sobota, 28 lutego 2009

Moje małe podróże

Obiecałam w którymś z postów, że napiszę jeszcze coś o moich pobytach w Bawarii.
Moim pierwszym kontaktem z Bawarią była Norymberga.
Latem 2005 roku, w pewny upalny poranek wylądowałam w Norymberdze, chociaż moim docelowym miastem było Monachium. Niestety "tanie linie" nie latały wówczas do Monachium, ale miasta są od siebie oddalone zaledwie o 200 km.
Z lotniska odebrała mnie córka z mężem i miałam cichą nadzieję, że zaraz klimatyzowanym samochodem pojedziemy do Monachium, gdzie zmyję z siebie złość i pot, nabyte przy odprawie na warszawskim lotnisku. Nic z tego. Dzieci postanowiły, że zwiedzimy wpierw Norymbergę.
Zostawiliśmy samochód na śródmiejskim strzeżonym parkingu, poszliśmy na kawę i coś "zimnego", a potem ruszyliśmy w stronę widniejącego na wzgórzu zamku. Mój zięć bardzo interesuje się historią i ogromnie lubi zwiedzać wszelkie zamki. Zamek był naprawdę wysoko i w duchu cicho jęczałam, bo moje pantofle raczej były do chodzenia po równych ulicach, a nie po jakichś wzgórzach. Do tego wszystkiego był całkiem spory upał.
Jakoś udało mi się dowlec do zamku, chociaż droga była całkiem stroma i wyłożona dość nierówną kostką.
Najstarsza część Zamku została zbudowana w XI wieku, a w XII, XIV i XV wieku był rozbudowywany. W wieku XIII wybudowano kaplicę zamkową. Okazało się , że zwiedzanie Zamku odbywa się tylko grupowo, z przewodnikiem i musimy jeszcze ponad godzinę zaczekać, by móc go zwiedzić. W ramach "wytracania czasu" zwiedziliśmy stałą eskopzycję, na której są wystawiane przeróżne zbroje, a każda jest dokładnie opisana. Oprócz nich jest niezły zbiór narzędzi do zabijania i obrony, a więc miecze długie i krótkie, jakieś sztylety, metalowe maczugi oraz tarcze.
Najefektowniejsze były zbroje paradne, ot taka drobna rewia mody metalowej.
Pomyślałam, że ówcześni ludzie musieli być bardzo silni i odporni. Zbroja z całą pewnością nie była lekka ani wygodna. Ubranie pod nią musiało byc dość grube, aby nie poobijać ciała tymi blaszyskami.
Zastanawiało mnie, jak oni walczyli w upał, przecież można było się w tym "blaszaku" prawie ugotować. A te konie ich, to z pewnością musiały być bardzo silne, tak jak dzisiejsze robocze. Zresztą konie miały na sobie dość grube ochraniacze, które wprawdzie nie były metalowe, ale z pewnością nie były b.lekkie.
Po raz pierwszy widziałam dodatkowy ekwipunek w postaci metalowych pojemników na różne drobiazgi, a nawet podróżną, metalową kołyskę dziecięcą. Wreszcie przyszła przewodniczka ubrana w strój z epoki (pewnie XII wiek) i poprowadziła nas pozamkowych salach. Umeblowanie było raczej skromne, ale sale przestronne. Nie da się ukryć, zamki nie były przytulnymi domostwami. Trudno było je ogrzać, ale za to dość łatwo było spowodować pożar.
Na dziedzińcu zamkowym znajduje się olbrzymia studnia i ponoć bardzo głęboka. Przy niej tabliczka, z prośbą , aby nie zaglądać w głąb studni w okularach lub nakryciach głowy. Mam wrażenie, że nie jeden raz lądowały w niej damskie kapelusze.
Norymberga podczas II wojny światowej straciła bardzo wiele zabytków, które zostały w większości bardzo strannie odbudowane. Z zamku jest bardzo ładny widok na całe miasto.
Ocalały fragmenty starych miejskich murów. Nieopodal zamku znajduje się odrestaurowany XV wieczny dom Durera. W dwóch kościołach znajdują się dzieła Wita Stwosza, a obaj mistrzowie są pochowani na tutejszym cmentarzu.
Norymberga jest bardzo ładnym i zadbanym miastem. Nowe budynki są umiejętnie wkomponowane w budynki starego miasta i tworzą z nim jedność.
Przez miasto przepływa rzeka Pegnitz. Jeden z mostów na niej jest drewniany i cały zadaszony.Wykorzystaliśmy to miejsce, by w cieniu, słuchając szumu wody, nieco odpocząć od upału.
Wróciliśmy do centrum , a że pora była na lunch, zjedliśmy go w restauracyjnym ogródku.
Potem pojechaliśmy do Monachium. Droga nie była interesująca, bo cały czas jechaliśmy autostradą. Obecnie pomiędzy Norymbergą a Monachium kursuje szybki pociąg, wtedy jeszcze kursował "zwyczajny".
O Monachium napiszę niebawem.
anabell

