sobota, 2 czerwca 2012

248. Zaczęło być gorzej

Młodzi, pomimo perswazji postawili na swoim, wzięli ślub i zamieszkali u rodziców mojej matki, po praskiej
stronie Warszawy. Oczywiście niemal codziennie bywali na Mokotowie, u  babci, najczęściej w porze obiadowej, jak ze złością w głosie zauważyła babcia. 
Ale najbardziej bała się, że podczas tych przejazdów mogą się zaplątać w łapankę. Nie wiem jak było w innych miastach, ale w Warszawie Niemcy wciąż organizowali łapanki, a ci, co mieli nieszczęście wpaść w ręce  Niemców byli wpierw sprawdzani na  gestapo, a potem albo wysyłani do obozu zagłady  albo na roboty  do Niemiec. Przecież musiał ktoś pracować za tych, którzy aktualnie  podbijali Europę i walczyli w Rosji.
Pewnego dnia przyszli do babci oboje roztrzęsieni, zdenerwowani, a moja matka  płakała i lekko kulała.Okazało się, że tramwaj, którym jechali  został ostrzelany (prawdopodobnie przez AK) i kilka osób zostało rannych. Oni uniknęli kul, bo jechali na tylnym pomoście drugiego wagonu - ojciec był palaczem a palaczom wolno było palić tylko na tylnym pomoście drugiego wagonu. Gdy tylko tramwaj przyhamował ojciec wyciągnął matkę z wagonu i zaczęli szybko oddalać się od  miejsca zdarzenia. Babcia okropnie się zdenerwowała i zabroniła im przyjeżdżać.
Po dwóch lub 3 tygodniach mój ojciec wybrał się jednak na Mokotów i w trakcie przesiadki zaplątał się w łapankę. Na szczęście  telefony działały   i ojciec dał przez kogoś  znać, że go "zgarnęli". Nie wiele myśląc dziadek ruszył na pomoc, a że był w pracy, to o wszystkim poinformował swego szefa, Niemca. Dyrektor firmy uruchomił jakieś swoje kanały i gdy dziadek przyszedł dowiedzieć się o swego syna, został całkiem kulturalnie potraktowany, około godziny rozmawiał z jakimś oficerem, w końcu przyprowadzono mego ojca, a Niemiec był zachwycony,  że dziadek tak świetnie włada niemieckim i że jest urodzony w okolicy Poznania, więc są niemal ziomkami. I nie mógł się nadziwić,  że dziadek nie podpisał jeszcze volks listy.
Gdyby to wszystko zdarzyło się pół roku pózniej to nie wiadomo jaki byłby koniec tej historii, bo dyrektor firmy, w której pracował dziadek zamknął firmę i postanowił wyjechać do Niemiec. Dziadek podejrzewał, że  on chyba wybrał się  nieco dalej niż do Niemiec.
W Warszawie coraz trudniej było żyć, pomału pogarszała się sytuacja mieszkańców a i Niemcom też zaczęło się wyrażnie pogarszać.
Nadszedł sierpień 1944 roku - wybuchło powstanie warszawskie. Mieszkańcy  "naszej"  kamienicy wcale nie wychodzili z domu - na Mokotowie trwały ostre walki i Niemcy nie wypuszczali nikogo, można było co najwyżej wyjść na podwórko,  by śmiecie wyrzucić. W budynku każde mieszkanie miało własny zsyp, ale służby miejskie już od dość dawna nie działały.
Nikt nie wiedział co się dzieje, mój ociec utknął na Mokotowie, matka była na prawym brzegu Wisły, a do tego rozpoczęły się  naloty. Pewnego dnia , około 100m od naszej kamienicy  przesnuli się młodzi ludzie z powstańczymi opaskami, którzy chyba chcieli zlikwidować ten sztab niemiecki. Ich było ze trzech i szybko zostali odkryci przez Niemców, którzy ich ostrzelali.Pewnie ich zabili, bo nikt już potem nie chodził ulicami w pobliżu.
I wtedy Niemcy postanowili  "oczyścić " z mieszkańców  sąsiednie kamienice. Zaczęli wyrzucać mieszkańców  z domów,  a budynki wypalali  w środku systematycznie miotaczami ognia. W pewnym momencie kamienica stała wśród morza płomieni, bo dookoła paliły się wnętrza budynków.
Z okresu całej okupacji niemieckiej dla wielu mieszkańców Warszawy najgorszy był okres powstania  warszawskiego. Naloty były wcale nie mniejsze niż w 1939 roku a zginęło więcej  ludzi, miasto zostało bardzo zniszczone, niektóre fragmenty miasta przestały istnieć.
c.d.n.