niedziela, 30 listopada 2014

Ninka- cz.II

Na próżno Ninka wysilała  mózg , by odgadnąc co się właściwie stało -jedynym,
niezaprzeczalnym faktem było to, że z jakiegoś powodu Misiek spakował swój
dobytek i ją opuścił definitywnie. Ale dlaczego?
Równie zagadkowy był dla niej fakt, że zupełnie nie pamięta jak i kiedy znalazła
się w domu, w łóżku, w sukience. Kto ją  przywiózł do domu? I dlaczego była
chyba nieprzytomna, skoro niczego nie pamięta?
Wszystko było jedną wielką zagadką i jednym wielkim DLACZEGO?
Zaczęła pomału porządkowac pokój- poustawiała na nowo książki przy okazji je
wytarła z kurzu, zrobiła porządek  wśród płyt. Wyrzuciła wszystko z szafy i
poukładała na nowo. Na półce znalazła podkoszulkę Miśka - kiedyś kupili dwie
takie same, różniące się tylko rozmiarem. Ze złością cisnęła obie na podłogę.
Potem pomaszerowała do kuchni - rozbity kubek i obie podkoszulki wylądowały
w koszu na śmieci. W przedpokoju, pod wieszakiem leżał  Miśkowy prawy but
do biegania - też wylądował w koszu.
Na wieszaku wisiała torebka Ninki-  nie miała jej tamtego wieczoru, bo dokumenty
dała Miśkowi do kieszeni. Ninka czym prędzej sprawdziła jej zawartośc - to wszystko
co dała Miśkowi do kieszeni leżało teraz w torebce. Odetchnęła z ulgą, bo wyrabianie
nowych dokumentów było kłopotliwe. Ale w torebce był tylko jeden komplet kluczy
od mieszkania, jej komplet, z kluczykiem od skrzynki na listy i kluczami do piwnicy.
Komplet, którego używał Misiek zniknął. Zapomniał, czy celowo je zabrał? Wychodząc
nie musiał zamykac drzwi na klucz- wystarczyło je zatrzasnąc. Podeszła do drzwi i
odsunęła uchwyt zatrzasku - drzwi były zamknięte na dolny zamek. A więc wziął
klucze ze sobą. Będę musiała zmienic zamek pomyślała ze złością. I zmienię
numer  telefonu- zrezygnuję z oddzielnego  stacjonarnego. I operatora zmienię.
Ja też zaginę. Szkoda, że mieszkanie nie tak łatwo zmienic- pomyślała.
Czuła się upokorzona - przecież mógł odejśc normalnie - dobrze wiedział, że ona nie
robiłaby scen. Mógł odejśc w każdej chwili, nigdy nie obiecywali sobie, że będą
razem do końca swych dni. Żyli terazniejszością, nie planowali przyszłości.
Nawet urlopów letnich nie planowali zimą - decydowali się  zawsze w ostatniej chwili.
Wróciła do pokoju, ubrała się wreszcie (bo dotąd była jeszcze wciąż w szlafroku) i
postanowiła pójśc do pobliskiego super marketu  na zakupy. Zawsze robili zakupy
w niedzielne popołudnia i lodówka już świeciła pustkami. Było wtedy mniej ludzi.
Wizyta w markecie była krótka - zakupy dla jednej osoby nie były skomplikowane.
Gdy stanęła przed drzwiami mieszkania chwilę się zawahała - a co będzie, jeśli on
wrócił?  Lepiej, żeby nie - pomyślała- chyba walnęłabym go w twarz. Nie za to, że
odszedł, ale za sposób w jaki to zrobił.
Resztę wieczoru spędziła na zastanawianiu się, co dalej. Oczywiście było jej przykro,
ale sposób, w jaki Misiek odszedł wyzwalał w niej wściekłośc, niwelując nieco ból.
Niemal beznamiętnie analizowała teraz ich związek - było jej z Miśkiem naprawdę
dobrze. Zawsze mieli o czym ze sobą porozmawiac, słuchali tej samej muzyki, lubili
te same filmy. I nawet milczało im się razem całkiem miło i dobrze. I seks też był
w porządku, szybko się do siebie dopasowali. Nie zapewniali się co prawda o swej
miłości, a zazdrośc była raczej w tym związku nieobecna.
Nie było również opowieści o pracy- oboje bardzo przestrzegali zasady, że dom to
rodzaj azylu, miejsce w którym mówi się  tylko o tym, co dotyczy ich dwojga.
Praca, problemy zawodowe, plotki biurowe - to wszystko zostawało na klatce
schodowej, nie miało wstępu do domu. Dom był miejscem, w którym należało dbac
o  dobrostan swój i partnera.
W poniedziałek rano zadzwoniła do szefa i poprosiła o jeden dzień urlopu, mówiąc
że ma w domu awarię. I jeśli się wszystko szybko uda usunąc, ona wpadnie do biura
w drugiej części dnia. Jej szef był bardzo miłym facetem, a Ninka była naprawdę
solidnym pracownikiem, więc bez problemu udzielił jej tego urlopu.
Pierwsze kroki Ninka skierowała do Telekomunikacji  Polskiej i złożyła podanie o
natychmiastowe odłączenie domowego telefonu. Potem sprawdziła u operatora
komórkowego kiedy może z nim rozwiązac dotychczasową umowę. Trafiła na wielce
życzliwą obsługę -w efekcie wyszła z nowym aparatem i nową kartą SIM oraz nową
taryfą. W drodze do domu kupiła dwa nowe zamki do drzwi i umówiła się z dozorcą,
że  niedługo przyjdzie je zamontowac . Zapisała się też do internistki na wizytę -
sądziła, że może nie byłoby zle wykonac test na obecnośc jakichś toksyn.
Fizycznie czuła się już lepiej , ale cały czas czuła się rozdygotana wewnętrznie.
W domu wzięła się za powiadamianie bliskich osób o tym, że zmieniła nr telefonu.
Powiadomienia robiła już  z nowego konta pocztowego, które też zmieniła. Wyłączyła
telefon stacjonarny, który miał  zostac odłączony na stałe za dwa tygodnie. Starą
komórkę pozbawiła baterii i zostawiła w "rupieciarni". Było to pudełko z różnymi
rzeczami - były tam stare klucze, które do niczego nie pasowały śrubki, które nie
wiadomo z czego wyleciały i mnóstwo innych różności.
Dozorca wymienił zamek w kilka minut, Ninka w dowód wdzięczności wręczyła mu
paczkę kawy i butelkę  dobrego wina. Wymieniła klucze na swoim kółku, zapasowe
schowała do szuflady biurka.
Te wszystkie czynności poprawiły jej nastrój.
Wizyta u lekarki niewiele rozjaśniła jej w głowie.Lekarka wykonała jej odpłatnie test
na obecnośc narkotyków, ale test nic nie wykazał. Dopytywała się, czy Ninka nie
podejrzewa, że została zgwałcona, ale Ninka wykluczyła taką możliwośc - nic na to
nie wskazywało. Ten, kto pozbawiłby ją dolnych części garderoby nie zdołałby jej
potem w nie ubrac bezśladowo. A te ślady na sukience rozszyfrowała - ktoś usiłował
wytrzec jej sukienkę chusteczką ligninową. I w tym miejscu z lekka przebijał fetor
wymiocin. Wspólnie z lekarką wysnuły wniosek, że ona zapewnie zwymiotowała
i ktoś to usiłował  osuszyc. Lekarka namawiała ją by zgłosiła sprawę na policji, ale
Ninka nie chciała.
Jedyne co chciała, to jak najszybciej o tym wszystkim zapomniec.
Gdy w kilka dni pózniej zajrzała do skrzynki listowej znalazła tam kopertę a w niej-
klucze, których używał Misiek.
c.d.n.

