niedziela, 26 sierpnia 2012

XV. c.d.

W domu Soni zapanował nastrój oczekiwania. Ciotka natychmiast zaczęła szaleć z porządkami.
Wszystkie politurowane powierzchnie zostały potraktowane odpowiednia pastą do politury,
wszystkie kryształy wykąpane w wodzie z amoniakiem , wytarte i wypolerowane.
Podłoga otrzymała dodatkową warstewkę pasty z woskiem i świeżo wyfroterowana groziła
śmiercią lub kalectwem w razie poślizgnięcia się.
Całe mieszkanie lśniło, błyszczało i pachniało.
Wujek, który jako jedyna osoba w tym domu zachował stoicki spokój, zaproponował, by ciotka
wyciągnęła kilka prześcieradeł i wszystko ponakrywała, by ten stan przetrwał   aż do chwili
przyjazdu Tusi.
Poza tym zauważył, że Tusia nie przyjeżdża na inspekcję sanitarną, ale raczej po to, by się
zobaczyć z rodziną. I przecież wcale nie napisała dokładnie kiedy przylatuje, wiec może lepiej
zaczekać aż przyjdzie następna wiadomość od niej.
Z ciotki jakby nieco uszło powietrze.
Sonia też była podniecona perspektywą zobaczenia własnej matki.
Zaczęła ciotkę  wypytywać o swoją matkę - jaka była, gdy była w jej wieku, jak się uczyła, co
lubiła.
Oczywiście natychmiast napisała do Jerzego o tym, że przyjedzie jej matka i że być może pojedzie
na dwa miesiące wakacji do Australii. Właściwie to cieszyła się na ten wyjazd , ale nie do końca.
Miała się w te wakacje spotkać z Jerzym w Jastarni. Planowali, że Jerzy wpierw przyjedzie na
kilka dni do Warszawy (ciotka zapewniła Sonię, że pozwoli mu nocować u nich, żeby nie wpędzać
chłopaka w koszty) a potem, w trójkę pojadą do Jastarni. One jak zwykle na dwa miesiące, on
na trzy tygodnie.
Jerzy zmartwił się nieco tym, że być może nie  zobaczą się w te wakacje.
Ciotka powiedziała, że na razie nic nie powinni planować, bo zupełnie nie wiadomo kiedy Tusia
przyjedzie i czy wakacje w Australii będą realne, bo przecież to okropnie daleko, bilet drogi, a nie
sądzi by mąż Tusi był milionerem.
Tak głęboko w  duszy  była pełna obaw. Z jednej strony cieszyła się, że siostra żyje, że jakoś ułożyła
sobie nowe życie,  z drugiej  bała się tego spotkania. Wciąż miała w pamięci okres okupacji, gdy
nagle została opiekunką maleńkiej Soni - nie na jeden dzień, jak przewidywała, ale  na długie lata.
Pamiętała swój wielki niepokój gdy na drugi dzień siostra nie przyszła po dziecko, swą wyprawę
do jej mieszkania i dni oczekiwania. Dobrze, że jej własna córka wyjechała z W-wy gdy tylko
wybuchła wojna.
Jednocześnie ciotka była bardzo ciekawa  jaki jest jej obecny szwagier, jak się spotkali,  jakim
cudem znalezli się w Anglii.
I, choć sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać, bardzo nie chciała, by Sonia pojechała do Australii, bo przecież traktowała ją jak własne dziecko i rozstanie byłoby bardzo bolesne.
List  z Australii nie nadchodził, zbliżały się święta BN i ciotka z wujkiem wymyślili, że w tym roku
zamiast tradycyjnych prezentów pod choinkę, zaproszą  na święta Jerzego. Wiedzieli, że chłopak
jest bez bliskiej rodziny i że święta miał spędzać w akademiku. Wujek załatwił mu lokum u swego
przyjaciela, który święta miał spędzać w górach i mieszkanie stało puste.
Sonia szalała z radości, pomagała ciotce w wypiekach i szykowaniu licznych potraw, wystała nawet
w kolejce  pomarańcze i  cytryny.
Święta były "bombowe", jak je określiła Sonia. Wujek bez trudu znalazł wspólne tematy z Jerzym,
ciotce się chłopak podobał, bo był naprawdę miły, kulturalny i rwał się do pomocy w kuchni.
A Jerzy był zachwycony i zdziwiony, że trafił do tak miłych ludzi.
Sylwestra spędzili razem i zaraz po Nowym Roku Jerzy wrócił do Wrocławia. Od tych  świąt,
w każdym liście dodawał pozdrowienia dla ciotki i wujka, które Sonia skrupulatnie przekazywała.







XIV c.d.