czwartek, 26 lutego 2009

Dziecięca przyjazń

Dwunastoletni Alfie Patten z Hailsham rzadko bywał w swej szkole, spędzając dnie na włóczeniu się po okolicy.We własnym domu też nie bywał częstym gościem, znacznie bardziej lubił nocować w domu swej 14-letniej koleżanki, Chantalle Steadman, zwłaszcza w jej pokoju. Rodzice obojga nie widzieli w tym fakcie nic złego.
Dziecięca przyjazń zaowocowała ciążą Chantalle, która 7 lutego urodziła córeczkę Maisie.
Cztery dni pózniej wysokonakładowy brukowiec "The Sun" umieścił na swej pierwszej stronie cover story o "chłopięcym tatusiu" Zjednoczonego Królestwa. Według danych Narodowego Biura Statystycznego Alfie nie jest najmłodszym ojcem w historii WB, bo w ostatnich latach aż czterech 11-letnich Brytyjczyków zostało ojcami.
Społeczeństwo było wstrząśnięte widokiem młodego rodzica, bowiem Alfie ma 1,22 m wzrostu, twarzyczkę siedmioletniego dziecka i wielkie, niewinne oczy. "The Sun" zamieścił nagrany na video wywiad z Alfiem. 13-letni tatuś powiedział, że pomyślał o tym jak dobrze byłoby mieć małego dzidziusia, ale nie zastanawiał się jak z Chantalle utrzymają dziecko, ponieważ on prawie wcale nie dostaje kieszonkowego. Czasem dostaje od ojca 10 funtów. On nie wiedział jak to jest być tatusiem. Zapytany o to, jak zamierza sie troszczyć finansowo o dziecko Alfie odpowiedział pytaniem "a co to jest finansowo?"
Po wyjściu ze szpitala młodzi rodzice usiłowali opiekować się dzieckiem w domu Chantalle.
Podczas pierwszej nocy zastanawiali się jak pogodzić karmienie i przewijanie z grą na PlayStation.
W Wielkiej Brytanii rozpętał sie gigantyczny cyrk medialny, a społeczeństwo spragnione obyczajowych skandali zostało zasypane drobiazgowymi szczegółami dotyczącymi obu rodzin.
Podobno 9 stacji telewizyjnych ubiega się o prawo do nakręcenia filmu dokumentalnego o przypadku młodocianego tatuśka.
Rodzice obojga dzieci zdecydowani są wykorzystać wszelkie możliwości nabicia sobie kabzy, bo w grę wchodzą kwoty nie do pogardzenia. Rodzice Alfiego wynajęli nawet soecjalistę od public relations, a Urząd Kontroli Prasy sprawdza, czy "The Sun" nie złamał prawa wypłacając im 25 tysięcy funtów. Z relacji dziennikarzy wynika, że rodzina podpisała już kontrakty z magazynem "People" i kanałem telewizyjnym Channel 4.
Matka Alfiego, Nicola, mieszka w atrakcyjnym domku z ogródkiem w Hailsham w południowej Anglii. Jego ojciec, Dennis, pracujący w firmie samochodowej, wyprowadził się 2 lata temu. Dennis Patten ma dziesięcioro dzieci z różnymi partnerkami. Uwiódł mi.innymi przyjaciółkę swej 19-letniej córki. Inna córka tego niezwykle czynnego seksualnie ojca, Jayde, zaszła w ciążę w wieku 13 lat. Sam Dennis Patten jest zachwycony obecną sytuacją.
Dziennikarzy zapewnił, że postara się uświadomić syna, porozmawia z nim o ptaszkach i chrabąszczach, żeby nie pojawił się kolejny dzidziuś.
Gdy rozpętała się afera z małoletnimi rodzicami, miejscowe władze zapowiedziały, że oskarżą
Nicolę Patten o zaniechanie obowiązków opiekuńczych wobec syna.Dotychczas nie przeszkadzał im fakt, że Alfie nie chodził do szkoły i wałęsał sie po mieście.
Rodzice Cahntelle mieszkaja w pobliskim Eastbourne. Maja pięcioro dzieci a nikt w rodzinie nie pracuje.
Dziennikarze obliczyli, że rodzina dostaje z różnego rodzaju zasiłków socjalnych 30 tysięcy funtów rocznie. Gdy Chantalle skończy 16 lat, także otrzyma zasiłek. Dziewczyna obserwując rodziców mogła dojśc do wniosku, że macierzyństwo jest wspaniałym sposobem na życie.
Podobno dzieci w Hailsham zabawiają sie jak dorośli. Sąsiad Pattenów opowiada, że pary uprawiające miłość za jego żywopłotem to często bardzo młode nastolatki.
Wiele osób powątpiewa w ojcostwo Alfiego, bowiem chłopak nie przeszedł jeszcze mutacji.
Wielka Brytania pobiła w Europie Zachodniej rekord, jeśli chodzi o liczbę ciężarnych nastolatek. W ciągu ostatniej dekady ponad 40 chłopców poniżej 14 lat zostało ojcami. W latach 1998 - 2007 w ciążę zaszlo 385 dziewcząt, które nie ukończyły jeszcze 14 roku życia.
W Holandii, gdzie ciężarnych nastolatek jest najmniej , dzieci uczone są szacunku dla swojego ciała. W szkołach brytyjkich edukacja seksualna odbywa się na zasadzie "jak to się robi".
Linda Blair, psycholog dziecięcy z Bath University doszła do następującego wniosku: "znacznie szybciej rozwinęliśmy się technologicznie niż moralnie i teraz trzeba zwolnić tempo".
Wielu komentatorów uważa, że szerokie kręgi społeczeństwa brytyjskiego utraciły nie tylko wszelkie hamulce moralne ale i zdrowy rozsądek.
Czytając ten tekst pomyślałam, że zasiłki dla niepracujących są wysoce demoralizującym czynnikiem. Bezrobotni tworzą następne pokolenie bezrobotnych. Skoro 7-mio osobowa rodzina żyje z zasiłków i wcale nie czuje potrzeby podniesienia swego standardu, to jasne, że wychodzące z niej dzieci wcale nie będą chciały iść do pracy - po co, dostaniemy zasiłek, nie będzie wprawdzie bogato, ale da się przeżyć.
anabell