sobota, 29 listopada 2014

Ninka

Ninkę obudził dojmujący ból głowy. Czuła się fatalnie - gardło miała obolałe jak od
długotrwałego krzyku, w ustach czuła suchośc, żołądek wyprawiał dziwne  harce.
Grypę mam, czy co? - przemknęło jej przez głowę?  Nie otwierając oczu usiadła na
łóżku - zalała ją fala mdłości -  nadal mając zamknięte oczy opuściła nogi na podłogę.
Po kilku sekundach otworzyła oczy i zobaczyła kilka dziwnych rzeczy - w pokoju
panował bałagan, szafa ubraniowa była otwarta, ilośc książek na półkach wyraznie
zmalała, a ona była ubrana w swą uniwersalną, "małą czarną" sukienkę wyraznie czymś
utytłaną. Ciągle niezbyt jeszcze przytomna powlokła się do łazienki - z trudem zdjęła
ubranie i weszła pod prysznic. Nie miała siły stac , więc osunęła się na  podłogę i
usiadła na antypoślizgowej macie opierając się o zimne  kafelki brodzika.
Starała się przypomniec sobie wczorajszy wieczór , który spędziła razem z Miśkiem
w klubie. Ale wszystkie wspomnienia urywały się na chwili, gdy podeszli do nich
jacyś koledzy Miśka, których zupełnie nie znała i jeden z nich zapytał Miśka, czy
pozwoli, że teraz on zatańczy z Ninką. Jak nigdy dotąd Misiek nie zaprotestował i
Ninka poszła tańczyc. W trakcie tańca z objęc tego kolegi Miśka wyrwał ją inny
młody człowiek i lawirując wśród tańczących podprowadził do baru, pytając,  co ona
woli - colę czy pepsi.Ninka  jak zwykle wolała colę bezcukrową i chłopak podał jej
szklankę. Ona ze szklanką a on z puszką pepsi nadal tańczyli. A co było dalej - Ninka
nie wiedziała.
Z trudem podniosła się z podłogi i staranie się umyła.
Stanęła przed  lustrem i zdębiała- z półki zniknęły wszystkie drobiazgi kosmetyczne
Miśka, a z wieszaka  jego szlafrok.
Owinięta w ręcznik kąpielowy powlokła się do pokoju - dopiero teraz zrozumiała,
dlaczego w pokoju był bałagan a drzwi szafy otwarte. Misiek po prostu zabrał swoje
rzeczy i się wyprowadził. Nie było jego rzeczy, książek, notatek, płyt i jego dwóch
ogromnych waliz.
Ninka czuła się tak, jakby przejechał po niej pociąg pospieszny i pozbawił ją nie
tylko zdrowia i sił ale i zdolności myślenia. Powlokła się do kuchni- tu jedynym
śladem bytności Miśka był rozbity kubek z napisem "Michał " -prezent od Ninki.
Nie zabrał go ze sobą, ale rozbił.
Ninka uruchomiła  express do kawy wsypując niemal podwójną jej ilośc. Wróciła
do pokoju i przejrzała wiadomości w komórce - były tylko jakieś reklamy.
Włączyła  komputer - miała nadzieję, że w poczcie czeka na nią wiadomośc od Miśka.
Często Misiek przesyłał maila, zamiast sms'a na komórkę. Gdy włączyła się poczta
wzrok Ninki zatrzymał się na dolnym pasku  - data wskazywała, że to nie jest sobotnie
popołudnie a niedzielne! Rzuciła się do kalendarza ściennego - no tak, komputer nie
kłamał. To jest niedziela! A co się w takim razie stało z sobotą?
W klubie byli  w piątek wieczorem i zapewne wrócili już po północy. Więc coś tu
było nie tak.
Nerwowo przejrzała całą pocztę - nie było ani słowa od Miśka. Ninka poczuła zimne
mrówki na plecach i jakąś gulę w gardle.
Wróciła do kuchni, nalała sobie kawę i stojąc przy oknie zastanawiała się co ma
teraz zrobic.
Właściwie miała niewielkie pole manewru. Zadzwoniła na jego komórkę utajniając
jednocześnie swój numer. Otrzymała wiadomośc, że abonent jest poza zasięgiem.
Nadal nie mogła pojąc co się stało - byli w wolnym związku, Misiek pomieszkiwał
z nią i często zdarzało się, że wyjeżdżał niespodziewanie na tydzień lub nawet dwa.
No ale wtedy nie zabierał wszystkich swoich rzeczy! I zawsze ją o tym informował.
Czasem telefonicznie, czasem mailem.
Tak naprawdę  to mało o nim wiedziała, chociaż od trzech lat "byli razem".
Wiedziała tylko, że jest rozwiedziony, że jest od niej 7 lat starszy, że pracuje razem
z kolegą - prowadzą firmę  cosultingową i z tego powodu ma nienormowany czas
pracy i niespodziewane wyjazdy.Wiedziała też, że z powodu rozwodu ma złe
stosunki ze swymi rodzicami, bo oni bardzo lubili swą synową, która była córką
bliskiej  koleżanki   matki Miśka.
Sącząc kawę rozpatrywała swój związek z Michałem - od chwili gdy Michał się
do niej wprowadził, tylko raz się nieco pokłócili - wtedy Ninka  zażartowała ,że
nie pije żadnego alkoholu dlatego, że przecież w każdej chwili może zajśc w ciążę.
Nie był to najlepszy żart, oj nie. Misiek się  wściekł, oświadczył, że on nie marzy
o dziecku. Więc Ninka spokojnie mu powiedziała, że jeśli zdarzy się jej taka rzecz
jak nieplanowana ciąża, to będzie wtedy tylko jej dziecko i jej problem- nie jego,
ani któregokolwiek faceta, bo to jej brzuch, jej organizm i jej sprawa. I jeśli  ona
dojrzeje do tego, by posiadac dziecko, to jej żaden mąż nie będzie do tego
potrzebny - do zapłodnienia też nie. A gdy będzie w ciąży to z pewnością mu tego
nie powie, bo nie chce kogokolwiek stawiac w sytuacji przymusowej.
Misiek rzucił mało wytwornie, że Ninka jest głupią wariatką, założył dres i wybiegł
z domu pobiegac. Wrócił po 2 godzinach z maleńkim bukiecikiem stokrotek -
"przepraszam , nie jesteś głupia, tylko wariatka" - powiedział wciskając jej w rękę
stokrotki.
Nigdy więcej się  już nie pokłócili.
Niewątpliwie byli dziwną parą - nie wypytywali się wzajemnie o to, co było w ich
życiu zanim się poznali, żadne z nich nie wprowadziło partnera do kręgu swych
dawnych znajomych, a z tymi obecnie wspólnymi znajomymi też nie łączyły ich
zbyt bliskie kontakty. Przeważali znajomi Miśka, którzy często zmieniali partnerki.
Ninka nie była zaprzyjazniona z ani jedną z tych dziewczyn.
Sama  miała zaledwie dwie bliskie koleżanki, które nawet jeśli się dziwiły jej
związkowi z Miśkiem, nigdy tego nie zwerbalizowały.
Poza tym Ninka nie należała do tych, które zdradzałyby koleżankom jakieś szczegóły
ze swego życia intymnego.
Było jej z Miśkiem całkiem dobrze. I teraz zupełnie nie mogła pojąc co się stało.
c.d.n.