W czasie wakacji, po drugiej licealnej, Sonia zakochała się. Obiekt miłości miał lat 23, kruczo czarne
włosy, zielone oczy, 190 cm wzrostu.  Razem z kolegą wybudowali swój grajdoł trzy metry od grajdoła Soni. I od tego momentu zachowywał się jak słonecznik - jego oczy pilnie śledziły Sonię, twarz była zawsze ku niej zwrócona. Nie da się ukryć, że było na co patrzeć - Sonia wyglądała na nieco starszą osóbkę niż była w rzeczywistości, skąpe bikini odsłaniało bardzo dobrą  figurę, do tego regularne rysy, blond włosy zebrane w "koński ogon" na czubku głowy i rozwiana grzywka nad szaro-zielonymi oczami, dopełniały całości.
Po trzech dniach obserwacji, mówienia "dzień dobry" i szczerzenia zębów w uśmiechu, Obiekt ( a miał na imię Jerzy) zdobył się na odwagę i podszedł do samego grajdoła, przedstawił się i zapytał, czy nie miałaby ochoty zagrać z nimi w siatkówkę, bo chcą zebrać kilka osób i pograć. Sonia rzuciła badawcze spojrzenie w stronę ciotki, która przyzwalająco skinęła głową. Prawdę mówiąc akurat siatkówka była tym, o czym Sonia wcale nie marzyła- w ciągu roku szkolnego  grając w siatkówkę na lekcji WF wybiła sobie  dwa palce i sama myśl o możliwości ponownego uszkodzenia ręki wcale jej nie nęciła. Ale czegóż się nie robi gdy ktoś tak się w  człowieka wpatruje i czujesz, że mu się podobasz? Po 10 minutach gry Sonia zeszła z boiska,
przepraszając, że więcej nie będzie grała. Oczywiście Jerzy też natychmiast zrezygnował z gry i zaczęli przemierzać kilometry plaży, brodząc po kostki w zimnym Bałtyku.
Przez następne trzy tygodnie szlifowanie brzegu plaży było głównym zajęciem Soni  przed południem i zaraz po obiedzie, po południu szlifowali drogę wzdłuż zatoki, posilali się kawą i rurkami z kremem w niedużej kawiarence, która trzy ściany miała oszklone na całej powierzchni, potem wędrowali leśną drogą do Juraty na molo nad zatoką i wracali do Jastarni. Buzie im się nie zamykały.
 Jerzy był repatriantem z Wilna i sierotą.
Jego rodziców wywieziono gdzieś daleko  na Wschód ówczesnego ZSRR, on i starszy brat, czyli para
małych dzieci, tułali się po lasach, wędrując w kierunku Polski, gdzie mieli  krewnych.
Wszystko się kończy, a wakacje zwłaszcza. Sierpień był dla Soni nad wyraz smutny i samotny. Tęskniła
za przemierzaniem kilometrów plaży, za patrzeniem w te zielone oczy, za spacerami leśną drogą na
molo, na którym Jerzy ośmielał się objąć ją ramieniem, a nie tylko trzymać za rękę. Wymienili się swymi
domowymi adresami, no ale do domu to Sonia miała wrócić w końcu sierpnia.
Jerzy mieszkał we Wrocławiu, studiował na  Politechnice, grał na saksofonie w jakimś studenckim  zespole, uwielbiał jazz.
Gdy Sonia wróciła do domu,  czekały na nią już dwa listy od Jerzego -jeden z jego zdjęciem, z dedykacją "żebyś mnie nie zapomniała", drugi za to był długi na 5 kartek zapisanych dwustronnie. Sonia była oszołomiona ich treścią i zbulwersowana ....ortografią.
Był to niewątpliwie list z gatunku "koszmarny sen polonistki".
Nie mogła biedna pojąć, jakim cudem chłopak, który tak pięknie mówił i tyle miał do powiedzenia na różne tematy, mógł tak wiele robić błędów ortograficznych. Gramatycznie wszystko było w porządku, ale te błędy!
I Sonia, jak prawdziwa zołza, wzięła czerwoną kredkę, poprawiała wszystkie błędy, na końcu podliczyła ich ilość, zapakowała list do koperty dołączając do niego prośbę, by następnym razem pisał ze słownikiem, bo ona nie jest w stanie odczytywać takiego listu z błędami.
Przez trzy tygodnie nie nadchodził żaden list. Sonia była pewna, że to koniec ich korespondencji - była
zła na siebie za ten pomysł zabawienia się w polonistkę i odesłania poprawionego listu.
Błąd na błędzie, ale  ile wyznań i uczucia było w nim!
I pewnego wrześniowego dnia, przyszedł list od Jerzego. Z przeprosinami, prośbą o wybaczenie, wyznaniami. Podpis był przewrotny -  "Jeży (bo się zjeżyłem na widok tych poprawek)".
Od tej pory co tydzień był list od  Jerzego. A pewnego pięknego dnia w skrzynce były aż dwa listy
do Soni. Drugi był od  matki.
W kopercie adresowanej do Soni był również drugi list, skierowany do ciotki. Wynikało  z nich, że Tusia ma zamiar przyjechać na krótko do Polski, że szykuje dokumenty umożliwiające Soni przyjazd do niej na wakacje.
c.d.n.