niedziela, 2 września 2018

Przyjaciółki - IV

Dla Lusi nastąpiły zwariowane dni -w przeciwieństwie do Nowej chciała mieć swoje
przysłowiowe pięć minut, długą, bieluteńką suknię, welon , kościół cały w kwiatach
i koniecznie wesele. Huczne, najlepiej całą noc.
Był rok 68', w kraju działy się dziwne rzeczy, ale Lusia żyła jakby na innej planecie,
co nieco złościło Nową.
Jak pamiętacie Lusia już raz miała szytą suknię ślubną i zdaniem Nowej mogła
z powodzeniem wykorzystać tę niedokończoną suknię, bo rozmiarowo nadal była dla
niej dobra, materiał był ładny, szantung w kolorze ecru, ale Lusia stwierdziła, że ta
"stara" suknia może jej przynieść pecha w nowym związku.
Nowa, która zupełnie nie przywiązywała znaczenia do takiego drobiazgu jak suknia
ślubna, cierpliwie  biegała z Lusią po sklepach a nawet do wypożyczalni sukien
ślubnych.
W końcu zakupiły białą taftę,  po wielu sporach wybrały fason, potem zajęły
się szukaniem butów, co było niezłym wyzwaniem. Potem trzeba było jeszcze wybrać
sukienkę do ślubu cywilnego, wianek lub jakiś diadem do welonu. A Nowa wpadła na
pomysł, by kupić, lub uszyć białą krótką sukienkę, którą Lusia założyłaby w trakcie
wesela, a która potem służyłaby jej na różne  okazje.
Nowa  miesiąc przed ślubem Lusi miała wyznaczony planowy termin operacji, więc
na wszelki wypadek zrezygnowała z zaszczytu zostania świadkiem  ślubu.
W efekcie nie była ani na ślubie cywilnym ani na kościelnym. Walczyła w tym czasie
o własne życie i bardzo długo wracała do zdrowia.
Jak wynikało z opowieści wspólnych znajomych, ślub kościelny był z pompą i
zadęciem, kościół cały w kwiatach  naturalnych i sztucznych, czerwony dywan
prowadził młodych od wejścia  na schody przed kościołem aż do ołtarza, msza trwała
ponad godzinę, pani  sopranistka odśpiewała Ave Maria, odegrano na koniec marsza
weselnego.
Panna młoda wyglądała (jak każda) zjawiskowo, wesele trwało do białego rana, nikt
się nie spił, bo nie było wódki tylko wino, za to było bardzo dużo smacznych potraw.
Oczywiście kilka  osób z rodziny Lusi było obrażonych, bo zostały pominięte i nie
załapały się na darmową wyżerkę i wypitkę.
Ale listę gości  "rodzinnych" układali rodzice Lusi i zapewne mieli powód by niektórych
osób nie zaprosić do wspólnego stołu.
Prawdopodobnie tak jak Nowa, odkryli kiedyś, że z rodziną czasami lepiej być razem
tylko na fotografii a nie przy jednym stole.
Tak jak było ustalone nowożeńcy zamieszkali z rodzicami Lusi. Było im całkiem
wygodnie, mama Lusi prowadziła dom i Lusia nadal nie musiała zgłębiać tajników
gotowania i prowadzenia własnego gospodarstwa,  mieli ogród, ze 200 metrów do lasu
i nawet mieli kota przybłędę.
Ale wiadomo, nic nie trwa wiecznie- ojciec Lusi musiał się poddać operacji, bo
zdiagnozowano u niego nowotwór. Kilka miesięcy jedyną dolegliwością po operacji był
stan umysłu starszego pana- narkoza podana w starszym wieku  u wielu osób powoduje
demencję.
Trzy razy starszy pan zabłądził w drodze ze stacji kolejowej, raz nawet został
napadnięty i okradziony w stolicy, a jego dotychczasowy wspólnik namówił go do
podpisania umowy, w której stary, chory człowiek zrzekał się swego zakładu  na rzecz
swego wspólnika. Ale nim to wszystko wyszło na jaw nastąpił nawrót choroby.
Dryblas chyba bardzo lubił swego teścia, bo  troskliwie się nim opiekował przez wiele
miesięcy.