piątek, 21 listopada 2014

452. Tytułem uzupełnienia

Cyganie - dla mnie zawsze byli dziwnymi ludzmi, których obecnośc wywoływała
niepokój.
Krążyły o Cyganach przeróżne, niepokojące opowieści - porywali dzieci, okradali
ludzi, stare Cyganki były wręcz czarownicami.
W sytuacji, gdy "normalni, cywilizowani " ludzie prowadzą osiadły tryb  życia, uczą
się, pracują, mają stałe miejsce zamieszkania   - grupa ludzi  wciąż zmieniająca
miejsce pobytu, mająca inne obyczaje, z całą pewnością budzi niepokój.
Powinnam pisac o nich Romowie, bo dla nich określenie Cygan jest raczej pejoratywne,
ale to określenie  mocno wrosło w nasze nazewnictwo, więc przy nim pozostanę.
Niewątpliwie jest to grupa etniczna bardzo dbająca o utrzymanie swej odrębności -
uwagę zwracają bardzo silne powiązania rodzinne i szacunek dla starszyzny.
Panują stosunki patriarchalne - głową rodziny zawsze jest mężczyzna. Kobieta jest
tylko do niego dodatkiem.
Nie wiem, czy Cyganie porywali dzieci - nie sądzę by tak było- tego dobra to u nich
nigdy nie brakowało.
Kradzieże - to raczej częste przypadki, wręcz nagminne. Wśród Cyganów jest wiele
biedy. Bo jaką pracę w dzisiejszych czasach może znalezc ktoś niewykształcony ,
często nie umiejący czytac i pisac?  Kopanie rowów? Teraz sprawę załatwiają małe,
zgrabne koparki.
Tradycyjne zajęcia Cyganów jak hodowla koni, kotlarstwo to też już przeszłośc.
W dobie motoryzacji konie  straciły rację bytu. Prace w polu przeważnie wykonują
maszyny. A kto używa dziś , w dobie powłok teflonowych i ceramicznych, patelni
wytwarzanych  starą techniką przez Cyganów?
Mam wrażenie, że nikt nigdzie nie ma dobrego pomysłu jak "pożenic" stare,
cygańskie obyczaje z obecną cywilizacją.
Cywilizacją, w której każdy obywatel musi miec stale miejsce zamieszkania, musi
byc zarejestrowany w dziesiątkach kartotek , by  władza mogła go w każdej chwili
dopaśc.
Jak zdusic w nich ową przemożną wręcz chęc ciągłej zmiany miejsca pobytu?

Najwięcej Cyganów spotkałam na swej drodze w Rumunii.
I nie były to miłe spotkania. Gdy wjechaliśmy autokarem wycieczkowym do
Konstancy, został on napadnięty przez Cyganów - w ciągu kilku minut, gdy
autokar  wolno podjeżdżał na parking włamali się  do bagażnika i niemal całkiem go
opróżnili. Tym sposobem pozbawili nas wszystkich paczek z prowiantem.
Chodzenie ulicami  miasta  w towarzystwie ciągle zaczepiających nas Cyganek
też nie należało do przyjemności.  Usiłowały niemal wszystko od nas kupic - nawet
kolorowe frotki do włosów, którymi moje dziecko  miało spięty warkocz.
Co chwilę wyciagały się do nas ręce usiłując nas dotknąc, pomacac naszą odzież lub
usiłując zdjąc okulary przeciwsłoneczne.
Dla bezpieczeństwa poruszaliśmy się  kilkuosobowymi grupkami, mocno ściskając
w rękach torby.
Cyganki były wyraznie zabiedzone, straszliwie wychudzone, ich sukienki mocno
zniszczone. Był to okres, gdy w Rumunii w sklepach były tylko puste półki, a w
eleganckiej kawiarni serwowano w charakterze kawy płyn o dziwnym smaku- była
to zapewne mieszanka prawdziwej kawy z kawą zbożową kiepskiego gatunku.
Nie było żadnych ciastek, nawet herbatników. A cena owego płynu nazwanego
kawą powalała na kolana. Umordowani towarzystwem Cyganów i głodem
zmusiliśmy organizatorów wycieczki na szybszy powrót do bazy.
 Zdarzyło mi się również obejrzec kilka filmów o Cyganach i ich kulturze. Ale żaden
 z nich nie proponował jakiegoś skutecznego sposobu na zmianę ich statusu
społecznego. Niewątpliwie Cyganie żyjący w Anglii, Francji, Hiszpanii, Niemczech
wypadają lepiej pod względem materialnym. Im bardziej na wschód od Odry - tym
więcej biedy i takiej smutnej beznadziejności.
W  1971 r  romscy działacze utworzyli instytucję Romani Union i podejmują starania 
by poprawic status społeczny tej grupy ludności.
Przede wszystkim starają się, by Romowie mieli jeden,  wspólny język, by łatwiej
mogli się porozumiewac między sobą - wzajemne porozumienie ma ułatwic wspólne
działania w walce o uznanie Romów jako mniejszości narodowych.
Szacuje się, że w Europie jest obecnie ok. 10 mln Romów. Byc może, że de facto
jest ich więcej- są to dane ze spisów ludności, a wiadomo, że wielu Romów nie
przyznaje się do swej narodowości.