wtorek, 24 lutego 2009

Terapeutyczna pulpektomia jąder

Brzmi tajemniczo i trochę przerażająco - nic dziwnego , jest to chirurgiczny zabieg kastracji przestępców seksualnych , dokonywany od 1966 roku w Czechach. Oprócz kastracji chirurgicznej stosowana jest równiez kastracja chemiczna, polegająca na wstrzyknięciu specyfików obniżających poziom testoteronu, co obniża poziom libido i wybitnie osłabia erekcję.
Programy takiego chemicznego unieszkodliwiania przestępców seksualnych prowadzone są również w Wielkiej Brytanii, Francji i w Polsce. Ale tylko i wyłącznie w Czechach prowadzona jest kastracja chirurgiczna. Wg oficjalnych danych od 2000roku pozbawiono w ten sposob męskości co najmniej 94 mezczyzn, a kastrację chemiczną zaaplikowano ponad 300 skazanym.
Urzędnicy w Pradze twierdzą, że kastracja chirurgiczna jest znakomitym a jednocześnie tanim i 100 procento skutecznym środkiem terapeutycznym.
Rząd czeski zapewnia, że chirurgicznej kastracji poddawani są tylko ci skazani, którzy dobrowolnie wystąpili pisemnie o taki zabieg. Każdy taki wniosek rozpatruje komisja ekspertów. Przestępcy seksualni otrzymują dostateczne informacje o następstwach zabiegu, mają ponadto do dyspozycji literaturę na ten temat, a jesli czegoś nie rozumieją, to otrzymują wyjasnienia od lekarzy.
Odmiennego zdania jest Rada Europy, która wezwała Czechy do natychmiastowego zaprzestania tych degradujących dla czlowieka praktyk. Na przełomie marca i kwietnia 2008 roku delegacja Komitetu przeciwko Torturom Rady Europy wizytowała dwa czeskie więzienia i dwa zamknięte szpitale psychiatryczne.
Wysłannicy Rady Europy znalezli tylko 2 mężczyzn, którzy z własnej woli wystąpili o taki zabieg. Wielu innych zostało do tego zmuszonych zwykłym szantażem, gdyż seksuolodzy powiedzieli im,
że jedyną alternatywą jest dożywotnie więzienie.
W innych przypadkach "pulpektomię jąder" zastosowano wobec mężczyzn upośledzonych umysłowo, niezdolnych do czynności prawnych.
Zgodę podpisali za nich kuratorzy prawni, wyznaczeni przez sąd. W dwóch przypadkach kuratorami byli burmistrzowie.
Raport Komisji stwierdza również, że kastrowano mężczyzn, którzy popełnili przestępstwo seksualne po raz pierwszy i bez użycia przemocy, np. ekshibicjoniści. Poddawani tej operacji nie są uświadamiani na temat jej skutków, takich jak zaburzenia hormonalne, nadwaga, depresja.
Ujawniono również, że wielu z okaleczonych w ten sposób mężczyzn popełniło pózniej poważne przestępstwa, takie jak udział w zbiorowym gwałcie czy usiłowanie morderstwa.
Zdaniem naukowców przestępcy pozbawieni męskości popełniaja tyle samo przestępstw, bo dewiacje seksualne powstaja w umyśle, a nie w organach płciowych. Nie zgwałcą, ale mogą zabić.
Nie ma łatwych i prostych rozwiązań problemu. Przede wszystkim powinna być prowadzona psychoterapia , a nie okaleczanie chirurgiczne.
Czy urzędnicy w Pradze posłuchają apelu Rady Europy? Nie wiadomo. Czeski minister ds. praw człowieka i mniejszości, Michael Kocab jest zdecydowanym przeciwnikiem "terapeutycznej pulpektomii jąder" i zamierza rozpocząć publiczną debatę na ten temat.
Mam wrażenie, że coraz częściej współczesne społeczeństwa będa musiały podejmować różne trudne decyzje odnośnie zmiany niektórych przepisów prawa. Nie ominie nas dyskusja na temat
dopuszczenia eutanazji, sposobów karania przestępców seksualnych i dalszego postępowania z nimi, czy wreszcie problemów związanych z zapładnianiem in vitro i hodowlą oraz sposobem wykorzystania komórek macierzystych.
Coraz więcej będzie takich spraw jak pięknej, młodej Włoszki, Eluany, bo medycyna jest teraz na takim etapie, że powstrzyma śmierć, ale nie jest w stanie przywrócić człowiekowi zdrowia w takim stopniu, by mógł samodzielnie funkcjonować.
W zastraszającym tempie wzrasta ilośc bezpłodnych par małżeńskich a jedyny sposób, w jaki medycyna może pomóc to zapłodnienie in vitro, którego nie chce zaakceptować Watykan.
I wreszcie komórki macierzyste można je hodować i potem wykorzystywać w celach leczniczych czy też nie?
Wszystkim tym tematom towarzyszy szaleńczy jazgot mediów , które przy każdej okazji usiłują
"upiec swą pieczeń", brak natomiast rzetelnej informacji naukowej podanej w przystępny sposób.
anabell