Po śmierci  starszego pana nastąpił swoisty armagedon. Wspólnik zaraz po pogrzebie
zagarnął pracownię starszego pana i wszystko co w niej było. Na szczęście starszy pan
zabrał do  domu część materiałów  i niedokończone jeszcze różne swoje projekty, bo
chciał w domu je skończyć. Wspaniały wspólnik zmarłego domagał się od wdowy, by
te nieukończone wyroby i narzędzia ona mu oddała, bo przecież one były kiedyś
w pracowni, a przecież pracownia na podstawie umowy jest teraz jego.
Wdowa stwierdziła, że nic nie wie o niedokończonych wyrobach ani o narzędziach a
ostatnie miesiące mąż nic w domu nie  robił, bo po prostu już nie miał sił. I ona nie
ma zupełnie pojęcia o co chodzi i jak bardzo pan wspólnik chce, to może sprawę
zgłosić nawet na milicję, to przy okazji sprawdzi się czy umowa jest ważna i czy
pracownia ma przejść na jej podstawie w  jego ręce. Ale wspólnik tego nie zrobił.
Wdowa nie kłamała- naprawdę nie wiedziała o niczym, bo mąż nigdy jej nie
informował ani o swoich interesach ani nawet o stanie  finansów rodzinnych.
Dom w którym mieszkali był wynajęty i opłacony z góry  jeszcze na dwa lata.
To była dobra wiadomość, bo spółdzielczego mieszkania Dryblasa wciąż jeszcze
nie było, a tak dokładnie to dopiero wylewano fundamenty budynku, w którym
miało być.
Sytuacja była jednak niewesoła, bo mama Lusi nigdy nie pracowała zawodowo,
więc nie miała żadnej emerytury. ZUS przyznał jej jakąś niewydarzoną kwotę
renty wdowiej, która z trudem wystarczyłaby na jedzenie, ale w żadnym wypadku
nie na wynajęcie gdzieś pokoju. Wyszło na to, że do swojego M3 Dryblas musi
również dokooptować swą teściową.
Lusia i jej Dryblas zaczęli na terenie  wynajętego domu prowadzić zawzięte
poszukiwania niedokończonych prac jubilerskich i narzędzi. Wcale nie mieli
pewności czy wspólnik mówił prawdę i zero pewności, że ojciec Lusi przyniósł
to do domu- równie dobrze mógł to wszystko sprzedać komuś ze znajomych
jubilerów.
Zaczęli od swego pokoju, ale niczego nie  znalezli. W gabinecie  zmarłego
natrafili na zeszyt, w którym były zapiski dotyczące kosztów ślubu Lusi.
To był bajecznie drogi ślub a z zapisków wynikało, że cena za uszycie garnituru,
którą zapłacił Dryblas była ceną niemal symboliczną, starszy pan zapłacił za
materiał i jego uszycie drugie tyle. Lusia z Dryblasem niemal się popłakali ze
wzruszenia.
W biurku znależli jeden złoty łańcuszek, kilka cienkich,srebrnych bransoletek,
platynowy pierścionek w rozmiarze, który nosiła Lusia, kilka rozrysowanych
projektów broszek lub wisiorków, złotą papierośnicę, którą kiedyś  używała
mama Lusi i złote kolczyki w złotym etui.
W etui była wygrawerowana dedykacja - "miłości mego życia"- i nic więcej.
Żadnego imienia ani daty. Wyglądało na to, że był to przygotowany prezent albo
dla Lusi albo jej  mamy.
I to było wszystko co znalezli z biżuterii, nie było jednak żadnych narzędzi.
Przejrzeli wszystkie znalezione zapiski, masę   magazynów z reklamami  biżuterii,
w których między kartkami szukali również kopii umowy zawartej przez ojca Lusi.
Przeszukali wszystkie pokoje, piwnicę, nawet komórkę na  narzędzia ogrodnicze.
Może tata zakopał coś w ogrodzie - kombinowała Lusia. Mama  Lusi popatrzyła na
nią z politowaniem  - no to co, teraz może wynajmiemy konia i pług i przeorzecie
ogród? A przeszukaliście w szafie jego ubrania, a tak konkretnie kieszenie?