czwartek, 20 listopada 2014

451. Rozmowa

Był gorący lipcowy dzień,  a my wróciliśmy z wycieczki bardzo zmęczeni. Wprawdzie
drogę  powrotną pokonaliśmy częściowo "elektriczką", ale nie da się ukryc, że trzeba było
wpierw do niej dojśc.
W niedużym przydomowym ogródku , w cieniu sporej czereśni siedział nasz gospodarz
i sączył piwo.
Pokiwał nam ręką i zawołał - "zapraszam na  chłodne piwo! A dziewczynka dostanie
fantę pomarańczową".
Wynajmowaliśmy wtedy dwa pokoje na osiedlu domków jednorodzinnych na Słowacji.
Do dyspozycji letników była też dobrze wyposażona kuchnia.
Gospodarze  mieszkali latem w suterenie, parter i piętro odnajmowali letnikom.
Wszystkie domki były dośc do siebie podobne, każdy miał niewielki ogródek, wszystkie
były białe, z wysokim parterem, jednopiętrowe. Osiedle było bardzo zadbane, uliczki
wyasfaltowane, wzdłuż jezdni ciągnęły się  niezbyt szerokie, równo przystrzyżone
trawniki, okolone białymi krawężnikami. Około 2 km od osiedla rozciągały się pola
uprawne.
Pomimo zmęczenia przyjęliśmy zaproszenia na piwo. Gospodarz wyciągnął spod stołu
podręczną termotorbę  z piwem, z domu przyniósł szklanki i fantę.
Był okazałym mężczyzną, niemal dwumetrowym. Mój wzrok przyciągały jego bardzo
gęste, mocno kręcone włosy, które chyba  dośc dawno nie miały kontaktu z nożyczkami.
Zastanawiałam się po co  facetowi takie  fajne włosy- istne marnotrawstwo.
Mam na imię Roman, po polsku też tak jest - zagaił gdy już rozlał nam piwo.
Wymieniliśmy swe imiona, które już znał bo oglądał nasze paszporty gdy się meldowaliśmy.
Powiedziałam, że bardzo się nam to osiedle podoba, że takie zadbane i czyściutkie, że
pokoje też się nam podobają.
Pan Roman  spojrzał na nas uważnie i zapytał- a Cyganów się nie boicie? bo to
cygańskie osiedle.
A to ma jakieś znaczenie? - zapytałam . Mieszkamy przecież u  pana a nie u Cyganów.
Ja też jestem, a raczej byłem Cyganem, to znaczy jestem narodowości romskiej. Ale gdy
Rom prowadzi osiadły tryb życia , przestaje ściśle przestrzegac romskich tradycji i
obyczajów, to przestaje byc Romem.
Zresztą ja jestem tylko w połowie Romem , po mamie. A tak naprawdę ani mnie  Romowie
nie uważają za swego ani Słowacy. Większośc tu mieszkających to takie mieszańce,  tak
jak ja.  A moja  żona jest Słowaczką.
 No ale pan mało podobny do Roma, zauważyłam.Zresztą to nie ma dla nas znaczenia,
jakiej pan jest narodowości. Liczy się to, jakim pan jest człowiekiem. Każda nacja ma
mniej i bardziej wartościowych ludzi.
W każdym razie jeśli to jest cygańskie  osiedle, to jest wspaniałą wizytówką, która
zaprzecza wszystkim stereotypom, którymi określa się ludnośc romską.
Pan Roman zamyślił się, a po chwili zaczął opowiadac.
Kiedyś, kiedyś w pierwszych wiekach nowej ery Romowie mieszkali w północno- 
zachodnich  Indiach. A od X wieku zaczęli wędrowac. Nie bardzo wiadomo dlaczego.
Chyba wędrówkę mieli w genach .Do  Polski trafili już w XVI wieku - uciekali
z Niemiec, bo tam zaczęto ich prześladowac. A w Rumunii łapano Romów i zostawali
niewolnikami. W XVI, XVII i XVIII wieku w całej Europie Zachodniej tępiono Romów.
W czasie II wojny światowej życie straciło od 20- do 50% Romów, zależnie od kraju.
W każdym kraju władze dążą do tego, by Romowie prowadzili osiadły tryb życia.
Ale niełatwo zmusic Romów do osiadłego trybu życia, skoro od wieków byli ludem
wędrownym. Romowie  nie chcą miec własnego, stałego państwa, tak jak Żydzi. Oni
chcą wciąż wędrowac  z miejsca na miejsce. I chcą wędrowac całymi rodzinami,
 a rodziny mają duże. Romowie chcą by w każdym kraju byli uznawani za
mniejszośc narodową.
A wiecie, że Trybunał w Strasburgu orzekł, że Romowie mają niezbywalne prawo
do swobodnego przemieszczania się? I co z tego? Policja  brytyjska i francuska wciąż
przegania Romów z miejsca na miejsce, niszczy ich przyczepy campingowe .
Przeganiają- no mówi się trudno , taką mają pracę, ale dlaczego niszczą przyczepy?
Nikt nie lubi Romów- bo nie pracują, często kradną. Ale przecież nie tylko Romowie
 kradną i kombinują. To są drobne kradzieże. W słowackich więzieniach 80%więzniów
to Romowie. Są niewykształceni. W skali europejskiej 1 na 100 ma  ukończoną
szkołę średnią, studia ukończyło zaledwie 0,2% romskiej młodzieży. 
 Pan Romek umilkł - siedzieliśmy nad  pustymi już szklankami i jakoś smutno się
zrobiło.
Ale ja tu wcale  nie widziałam na Słowacji  Romów- zauważyłam. W każdym razie nie
rzucają się w oczy. Nie ma Romek w kwiecistych , wielokolorowych  sukienkach, tak
jak w Polsce.
Bo zaraz by zostały zaaresztowane.Zresztą we Francji, Anglii, Hiszpanii też chodzą 
ubrani jak wszyscy inni. Ale gdy tam zobaczy pani na ulicy grającego gitarzystę i to 
bardzo dobrze grającego, to z pewnością będzie Rom.
Bo Romowie kochają trzy rzeczy - wolnośc, muzykę i taniec. 
A że coraz bardziej odstają od dzisiejszych czasów to wciąż będą kłopoty z nimi.
I niestety pan Roman miał rację. W jakiś czas potem media donosiły o tym, że
w Słowacji doszło do zamieszek "na tle etnicznym".
Przypomniała mi się rozmowa z  panem Romanem, bo kilka dni temu oglądałam film
dokumentalny o Romach w USA.
Tam też Romowie starają się przestrzegac swych obyczajów i tradycji. Teoretycznie
się niczym nie wyróżniają, ale nadal małżeństwa mieszane nie są tolerowane.
Dziewczyna, która wyjdzie za mąż za nie-Roma może byc pewna, że na jej ślub i
wesele nie przyjdzie nikt z rodziny ani z przyjaciół.
Nigdy więcej nie byliśmy już potem w tej tak ładnej i schludnej miejscowości .
Mam tylko nadzieję, że nikt tam na romskich mieszkańców nie napadał i dalej
wiedli spokojne życie w swym ładnym osiedlu.
 








sobota, 15 listopada 2014

450. A pamiętasz? cz.IV

Jak zapewne pamiętacie (ale się przyczepiłam do tego pamiętania), wysoki amator
