czwartek, 13 marca 2014

Wspominkowo


Po raz pierwszy trafiłam w Tatry w ramach podróży poślubnej. Przedtem bywałam
głównie w Beskidach, poznałam Beskid Żywiecki i  Śląski. Nie były to zbyt wymagające
góry, choć się człowiek nachodził przy okazji.
Nie urządzaliśmy wesela z kilku powodów - byliśmy raczej pod kreską  finansową, poza
tym oboje nie przepadaliśmy za tego rodzaju rozrywką, po trzecie - miałam żałobę.
Pewnej sierpniowej soboty odbyliśmy maraton ślubny - przed południem ślub cywilny,
póżnym popołudniem ślub kościelny, jako rekompensata dla rodziny za brak wesela,
wieczorem wyjazd do Zakopanego.
Dlaczego akurat Zakopane? Bo mój mąż  był zapalonym wspinaczem, jezdził w Tatry
od dziecka i wyobrażał sobie, że z każdego można zrobić taternika- wspinacza.
A więc wyruszyliśmy nocnym pociągiem do Zakopanego - dotarliśmy o wielce podłej
godzinie, czyli około szóstej rano. W Warszawie poprzedniego dnia był piekielny upał,
 tu o szóstej rano trzęsłam się z zimna, telepiąc się w dorożce, która powiozła nas na
Bystre.
Mój drogi mąż wynajął nam kwaterę u znajomej góralki, u której zawsze mieszkał
ze swymi kolegami. Im zupełnie nie przeszkadzał kompletny brak wygód, np. brak
łazienki z ciepłą wodą, WC w postaci szafy drewnianej również nie.
Mnie zupełnie zatkało ze zdziwienia - jak można żyć w takich warunkach?
Ale byłam tak zmęczona, że padłam na  łózko odkładając myślenie na potem.
Po dobie pobytu dotarło jakoś do zwojów mózgowych mego ślubnego, że pomiędzy
pobytem z kumplami a z żoną jest jednak zasadnicza różnica - oni nie marudzili,
rano bez oporów  lecieli pod pompę stojącą na podwórku, tak samo po powrocie z gór.
Im wystarczał do szczęścia kubek ciepłej wody do mycia zębów, bo w trakcie pobytu
nawet się nie golili.
A tu nagle okazało się, że za żadne skarby nie pójdę w  majtkach i staniku pod pompę
na podwórzu  a do mycia potrzeba mi mnóstwo ciepłej wody - no masakra, jednym
słowem. Na domiar złego wymagałam by się golił codziennie, jak w Warszawie.
Ale nie to było najgorsze - znacznie gorszy był fakt, że po przebytym rok wcześniej
WZW B, rozszalały się moje  biedne wnętrzności. Nie wytrzymały kuchni naszej miłej
gospodyni, której obiady obfitowały w dania tłuste i raczej bardzo ciężko strawne.
Dzięki pomocy pana farmaceuty z  pobliskiej apteki, po 3 dniach opanowałam z grubsza
sytuację, choć doskonale wiedziałam w którym miejscu mam narząd zwany wątrobą.
Młody żonkoś był zszokowany-nigdy nie miał do czynienia z tak chorowitą dziewczyną!
Wreszcie udało mu się wyprowadzić mnie w góry-oczywiście w ramach treningu
(dla mnie) poczłapałam Boczaniem i Upłazem na Halę Gąsienicową, gdzie w schronisku
mój mąż pochłonął w 3 minuty talerz owsianki, a mnie już sam jej widok wystarczył bym
czuła się najedzona.
Potem powędrowaliśmy nad Czarny Staw, a ja wysłuchałam wykładu na temat otaczającej
nas panoramy,  musiałam szybciutko wykuć na  pamięć nazwy okolicznych szczytów.
Przy okazji dowiedziałam się, gdzie  pójdziemy następnego dnia - padło na Granaty, nawet obejrzałam kawałek szlaku.
Następnego dnia zostałam zerwana bladym świtem i znów musiałam pokonać drogę