I tak trzeba będzie te rzeczy przejrzeć i oddać do PCK, więc wezcie ze dwie walizki.
Tylko wszystko ładnie poskładajcie, żeby się rzeczy nie pogniotły. Nie można wiezć
do PCK rzeczy pomiętych.
Młodzi zabrali się za przeszukiwanie ubrań. Po chwili dołączyła do nich matka Lusi.
W jednej z marynarek znalezli 300 dolarów, w prochowcu złotą bransoletkę w kształcie
węża. Mama obejrzała ją i zawyrokowała - chyba kupił ją gdy był ostatnio na  Wybrzeżu.
To  z Dalekiego Wschodu, ale kiepska robota, pewnie chciał ją użyć jako materiał.
Lusiu, pomóż mi złożyć te marynarki, ja już nie mam siły. Te ojca płaszcze nie wejdą
już do walizek, trzeba przynieść z piwnicy kosz, wyścielić go papierem do pakowania
i w nim się je wywiezie. Lusia wysłała więc Dryblasa do piwnicy po kosz.
W szafie  została już tylko bardzo wysłużona, stara pelisa.
O, to to już pójdzie wreszcie teraz na śmietnik - od lat tu wisi nienoszona i pewnie
wyżarta przez mole. Mama Lusi sięgnęła by zdjąć starą pelisę z wieszaka i aż jęknęła-
o Boże, a czemu to takie ciężkie!?
Przy pomocy Lusi wyciągnęła  pelisę z szafy -rzeczywiście była bardzo ciężka i bardzo
zniszczona.
Kieszenie były puste, ale pomiędzy materiałem pelisy a futrem przyczepiona była
skórzana teczka. A w niej poszukiwane narzędzia, nieco złota  i najprawdziwsze
w świecie dolary- i było ich dużo. Część z nich Mama Lusi szybko odłożyła do szuflady
już przeszukanego biurka.
W chwilę potem wrócił z piwnicy Dryblas z koszem.
A matka Lusi spokojnie przeliczała dolary. Były to czasy, gdy za 100 dolarów
sprzedanych na czarnym rynku można było swobodnie przeżyć w dwie osoby miesiąc.
Po przeliczeniu pieniędzy wręczyła Dryblasowi piętnaście studolarowych  banknotów
i powiedziała-dowiedz się synku w spółdzielni czy można jeszcze zmienić te marne M3
na M4.Wtedy gdy umrę będziecie mieli większe mieszkanie.
                                                               c.d.n.


Przyjaciółki III

Czas mijał, życie jak zwykle miało humor w kratkę i ani się Nowa  nie obejrzała
jak świętowała trzecią rocznicę ślubu.
Nie da się ukryć,że już kilka razy miała ochotę na rozwód, ale zawsze jej zapędy
w tym kierunku studziła jedna myśl - licho wie, czy inny będzie lepszy, poza tym
nie jest wykluczone, że to ona ma jakiś feler i każdy kolejny związek też będzie
porażką.
Tę skromną liczbowo rocznicę uczcili lampką wina wypitą w towarzystwie Lusi
i jej nowego znajomego dryblasa. Nowy dryblas był o głowę wyższy od  Lusi,
która paradowała tym razem w letnich kozaczkach na wysokim obcasie, oczywiście
nabytych w komisie.
W kwestii urody to można śmiało powiedzieć, że miał  dość miłą twarz, ciemne
włosy, nie palił, mówił niewiele. Uważnie  przysłuchiwał się rozmowie Lusi i Nowej,
a zapytany o cokolwiek odpowiadał tzw.  skrótowo - tak, nie, może,  nie wiem- jak to
mówią "mowny" nie był.
Co prawda przy Lusi, która po jednym kieliszku wina  paplała jak nakręcona
 to raczej nikt nie był "mowny". Gdyby jeszcze wypiła drugi kieliszek to pewnie
w 10 minut potem zaczęłaby śpiewać piosenki harcerskie a na koniec zasnęła na
 najbliższym fotelu.