kurzych szyjek nie został zatwierdzony na kandydata na męża. Tak po prawdzie to
nie wiem, czy on wiedział co mu groziło.
W tym czasie rozeszły nam się nieco drogi zawodowe i rzadziej się widywałyśmy.
Aby zrekompensowac te niedogodności postanowiłyśmy, że urlop wezmiemy w tym
samym czasie i spędzimy go razem. Jakoś w porę się zorientowałam, że jednak już
jestem mężatką i mój wyjazd na urlop tylko z Lutką raczej nie zachwyci mego męża,
więc Lutka  dostała zadanie bojowe dokooptowania czwartego do brydża, tzn.
do domku letniskowego.
Oczywiście jako osoby zahartowane w bojach o miejsce na spędzenie urlopu, akcję
rozpoczęłyśmy zaraz po Nowym Roku.  Zarezerwowałyśmy czteroosobowy domek
kilkadziesiąt km od stolicy.
Wg prospektu domek miał dwa oddzielne pokoje i wspólną łazienkę, dwie mini werandy,
bo byly dwa oddzielne wejścia, w środku piece akumulacyjne.
Tak mniej więcej w kwietniu Lutka poznała kolejnego wysokiego chłopaka.
Po 2 miesiącach już byli parą. Ten osobnik był "zmotoryzowany", czyli miał skuter.
I to chyba było wszystko - facet mowny nie był, oczytany też nie, chociaż nie da się
ukryc, że czytał regularnie "Express Wieczorny", ale nie  od deski do deski.
Jeżeli zaglądał do książki to była to tylko książka telefoniczna lub katalog części do
ukochanego skutera. Reszta jego walorów była dośc starannie ukryta.
Jakoś nie za bardzo wiedziałam co Lutka w nim widzi - może jestem głupia, ale sam
wzrost i uroda to wg mnie trochę za mało by się w chłopaku zadurzyc.
Przecież nadchodzi taki moment, że trzeba porozmawiac. A o czym gadac z facetem,
który nie czyta książek?
Jako bardzo wredna baba zwróciłam Lutce na to uwagę, ale stwierdziła, że to nie takie
ważne, bo chłopak fajny. Już nie dociekałam na czym ta jego "fajnośc" polegała, bo to
przecież nie była moja broszka.
Na przełomie lipca i sierpnia wylądowaliśmy w zamówionym domku. Ośrodek był
w lesie, domków było stosunkowo niedużo. Na miejscu okazało się, że wprawdzie
domki posiadają łazienkę, ale jest w niej tylko umywalka, 80 litrowa terma i prysznic,
a WC nie ma, bo fachowcy położyli rury, które nie spełniały wymogów i tym sposobem
w miejscu, w którym miała stac muszla, sterczała z podłogi rura, rzeczywiście  wąska.
A WC były w oddzielnym budyneczku, do którego było niedaleko od każdego  domku.
Na dodatek stołówka była tylko w planach, ale wczasowicze mogli się  stołowac po
sąsiedzku, w zaprzyjaznionym ośrodku, oddalonym o 400 metrów. Bo w ośrodku, który
był tuż za siatką była kiepska kucharka i paskudne  jedzenie.
W życiu nie podejrzewałam, że Lutka  ma jakieś zaburzenia w orientacji przestrzennej.
Trafiała bezbłędnie do WC, bo budynek był pomalowany na ciemny błękit , więc był
dobrze widoczny z każdego miejsca na terenie ośrodka, ale powrót do domku to już
była gorsza sprawa. Lutka obchodziła po kolei wszystkie domki, szukając tego właściwego.
W lesie trzymała się kurczowo za rękę swego "wysokiego" lub mnie.
Mój mąż usiłował ją nauczyc jak ma się dziewczyna orientowac w terenie, ale był to
próżny trud. Nawet droga na stołówkę była dla niej czarną magią, chociaż wystarczało
wyjśc za bramę ośrodka, skręcic  w lewo, a droga sama doprowadzała do celu.
Pewnego dnia zachciało się nam   "coś słodkiego" i nie pozostało nic innego jak przewlec
się 4 km do najbliższej miejscowości.
Panowie byli mocno zajęci grą w siatkówkę, więc powędrowałyśmy same. Mieścina była
tragiczna - posiadała dwie ulice na krzyż- przy tej głównej stały trzy drewniane kioski-
jeden to był kiosk Ruchu, dwa pozostałe robiły za sklepy, w tym jeden był "cukiernią".
W owej cukierni stała kolejka, więc aby nie tracic czasu wysłałam Lutkę do kiosku Ruchu
po gazety i do spożywczego po owoce.  Wszystkie trzy kioski były po jednej stronie ulicy,
wszystkie były doskonale widoczne i naprawdę niedaleko od siebie.
Zrobiłam w "cukierni" zakupy i obładowana dwoma ciastami wyszłam na zewnątrz,
pewna że Lutka czeka na mnie pod tym sklepem. Ale Lutki nie było w zasięgu wzroku.
No to pewnie jest w spożywczym- pomyślałam i tam się skierowałam.
Ku memu zaskoczeniu tu też jej nie było.Kupiłam jeszcze kawę, butelkę wina i czekoladę.
Wyszłam przed sklep - Lutki nadal nie widac. Wróciłam  na wszelki wypadek do cukierni,
zajrzałam do środka, bo może  ona w międzyczasie tam weszła, ale jej nie było.
Stoję jak idiotka pośrodku pustej ulicy objuczona zakupami, a Lutki nie ma. I nie mam
pojęcia gdzie się ona rozpłynęła - przecież jej nikt nie porwał, bo za duża - myślę coraz
bardziej zła.
Zaczęłam podejrzewac, że ona znudzona czekaniem na mnie poszła w drogę powrotną.
Po raz ostatni obróciłam się w stronę kiosku ruchu i perspektywie ulicy zobaczyłam Lutkę.
Postawiłam siatę z zakupami na chodniku i zaczęłam wymachiwac rękami - Lutka mnie
łaskawie zauważyła i w końcu do mnie dotarła. Oczywiście Lutka jak zwykle zgubiła się -
w biały dzień, na pustej ulicy, na  przestrzeni 200 metrów.
Pobyt był całkiem udany - panowie głównie grali w siatkówkę,  my chodziłyśmy na
grzyby, Lutka cały czas się zamartwiała, że się zgubimy, ja usiłowałam nauczyc się
prowadzenia skutera, co zakończyło się rozbiciem stopy.
Oczywiście nagadałyśmy się za wszystkie czasy.
Ten wysoki został jednak mężem Lutki. Związek ten był swoistą transakcją - on miał
meldunek warszawski, należał do spółdzielni mieszkaniowej , ale nie miał pieniędzy na
wpłatę. Cała kwotę wyłożyli rodzice Lutki, chociaż wcale im się Wysoki nie podobał.
Kilka razy małżeństwo było bliskie rozpadu, ale podział mieszkania typu  dwa  pokoje
z ciemną kuchnią był utopią.
I nadal są razem chociaż często się kłócą a Lutka sama sobie zadaje pytanie "co ja  w nim
widziałam?".
W czerwcu mieli 46 rocznicę  ślubu - Wysoki nawet kwiatka jej nie przyniósł.
z tej okazji.