na Halę Gąsienicową, bo tam mieliśmy zjeść śniadanie i wyruszyć dalej. Nie będę Was
zanudzac szczegółami, w każdym razie przedreptałam wszystkie trzy  Granaty i po
piargach zczłapałam  się w dół. Określenie "zczłapałam" jest najwłaściwsze bo bardzo
deprymował mnie fakt niestabilnego podłoża, co bardzo śmieszyło mego męża.
Na Gąsienicowej ograniczyłam obiad do wypicia wody, na Bystre dotarłam w charakterze
zombi. Padłam na łóżko, dostałam dreszczy i dość wysokiej temperatury, 38,5. Mąż był
przerażony - ja nie miałam siły nawet usiąść ani cokolwiek przełknąć, on właśnie po tym
spacerze zjadłby konia z kopytami i zaraz pognał gdzieś na tańce i na piwko.
Ja - zwyczajnie zdychałam ze zmęczenia. A przecież niczego nie dzwigałam, to on niósł
plecak, nigdzie nie musiałam się wspinać, bo to trasa turystyczna była.
Wszystkie dziewczyny,  z którymi przedtem chadzał po górach nie padały jak muchy po
wycieczce, a poza tym bez trudu dzwigały 20 kg plecak na grzbiecie.
No cóż kiepsko trafił - od dziecka chorowałam "na okrągło",  raz otarłam się o śmierć,
poza tym nabawiłam się  w szkółce baletowej kontuzji kolana, które bolało mnie stale-
raz mniej, raz więcej.
Już w czasie tego pobytu mąż uświadomił sobie, że nie pochodzi za mną na jednej linie.
Przy okazji uświadomiłam go, co myślę o tych, co się wspinają -właściwie stanął przed
wyborem- albo my, albo wspinaczka. Nie wiem czemu, ale wybrał "my".
Po trzech dniach wypoczynku zaliczyłam przejście przez Zawrat do Morskiego Oka.
Napędziłam mężowi strachu, bo zachwiało mnie na wąskiej ścieżce wydeptanej w śniegu-
po obu stronach nic nie było, oprócz zjazdu w dół po śniegu. Wracaliśmy już inną drogą.
 Ukoronowaniem pobytu miała być wycieczka na Świnicę. Już gdy pochyliłam się
nad Zmarzłym Stawem, wiedziałam,że coś jest zle ze mną - zadżgało mnie w okolicy
pęcherzyka  żółciowego, ale ze strachu już nic nie powiedziałam. Pokonałam drogę
cały czas czując narastający ból - gdy byłam 5 metrów od szczytu- wysiadłam. Nie byłam
w stanie się ruszyć. Posiedziałam z godzinę pod szczytem i ruszyliśmy na Kasprowy.
Szłam, a raczej wlokłam się straszliwie długo. Na szczęście udało się nam zabrać kolejką
w dół. Potem już tylko przeczłap z Kuznic na Bystre. Rano udałam się do lekarza -
dostałam dziki ochrzan, za łażenie po górach po tak ciężkiej chorobie jak WZW typu B.

Od tego pierwszego pobytu co rok jezdziłam w Tatry - tylko dwa razy bylismy nad moim
ukochanym Bałtykiem a i to tylko z uwagi na to, że wymagał tego mój stan zdrowia.
Potem zawsze dzieliliśmy urlop - 2 tygodnie zimą, dwa latem.
To właśnie w górach po raz pierwszy poczułam pierwsze ruchy swego dziecka. Był
piękny marcowy, słoneczny dzień, ja siedziałam na tarasie wpatrując się w Giewont, mąż
szalał na nartach.

Potem było trochę przerwy, bo dziecię było zbyt małe na Zakopane. Pierwszy raz
pojechaliśmy z nią gdy miała już 3 lata. Z nią przeważnie jezdziliśmy zimą , latem po raz
pierwszy gdy już miała 10 lat.
Tęsknię trochę za Tatrami- dawno już nie byliśmy - i chyba już nie będziemy. Nie ta
kondycja, nie to zdrowie. A szkoda.
Ale pozostały przecież wspomnienia- nikt mi ich nie odbierze, zostaną na zawsze ze mną.