Ale Nowa i jej mąż już znali Lusine możliwości, więc Nowa zaserwowała tort
czekoladowy ( z cukierni) i kawę  a w trzy godziny potem Lusia wraz z nowym
dryblasem pożegnali się.
Następnego dnia Lusia zatelefonowała do Nowej do pracy i umówiły się na
krótkie  spotkanie - krótkie oznaczało, że Nowa ma szansę wrócić do domu przed
godziną 20,00,  czyli nim jej mąż wróci z dodatkowego pół etatu, na którym
pracował od roku.
Okazało się, że nowy dryblas  pracuje w tym samym biurze co Lusia, ale w dziale
gospodarczym. Lusia twierdziła, że bardzo jej się ten chłopak podoba, jest od niej
starszy o pięć lat. I poprosiła by w najbliższą niedzielę Nowa wraz z mężem
zabrali dryblasa z dworca  EKD i doholowali go do niej na obiad. Oczywiście
nie powie mamie, że będzie jakiś nowy dryblas tylko że Nowa z mężem i daleki
kuzyn Nowej, czyli sami swoi.
W niedzielę przed południem Nowa z mężem zgarnęli z dworca  Dryblasa i po
godzinie  upiornej jazdy rozklekotaną elektryczną kolejką  dalekobieżną dojechali na
miejsce. Potem jeszcze tylko pokonali kawałek drogi wzdłuż malutkiego potoczku i
dotarli na  miejsce.
Tym razem obiad był podany "normalnie", bez zadęcia, sreber i wychwalania
talentów kulinarnych Lusi. Już na samym początku mąż Nowej powiedział, że
Dryblas jest jego kolegą a nie kuzynem Nowej, pewnie Lusia  zle coś usłyszała,
skoro powiedziała w domu,że to jest  kuzyn Nowej.
Przez najbliższy rok Lusia i Dryblas dość regularnie się spotykali. Dryblas też
mieszkał pod Warszawą, ale z zupełnie innej strony miasta. Gdy tylko była dobra
pogoda jezdził do pracy swoim skuterem. I tymże skuterem zabierał Lusię na
łono przyrody w każdą, pogodną niedzielę.
Latem Dryblas z  Lusią pojechali na urlop pod namiotem, na kamping nad
jeziorem. Lusia wróciła nieco rozczarowana - seks był, tylko brakowało temu
wszystkiemu jakiejś deklaracji, raz tylko padło krótkie pospieszne  "kocham cię"
przed pierwszą wspólną nocą. Potem już był tylko seks.
Gdy po powrocie  żaliła się  Nowej, ta powiedziała - no to powiedz mu, że z nim
zrywasz, bo lata płyną a ty nie chcesz pokątnego seksu pod namiotem tylko
zwyczajnej stabilizacji w małżeństwie.
No i zobaczysz co z tego wyjdzie- albo się oświadczy albo zniknie z Twego życia.
Lusia była przerażona -podobał się jej ten człowiek. milej było chodzić do kina
z nim niż np. z Nową, której mąż nie lubił kina.
Bity tydzień rozmyślała nad tą sprawą, w końcu doszła do wniosku, że Nowa ma
rację.
Gdy się spotkali po pracy Lusia  powiedziała Dryblasowi, że muszą o  czymś
porozmawiać- o czymś bardzo ważnym, więc może zamiast do kawiarni pójdą na
spacer  np. do Ogrodu Saskiego, bo to niedaleko. Dryblas łypnął na nią i zapytał :
a stało się coś złego?
I nim doszli do Ogrodu Saskiego Lusia powiedziała o co jej chodzi i że lepiej by
było teraz zakończyć znajomość nim "coś się stanie" , bo ona nie pisze się na 
dalsze uprawianie "krzakoterapii".
Dryblas podobno początkowo zaniemówił.  Po dłuższej chwili zapytał - a czy
ty wyszłabyś za mnie za mąż? Ale wiesz, ja dopiero  czekam na mieszkanie,
 i nie będziemy mieli gdzie mieszkać. I to długo będzie trwało, bo nie mam
forsy na dopłatę do własnościowego mieszkania, którego odbiór byłby
znacznie szybciej. No i musiałbym poprosić twoich rodziców o twą rękę i
zgodę na nasz ślub, a nie wiem wcale czy się zgodzą.