piątek, 14 listopada 2014

Dzisiaj....

....jest  równo 6 lat od chwili opublikowania na tym blogu pierwszego mojego
posta.
To wiadomośc dla tych, którzy nie bywają na moim drugim blogu. Tam już się
zdążyłam pochwalic.
Dzięki blogowaniu poznałam wielu b. ciekawych ludzi, częśc tych znajoimości
przeniosła się do świata realnego.
I jeszcze raz chcę podziekowac tym wszystkim, którzy mnie wspierali gdy  na
przełomie roku 2009 i 2010 przeżywałam  wielki stres. Byli ze mną i cierpliwie
znosili moje płacze i lęki.
I jeszcze raz dziekuję Andrzejowi i Jackowi, którzy pomogli mi w otwarciu
bloga.
Wszystkim dziękuję za to, że byliście i nadal  jesteście.

poniedziałek, 10 listopada 2014

A pamiętasz? cz.III

Obie z Lutką  niemal od dziecka słyszałyśmy w domach, że najważniejszą sprawą
w życiu kobiety to dobre zamążpójście, posiadanie dzieci i wychowanie dzieci.
Studia - istna fanaberia, no chyba , że traktowac je hobbystycznie, po przecież każda
kobieta po wyjściu za mąz i tak rzuci studia i pracę, bo dom i dzieci tylko ważne są.
Lutce wkładali do głowy, że dobry mąż to powinien byc już ustatkowanym facetem,
z dobrym zawodem, oczywiście bez nałogów typu wódka, karty, hazard, dziwki. No
i najlepiej by był bogaty z domu.
U mnie to wszystko miało jedno określenie - porządny i uczciwy.
Nie wiem czemu, ale jakoś umknęło naszym rodzinom, że lata okrutnej wojny i
dyktatura proletariatu wszystko w Polsce wywróciły do góry nogami.
Ten kto był  bogaty najczęściej zdążył z kraju wyemigrowac, tym co zostali
odebrano prawem Kaduka ich majątki a pierwszeństwo w dostaniu się na studia
miały dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich, bo miały punkty za pochodzenie
społeczne.
A my z Lutką byłyśmy pod tym względem mocno upośledzone - paskudne "inteligentki."
Co prawda już nie bogate, bo nasze rodziny wprawdzie uszły z życiem, ale utraciły
wszystko.
Nasze przedwojenne trzy pokoje z kuchnią zaanektował kwaterunek, nam przyznano 1
pokój, do dwóch pozostałych dokwaterowano lokatorów.
Szybko poznaliśmy co to jest mieszkanie "kołchozowe".
Dom, w którym przed wojną mieszkali rodzice Lutki został doszczętnie zrównany
z ziemią i jeszcze przed Powstaniem Warszawskim jej rodzice wyjechali do Łodzi.
Tym sposobem odcięli sobie powrót do Warszawy, bo stolica była bardzo długo
miastem zamkniętym- meldunek w stolicy mógł dostac tylko ten, kto miał zatrudnienie
w państwowym zakładzie pracy. A takowego ojciec Lutki nie miał. W efekcie, by byc
bliżej rodzinnego miasta wynajmowali dom pod Warszawą. Ojciec Lutki zupełnie nie
mógł się odnalezc w tej nowej rzeczywistości.
Mnie w domu kładziono do głowy, że do małżeństwa należy podchodzic z pozycji
rozsądku, tak jak się podchodzi do zakupu drogiego towaru, czyli zorientowac się czy
kandydat na męża jest dostatecznie wartościowym egzemplarzem. Kwestie majątkowe
 nie były stawiane na pierwszym miejscu, podobnie jak uroda, ale dla moich ważne
było pochodzenie społeczne.
A my z Lutką chciałyśmy miec po prostu ładnych i miłych, kulturalnych chłopaków.
Lutka stawiała jeszcze jeden warunek - chłopak musiał  byc wysoki, by jej 175 cm
wzrostu nie przycmiewało chłopaka.
Nie wiadomo dlaczego, ale w tamtych czasach ci wysocy chłopcy byli zupełnie jak
w pewnym powiedzeniu : "wysoki jak brzoza a głupi jak koza".
Co jakiś czas Lutka przedstawiała mi kolejnego "wysokiego" i żaden nie spełniał
ani jednego wymogu rodziców, ale tylko i jedynie Lutczyny wymóg wzrostu.
Przyznam się bez bicia- równolegle spotykałam się z dwoma chłopakami, przez co
czasem bywałam po dwa razy na tym samym filmie.
I jeden z nich, któremu powiedziałam, że nie będziemy się więcej spotykac bo już
pół roku się spotykamy a ja nie chcę się za bardzo do niego przyzwyczaic, wpadł na
pomysł, że powiniśmy się pobrac. Reklamowałam się mówiąc, że nie umiem nawet wody
na herbatę ugotowac, że nie lubię sprzątac, nie umiem nic w domu robic (ja tylko prawdę
mówiłam), ale pomimo takiego dictum został moim mężem.
Lutka oczywiście była moim świadkiem. A mój świeżo upieczony mąż stwierdził, że
przecież on ma wielu kolegów, niektórych nawet b. wysokich i że z pewnością któryś
 się Lutce spodoba.
I zaczęło się  swatanie Lutki. Mój mąż przedstawiał Lutce zalety moralne przedstawianych
jej chłopaków, ja omawiałam z nią ich walory zewnętrzne. Spotykaliśmy się najczęściej u
Medyków bo tam grał dobry zespół, albo w klubie NOT-u.
Swatanie Lutki było bardzo męczące pod względem fizycznym, ale mile wspominam ten
okres, bo wielu kolegów mego ślubnego naprawdę świetnie tańczyło.
Po roku wytłumaczyłam mężowi, że swatanie Lutki zupełnie nie ma sensu. Lutka ma sobie
sama wynalezc męża.
Któregoś dnia  Lutka zatelefonowała do mnie i zaprosiła nas do siebie na obiad - chciała
nam przedstawic nowo poznanego faceta.
Byliśmy nieco wcześniej niż ten chłopak- mama Lutki była wyraznie podniecona faktem, że
Lutka przyprowadza "kandydata".
Kandydat był rzeczywiście wysoki, mógł z powodzeniem grac w siatkówkę lub koszykówkę.
Twarz też była sympatyczna. Biedak był wyraznie stremowany gdy siedliśmy wszyscy do
stołu.
Mama Lutki upiekła z tej okazji dwa spore kurczaki z nadzieniem i ptactwo wpłynęło na stół
 na wielkim, srebrnym półmisku, już poporcjowane. Stawiając półmich na stole nadała tekst
reklamowy :  "tego kurczaka z nadzieniem  Lutka sama robiła".
Żeby nie parsknąc śmiechem znurkowałam pod stól, udając, że spadła mi serwetka. Lutka,
podobnie jak ja nie miała zielonego pojęcia o gotowaniu, jej popisowym daniem było jajko ugotowane na twardo.
Mama Lutki stanęła obok "Wysokiego", pytając się który kawałek kuraka mu nałożyc na
talerz- "Wysoki"  obrzucił półmisek spłoszonym wzrokiem i wyjąkał:  "a szyjki nie ma? bo
ja zawsze szyjkę obgryzam".
Mama Lutki z lekka zesztywniała i dobitnie powiedziała - "szyjkę ugotowałam kotu,już zjadł."
I znów nie mogłam zachowac powagi, więc  tym razem  uciekłam od stołu.
W chwilę potem dołączyła do mnie  Lutka i wybiegłyśmy z domu, żeby móc się spokojnie 
wyśmiac.
No cóż, ten  wysoki nie został mężem Lutki.

piątek, 7 listopada 2014

A pamiętasz? cz. II

Lutkę poznałam w swojej pierwszej pracy. Lutka już pracowała w tym biurze  ze trzy
miesiące.  Obie byłyśmy zaraz po maturze  i z powodu sytuacji materialnej w domu
musiałyśmy iśc do pracy. Lutka dostała pracę kreślarki, ja się załapałam jako druga
sekretarka sporej pracowni projektowej.
Pierwszy raz zobaczyłam Lutkę w...toalecie. Usiłowała zabandażowac sobie nogę  na
odcinku  stopa - kolano i zupełnie nie mogła sobie z tym poradzic. Widząc jej wielką
w tej materii nieporadnośc, zaproponowałam swą pomoc - jakby nie było zrobiłam
kurs udzielania pierwszej pomocy i bandażowanie kończyn nie stanowiło dla mnie
żadnego problemu. Z wdzięczności Lutka zaprosiła mnie do naszego biurowego
 bufetu  na kawę i tak się właściwie rozpoczęła nasza, do dziś trwająca znajomośc  i
przyjazń.
Praca  sekretarki pracowni projektowej nie była porywająca ani ciekawa, ale miała
swoje dobre strony - nie musiałam siedziec za biurkiem jak przyspawana, bo często
musiałam wędrowac z dokumentacją po niemal całym biurze a biuro było ogromne,
zlokalizowane w dwóch budynkach  i jeśli nawet nie urywałam się na kawę to i tak
większą cześc dnia nie było mnie przy biurku, bo gdzieś krążyłam.
Szef naszej pracowni najchętniej spychał wszystko na swe sekretarki, ale my szybko
zdołałyśmy dojśc do porozumienia i biedny szef ciągle się zastanawiał, dlaczego
w sekretariacie zawsze jest tylko jedna z nas.
Był dośc nieciekawym, lekko zatłuszczonym facetem około czterdziestki i zawsze
obarczał nas dziwnymi  zadaniami, które niewiele miały wspólnego z pracą.
Kiedyś wymyślił, że jedna zostanie w biurze, a druga może sobie wybrac jedną
z kreślarek i jako delegatki  pójdziemy na pogrzeb jednego z inżynierów projektantów,
który po długiej chorobie właśnie zmarł. Żeby było śmieszniej i dziwniej, to ten pan
już od jakiegoś czasu był na emeryturze i żadna z nas go nie znała.
Ponieważ byłam stosunkowo "nowa" musiałam dac  się oddelegowac na ten pogrzeb.
Oczywiście wzięłam ze sobą Lutkę,  szef dał nam pieniądze na wiązankę, wetknął
nam  szarfę z dedykacją ( dla kogo i od kogo) i poganiane przez szefa,wyruszyłyśmy
na Powązki.
Miałyśmy kupic wiązankę przed cmentarzem, dołączyc do niej szarfę i ułożyc ją
w kościele przy trumnie, a potem z konduktem przejśc na  miejsce pochówku.
Złe niczym szerszenie, dojechałyśmy na Powązki, kupiłyśmy wiązankę, sprzedawczyni
dołączyła fachowo szarfę i pomaszerowałyśmy do kościoła.
Byłyśmy nieco zdziwione, że nie ma nikogo znajomego z biura- w końcu pracowała
tam zgraja ludzi i nie podejrzewałyśmy, by na pogrzeb były oddelegowane same nowe
sekretarki - zresztą żadnej z nich nie było.
Lutka poszła nawet do zakrystii, żeby się dowiedziec, o której ma byc msza za pana XYZ,
ale tam, ku naszemy zdumieniu, dowiedziała się, że tego dnia ani następnego to z całą
pewnością nie będzie takiego pochówku.
Podpowiedzieli jej za to, że może ten pogrzeb ma byc na Powązkach Wojskowych.
Zrobiłyśmy zwrot przez sztag, poczekałyśmy na tramwaj i pojechałyśmy na drugi,
Wojskowy Cmentarz. Ponieważ było już po godzinie, o której miał byc pogrzeb, poszłyśmy
wprost do kancelarii, dowiedziec się czegokolwiek o tym pogrzebie.
Ale tu także nikt nie miał zamiaru chowac pana XYZ.
Dostałyśmy z Lutką napadu histerycznego śmiechu. Pani w kancelarii popatrzyła na nas
dziwnie, gdy skrecając się ze  śmiechu wypadłyśmy z tą nieszczęsną wiązanką na zewnątrz.
Gdy dojechałyśmy, taszcząc wiązankę, do biura  było już po godzinach pracy.
Ubłagałyśmy strażnika, żeby nam pozwolił zostawic nasz balast na dyżurce i pojechałyśmy
do  swych domów.
Następnego dnia rano wiązanka wylądowała na biurku szefa, któremu aż mowę odebrało
na jej widok . "Co to, co to? Dlaczego?" Wytłumaczyłam w czym rzecz - szef wytoczył się
z pokoju i bardzo długo go nie było.
Okazało się, że pogrzeb  ma dopiero byc....za dwa tygodnie.Szef był bardzo zmartwiony,
ale nie tym, że nas bez potrzeby fatygował, ale tym, że wiązanka raczej nie przetrwa
dwa tygodnie. W dwa tygodnie pózniej sam pojechał na pogrzeb.
Doszłyśmy z Lutką do wniosku, że takie idiotyczne przypadki to tylko nam się trafiały.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Podobno... cz.II

