akwarium poszliśmy na plażę.

Było już na niej pusto, kręcili się tylko ludzie porządkujący plażę-
ustawiali  równo leżanki , składali parasole, opróżniali kosze na śmiecie, 
czyścili z piachu blaty stolików i krzeseł.
Z daleka, powarkując rytmicznie,  nadjeżdżał mały, zgrabny traktorek 
z miniaturową broną, której kolce przeczesywały piasek wydobywając
z niego  różne śmiecie. Za nim pomykał z grabiami i śmietniczką chłopak
i zgarniał śmiecie do plastikowego worka.
Poszliśmy na jeden z wielu drewnianych pomostów-były niewysokie, 
dość głęboko wchodziły na plażę i kończyły się tam, gdzie woda sięgała 
do pasa.
Woda była zielonkawa, a płaskie fale leniwie podpływały do brzegu i 
równie niespiesznie się wycofywały z powrotem.
Stałam w wodzie obok pomostu rozkoszując się ciepłem nagrzanej przez 
cały dzień wody. W końcu przysiadłam na brzegu pomostu, a fale 
delikatnie kołysały moimi zwisającymi luzno nogami.
Po dwóch dniach podróży autokarem było to niezwykle miłe doznanie.
Plaża była szeroka i bardzo długa- wydawało się, że nie ma końca. 
Była podzielona na poszczególne sektory, bo każdy z  hoteli miał tu 
własny kawałek plaży. 
Nasz hotel serwował plażowiczom stoliki z parasolami i krzesełkami - 
meble były białe, czasze parasoli były w białe i niebieskie paski ułożone koncentrycznie, co dawało niezły efekt wizualny. 
Na końcu i początku każdego rzędu stał duży, zamykany pojemnik na 
śmiecie, z nazwą hotelu.
Mogłabym tak siedzieć na tym pomoście jeszcze długo, ale obie pannice
rozsadzała energia po spędzeniu wielu godzin w podróży. 
Bardzo chciały rozejrzeć się po wczasowisku. Wróciliśmy tą samą drogą, 
obok "akwarium", tym razem nie podglądając rybek.
Dziewczynki koniecznie chciały się przebrać w jakieś bardziej luzackie
kreacje- w końcu jak się już jest absolwentką pierwszej licealnej to 
chce się wyglądać "szałowo". 
We wczasowej części Jesolo były "dwie ulice na krzyż" - ta główna, 
przy której stał nasz hotel i druga, znacznie krótsza od niej, gdzie 
stały nowsze i droższe hotele.
Po obu stronach ulicy były kawiarnie- niemal jedna za drugą, do wyboru 
i do koloru. Powiedzenie  "do koloru" było wielce adekwatne. 
Każda z kawiarni czarowała kolorami obrusów, serwet, poduszek na 
krzesłach, lampek otaczających ich granicę  oraz kolorem dachu i wnętrza.
A tak w ogóle całe  popołudniowe i wieczorne życie Jesolo toczyło się na 
ulicy.
Wszystkie sklepy wystawiały swój towar na ulicę- wyjątek stanowił sklep
jubilera i sklep z porcelaną. 
Tak ogólnie to bardzo się zawsze wszyscy sprzedawcy namęczyli - towar
wystawiali rano do chwili sjesty, potem wszystko chowali i około 16,00
towar znów wychodził ze  sklepu na ulicę. O północy kończono sprzedaż i
towar wraz ze stelażami wracał do wnętrza sklepów. 
Kawiarnie zamykały swe mini ogródki grubo po północy.
Pracowały właściwie do ostatniego klienta. 
Na ulicy był spory ruch, a wiek spacerowiczów oscylował od kilku miesięcy
do  lat 100. 
Bez oporów poddałam się tej wakacyjno- bazarowej atmosferze. 
Beztrosko krążyłam pomiędzy wystawionymi towarami podziwiając 
czystość włoskich barwników. 
Włosi mają zawsze takie bardzo czyste kolory - nawet róż indyjski  jest czystym kolorem i nie można o nim powiedzieć, że to "brudny róż". 
Degustowaliśmy lody wybierając nie tyle ich  smaki co ich niesamowite 
kolory- u nas naprawdę w tym czasie nie było takich lodów. 
Ale niezależnie od koloru, wszystkie lody były niezmiernie smaczne i 
nigdy nikomu z nas nie zaszkodziły.
Każde z naszej czwórki wędrowało ze szklanką jakiegoś zimnego napoju
chyba nigdy w życiu nie wypiłam tylu różnych zimnych napojów i nie 
zjadłam tylu lodów. 
Gdy już znudziło się nam krążenie pośród sklepów szliśmy na promenadę, 
która prowadziła  wzdłuż plaży. 
Chodnik był drewniany, cała droga oświetlona stylowymi latarniami. 
Było tu mało ludzi, a że droga prowadziła wzdłuż hoteli to wraz 
z mijanym hotelem zmieniała się dobiegająca z hotelowych dyskotek 
muzyka.
Następnego dnia ujrzeliśmy jak wygląda plaża pełna ludzi.
O, właśnie tak:
Pomosty były pełne wylegujących się ludzi, a moja ulubiona rozrywka,  
czyli wędrowanie płytką wodą wzdłuż plaży była mocno utrudniona.
Każdy pomost musiałam omijać albo wchodząc dość głęboko na plażę, 
albo pokonywać od strony wody, co bardzo wydłużało mi drogę.
W końcu wpadłam na swietny pomysł- nie chodziłam przed południem
na plażę ale korzystałam z hotelowego basenu, który był na hotelowym
dziedzińcu. Miało to tę zaletę, że można było przy okazji wypić koło
basenu kawę, zjeść lody lub wziąć "coś  zimnego" do picia.
Poza tym mieliśmy jeszcze w planie Wenecję.