W końcu umówili się, że Dryblas przyjedzie do Lusi do domu w niedzielę,
Lusia wcześniej poinformuje o wszystkim rodziców i...jakoś to będzie.
W dwa tygodnie pózniej Dryblas przyjechał na swym kucyku, tzn. skuterze,
do Lusinych rodziców.  Był chyba bardzo zdenerwowany, bo zdaniem Lusi
wyglądał jakby  się skurczył i zmalał.
Ojciec Lusi, mężczyzna już wówczas dobiegający siedemdziesiątki, o wyglądzie
starego patriarchy, wziął Dryblasa do swego gabinetu na rozmowę.
Lusia wraz z mamą usiłowały coś niecoś podsłuchać, ale drzwi w tym domku
były z litego, grubego drewna i nic nie było słychać.
Lusia nawet wyszła do ogrodu, by podsłuchiwać pod oknem, ale  było zamknięte.
Po ponad godzinie obaj  panowie wyszli z gabinetu -ojciec Lusi uśmiechnięty,
Dryblas jakby nieco zmaltretowany, zapewne  tylko  psychicznie, bo nie było
widać żadnych śladów pobicia.
No, mamusiu - zostaniemy teraz teściami, zabasował. Ten młodzieniec właśnie
poprosił mnie o rękę Lusi, ponoć  się kochają!
Po raz pierwszy Lusia nie zareagowała na znienawidzony przez nią zwrot
"mamusiu",którym dość często jej ojciec zwracał się do jej matki.
No to jak  Lusiu, prawdę mówił ten młodzieniec, że się kochacie?  Jeśli tak, to
daj każdemu z nas buziaka.
Gdy wieczorem Dryblas dosiadłszy swego "kucyka" odjechał do swego domu,
ojciec przy kolacji powiedział:  dokonałem świetnej transakcji - ja wpłacę ponad
połowę kwoty na mieszkanie, czyli 35 tysięcy złotych.a ty córeczko zyskujesz nie
tylko męża ale i meldunek miasta stołecznego, bo jak wiesz na razie wciąż go
nie masz.
Koszty ślubu wraz z obrączkami poniesiemy my, wesela także - jego rodziny na
takie wydatki nie stać. I zamieszkacie u nas, do czasu otrzymania mieszkania.
Brak meldunku warszawskiego bardzo doskwierał i rodzicom i Lusi.
Przed II wojną mieszkali od lat w Warszawie, ale w chwili wybuchu wojny
i pierwszych bombardowań stolicy. mama Lusi była w kolejnej ciąży.
Ciąża była co prawda kolejna, ale dwie poprzednie zakończyły się urodzeniem
martwych płodów. Więc wiedzeni troską o wynik kolejnej ciąży opuścili
Warszawę i zamieszkali u dalszej rodziny, w okolicy Łodzi.
I chyba był to dobry krok, bo w dwa dni po ich wyjezdzie, kamienica w której
mieszkali, została zbombardowana. Tyle tylko, że dla przyszłego potomstwa nie
miało to żadnego znaczenia, w kilka tygodni po opuszczeniu miasta nastąpił
przedwczesny poród a maleństwo żyło zaledwie jeden dzień.
Lusia, jedyne dziecko,któremu się udało wyżyć, urodziła się w czasie wojny,
kilka lat pózniej.
Po wojnie, gdy miasto zaczęło wstawać z ruin rodzice próbowali wrócić do
Warszawy, ale władze wprowadziły restrykcje i na zameldowanie się w mieście
trzeba było dostać odpowiednie zezwolenie. Gdyby wrócili jeszcze w 1945 roku
i zamieszkali w ruinach swej kamienicy, lub gdzieś wynajęli mieszkanie, nie
musieliby starać się o takie zezwolenie. No ale kto chciał ryzykować zdrowie
jedynego dziecka i mieszkać z nim w zrujnowanym mieście?
W ten sposób wielu warszawiaków utraciło na wiele lat możliwość zamieszkania
w Warszawie.
                                                       c.d.n.