Jaś i Małgosia tworzyli świetną parę - trzymali się razem przez cały rok szkolny, mieli
swoje tajemne znaki, którymi porozumiewali się na lekcjach, a Jaś na wszystkich
 przerwach obserwował, czy aby któryś z kolegów zbyt długo nie  rozmawia z Małgosią.
Zagadywałyśmy  czasami Małgosię, czy to nie jest  nudno chodzic cały czas z jednym
chłopakiem - większośc z nas chodziła z jednym chłopakiem co najwyżej miesiąc.
Swoje urodziny  Jaś obchodził dwukrotnie - raz  było przyjęcie dla najbliższej rodziny
i Jaś zaprosił na nie Małgosię, w dwa  dni pózniej była w jego domu prywatka i oczywiście
była na niej Małgosia.
Na tym rodzinnym przyjęciu babcia i różne ciocie przyglądały się Małgosi uważnie,
zwłaszcza, że  mama Jasia zaprezentowała ją jako  "sympatię Jasia". Małgosia była bardzo
stremowana, siedziała z zaciśniętym gardłem i najchętniej zwiałaby stamtąd ukradkiem.
Rodzice Jasia widząc, że Małgosia czuje się jak na cenzurowanym zaczęli snuc zabawne
historyjki jeszcze ze swego dzieciństwa, czyli z czasów przedwojennych i pomału Małgosia
 odtajała.
Po rodzinnej uroczystości mama Jasia zadbała, by  Małgosia nie wracała sama do domu i
Jaś, w towarzystwie  swego taty, odprowadził ją do domu. Na pożegnanie tato Jasia
powiedział, że cieszy się, że Jaś ma tak miłą przyjaciółkę i wyraził nadzieję, że Małgosia
będzie odtąd częstym gościem w ich domu. I rzeczywiście - Małgosia często wpadała do
Jasia - słuchali nowych płyt, które przywoził z zagranicznych wojaży jego tata, mama Jasia
podsuwała im domowe słodycze własnej produkcji. Małgosia wymogła na swojej mamie
wstęp wolny dla Jasia i w obu domach przesiadywali na zmianę.
Niewątpliwie pobliskie kino odczuło spadek  sprzedaży biletów.
Rok szkolny minął bardzo szybko, po drodze zaliczyli jeszcze dwie szkolne wycieczki, po
których częśc uczniów miała obniżone stopnie ze sprawowania. Coś o tym wiem, byłam
na niej także.
Małgosia od września miała zacząc naukę w liceum plastycznym, Jaś skorzystał z faktu, że
od września w budynku ich szkoły zaczęło tworzyc się liceum.
Jego ojciec został oddelegowany na placówkę dyplomatyczną i oboje rodzice wyjechali
w końcu czerwca za granicę. Jaś wolał zamieszkac w internacie - kilkoro uczniów naszej
klasy już tam  mieszkało.
Rozstanie z okazji  wakacji wycisnęło z oczu obojga  sporo łez. Z dzisiejszej perspektywy
czasy były ciężkie, telefon stacjonarny był luksusem a takie udogodnienia jak komórki to
funkcjonowały tylko w  powieściach fantasy. Poczta działała równie  marnie jak teraz,
byc może worki z pocztą były  wożone furmankami a nie pociągami ekspresowymi.
Listy dochodziły lub nie i nie wiadomo było kogo za to winic.
Oboje byli zaskoczeni pierwszą klasą liceum - okazało się, że nie wystarczy uważanie na
lekcjach - trzeba było robic mnóstwo notatek, materiału było sporo a nauczyciele "cisnęli".
Przynajmniej raz w tygodniu Jaś spędzał popołudnie w domu Małgosi - razem zjadali obiad,
po krótkim odpoczynku każde brało się za lekcje- wspólnie odrabiali matematykę -
Małgosia, mówiąc delikatnie, była w tym  temacie kiepska. W końcu wyglądało to tak, że
Jaś odrabiał matematykę, Małgosia pisała mu w zamian szczegółowe plany wypracowań
z polskiego.
Niedziele najczęściej spędzali w plenerze, Małgosia z nieodłącznym  szkicownikiem i
kilkoma ołówkami.
Mamie Małgosi nie podobało się, że Jaś mieszka w internacie, ukradkiem oglądała jego
ubranie i czasem, gdy dostrzegała, że chłopak ma coś oberwane, chwytała za igłę i nitkę i
naprawiała.
W międzyczasie byli raz jego rodzice.Przyjechali dosłownie na dwa dni i zupełnie na
zasadzie Deus ex machina wpadli wraz z Jasiem do  rodziców Małgosi.
Byli bardzo wdzięczni za "doglądanie Jasia", obdarowali domowników prezentami, mamy
się wycałowały, panowie uścisnęli wzajemnie swe prawice i rodzice Jasia pożeglowali
z powrotem.
Kolejny rok szkolny minął szybko i nadeszły wakacje.
Jaś jechał na dwa miesiące do rodziców - kilka dni przed wyjazdem powiedział Małgosi,
że  gdy tylko skończą szkołę i osiągną pełnoletnośc - pobiorą się.
On po prostu nie wyobraża sobie życia bez Małgosi.
Powiedział nawet o tym swoim rodzicom i mieli bardzo poważną rozmowę na temat
dalszej jego przyszłości. Byli skłonni wziąc na swe utrzymanie oboje, byleby podjęli
studia.
Pod koniec sierpnia Małgosi zawalił się świat - rodzice Jasia podjęli decyzję,  że Jaś
nie wróci do Warszawy - straci co prawda jeden rok, bo zacznie uczyc się w pierwszej
klasie licealnej a po dwóch tylko miesiącach bardzo intensywnej nauki języka mimo
wszystko może miec problemy z językiem, więc będzie mu łatwiej, gdy już chociaż
trochę będzie miał opanowany materiał.
Młodzi byli załamani, Małgosia wpadła w depresję. Pisali do siebie pełne rozpaczy listy,
Małgosia wyrzucała mu, że jej nie uprzedził i nie wierzyła, że on nic o tych planach
swych rodziców nie wiedział. Jaś narażał finanse rodziców na spore ubytki, starając się
jak najczęściej do niej telefonowac.
Z tego wszystkiego Małgosia zawaliła rok szkolny - bardzo wiele godzin opuściła, jeśli
mama nie pozwalała jej zostac w domu - wagarowała.
Rodzice Małgosi starali się odwrócic jej uwagę  od osoby Jasia - mama zabierała ją
wciąż do swych różnych koleżanek, które miały synów w wieku stosownym  dla
Małgosi. W pewnym momencie pogrążona w smutku Małgosia zorientowała się, co
jest grane i odmówiła brania udziału w tych wizytach.
Po prostu żaden nie był Jasiem - nie miał takich jak on włosów, oczu, rzęs, radiowego
głosu i rąk umiejących tak delikatnie głaskac jej włosy ani takich troskliwych ramion.
W końcu Małgosią zajął się psychoterapeuta  i tak mniej więcej po roku Małgosia
wróciła do szkoły. Ale już nie do  liceum plastycznego - nie chciała rysowac, malowac
ani czegokolwiek tworzyc. Mało tego - na zajęciach plastycznych demonstracyjnie
rysowała wszystko przy linijce.
Ale "nawet najdłuższa żmija mija" i gdy Małgosia była w trzeciej klasie liceum w  jej
 osiemnaste urodziny przyjechał Jaś. A już się biedula zamartwiała, że nie przysłał
życzeń i czekała niespokojna na telefon.
Stali objęci chyba przez pół godziny. Małgosia płakała ze szczęścia, Jaś  scałowywał jej
łzy i wycierał swoją chusteczką jej twarz.
Gdy wreszcie doszła nieco do siebie i doprowadziła do porządku zapłakane oblicze, Jaś zaproponował, by wyszli na spacer.
Spacer  skończył się dośc szybko , bo Jaś miał klucze od swego mieszkania, którym
podczas nieobecności domowników opiekowała się jedna z ciotek.
Zgodnie doszli do wniosku, że już są pełnoletni, a całą odpowiedzialnośc za to, by ten
wieczór nie  zaowocował niepożądanymi skutkami, Jaś wziął na siebie.
Postanowili, że zrobią tak jak planowali - skończą swe szkoły i wezmą ślub, żeby byc
razem. Jaś uprzedzał, że byc może zamieszkają za granicą, więc niech się Małgosia
spokojnie nad taką ewentualnością zastanowi. I niech pomyśli co chciałaby studiowac.
I prosił, by tak na wszelki wypadek, zaczęła się przykładac do nauki języka.
Po powrocie do domu Małgosia poinformowała swą mamę, że zaraz po maturze ona
bierze z Jasiem ślub, niezależnie od tego, co mama o tym myśli. A mama zapytała-
a nas na ten ślub zaprosicie?  Chyba nie za bardzo wierzyła, że ten ślub się jednak
odbędzie.
Maturę Małgosia zdała bez problemu. W tydzień pózniej przyjechał Jaś wraz z rodzicami.
Jaś oficjalnie poprosił rodziców Małgosi o zgodę na ślub, dodając na wszelki wypadek,
że oni i tak się pobiorą.
Ślub wyznaczono na wrzesień - był to ślub cywilny, bo młodzi nie życzyli sobie
ceremonii kościelnej. Małgosia wyglądała obłędnie -miała krótką sukienkę w biało-czarne
romby, białe cieniutkie rajstopy, czarne, obłędnie wysokie szpilki i włosy upięte
w koński ogon. Jaś wystąpił w bardzo eleganckim jasno kremowym garniturze.
Wyglądali świetnie i wszystkim się podobał ich wygląd.
Przyjęcie weselne  było w Bristolu. Następnego dnia wyjechali do Wiednia.
Wszystkie koleżanki i koledzy z podstawówki nie mogli się nadziwic, że ta "szczenięca
miłośc", to chodzenie ze sobą, doprowadziło ich do  ślubu.
Na jednym z  koleżeńskich spotkań, gdy już wszyscy byliśmy dobrze po czterdziestce,
nadal wszyscy się dziwili, że to uczucie przetrwało i nadal miało się  dobrze.
Rodzice Jasia dotrzymali obietnicy - finansowali ich do czasu ukończenia studiów.
Ostatnio Jaś i Małgosia mieszkają w Luksemburgu.
Mają dwóch synów i pięcioro wnucząt.
                                                            koniec



niedziela, 2 listopada 2014

Podobno...

Podobno pierwsza miłośc jest jak wirusówka wieku dziecięcego - każdy na to choruje
jakiś czas, potem choroba mija i nie pozostawia śladu. A osoba po takiej chorobie
nabiera odporności. Zwłaszcza gdy jest się wtedy bardzo młodym osobnikiem.
Ale w naturze zawsze trafiają się wyjątki - choroba trwa długo i pozostają ślady.
Poznali się w siódmej klasie szkoły podstawowej - ona była w klasie "nowa", on był
w tej grupie od pierwszej klasy.
Siódma klasa ówczesnej podstawówki  zawsze sprawiała nauczycielom kłopoty -
dzieciakom wszystko chodziło po głowie, tylko nie nauka. Nawet prymusi nagle
przestawali byc prymusami i wyprawiali dzikie harce a nawet, o zgrozo, załapywali
trójki z minusami ( w skali pięciostopniowej).
Klasa, do której chodzili Jaś i Małgosia była uważana w szkole za odnogę piekła.
Było w niej kilku uczniów drugorocznych, którzy systematycznie rozkładali każdą
lekcję. Ale jednocześnie była to klasa niesamowicie zgrana, funkcjonowali w systemie
jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Małgosia dobrze poczuła się w tej klasie, chociaż początkowo sporo łez wylała na
samą myśl, że po wakacjach zmienia szkołę, bo zmieniła  miejsca zamieszkania.
Do starej szkoły musiałaby jezdzic przez całe miasto a do tej wystarczało przejśc na
druga stronę ulicy - do szkoły miała "aż" 100 metrów.
Czternastolatkom dokuczał nie tylko brak chęci do nauki -  burza hormonalna wyraznie
dawała znac o sobie.
Dziewczyny posyłały chłopakom powłóczyste  spojrzenia, najczęstszym pytaniem, które
chłopcy zadawali dziewczętom było "czy będziesz ze mną chodzic?"
Tworzyły się pary, ruch w interesie był ogromny, ciągle zmieniały się układy ale układ
Jasia i Małgosi był, zupełnie nie wiadomo dlaczego, trwały.
W klasie było ponad trzydziestu uczniów, z tego chyba ze dwadzieścioro  spotykało się
również i po szkole. Często wybierali się do pobliskiego kina a raz nawet wszyscy
urwali się ze szkoły  (uciekli przez okno łazienki na parterze) i wybrali się na film
z Fernandelem w roli głównej- "Ali-Baba i 40 rozbójników". Była to typowa wyprawa
na film, a nie do kina. Bo wtedy nastolatki chodziły albo "na film", albo "do kina".
Określenie "na film" oznaczało, że oboje  chcą obejrzec dany film, pójście  "do kina"
gwarantowało, że para niewiele  obejrzy, za to spędzi czas obejmując się i całując.
Jaś i Małgosia chodzili głównie do kina . Całowanie się na ulicy zupełnie wtedy nie
miało racji bytu.
Dla Małgosi każde wspomnienie tej siódmej klasy wiąże się również z prywatkami-
panowała moda na urządzanie urodzin.
Rodzice "jubilata" musieli ścierpiec kilkugodzinny pobyt w swym domu hordy koleżanek
i kolegów swego dziecięcia oraz zapewnic im jedzenie oraz napoje, przystosowac
jeden pokój do tańca zwijając dywan i albo cichutko siedziec w drugim pokoju, albo
pozostawic wszystko boskiej opiece i wyjśc na ten czas z domu.
Przez cały rok szkolny w każdą sobotę spotykano się na prywatko-urodzinach, każdy
wspomagał gospodarza prywatki  płytami i cały wieczór było przy czym tańczyc.
A tańczyli wszyscy, uczyli się wzajemnie kroków i często  nawet nie bardzo mieli czas
na zjedzenie tego, co pani domu dla małolatów przygotowała.
Zabawa kończyła się najpózniej o 23,00 namiętnym tangiem La Cumparsita.
To tango było obowiązkowo na zakończenie każdej prywatki i płyta musiała
zrobic minimum dwie rundy.
c.d.n.