sobota, 21 lutego 2009

O czym myśli, gdy nie myśli, nasz mózg ?

Czym zajmuje się odpoczywający nasz mózg -
tym zgadnieniem zajął się prof. Marcus Raichle, neurolog z Washington University w St.Louis.
Badania te doprowadziły do odkrycia całego systemu- narządu w narządzie, który przez całe dzięciolecia pozostawał nieznany. Niektórzy nazywają go " neuronalnym motorem marzeń", inni przypisują mu odpowiedzialność za selekcję wspomnień i łączenie ich w spójną całość.
Układ ten uruchamia się w momencie, kiedy mózg nie ma innych zajęć i wtedy pracuje na pełnych obrotach, pochłaniając wiecej tlenu niż bijące serce. A oto jak doszło do tego odkrycia.
W latach 50-tych XX stulecia, przeprowadzono na University of Pennsylvania w Filadelfii następujący eksperyment: 20-letni student leżał przez godzinę na kozetce i rozwiązywał zadanie matematyczne.W tym czasie naukowcy za pomocą elektrod rozmieszczonych na jego głowie monitorowali fale mózgowe. Jednocześnie pobierano próbki krwi, w których oznaczano poziom tlenu i dwutlenku węgla. Doświadczenie miało wykazać, ile energii zużywa mózg w czasie pracy myślowej. Wyniki były zaskoczeniem, bo okazało się, że zużycie tlenu jest takie samo, bez względu na to, czy badany student odpoczywał czy też rozwiązywał skomplikowane zadanie.
Doświadczenie to wykazało, że wbrew dotychczasowym poglądom mózg żyje swoim własnym życiem.
W trzydzieści lat pózniej naukowcy zaczęli podejrzewać, że pozostając z pozoru w stanie uśpienia, mózg może się zajmować czymś istotnym.
W tym czasie do użytku weszła technika zwana PET (pozytonowa emisyjna tomografia komputerowa) dzięki której, po dożylnym podaniu znakowanej radioaktywnie glukozy przenikającej z krwią do mózgu, naukowcy mogli podpatrzeć aktywność neuronów.
Najpierw skanowano mózg ochotnika odpoczywającego z zmkniętymi oczami, następnie wykonywano skan w chwili gdy wykonywał zadanie wymagające intelektualnego wysiłku.
Po odjęciu jednego obszaru od drugiego określano zmiany w aktywności poszczególnych obszarów mózgu.
Profesor Marcus Raichle w trakcie badań ( z pomocą PET) wyznaczania obszarów mózgu związanych z rozpoznawaniem konkretnych słów, zauważył pewna prawidłowość- niektóre obszary mózgu wykazywały niezwykłą aktywność w czasie spoczynku badanego, by natychmiast się uspokoić gdy badany zaczynał wykonywać kolejne zadanie.
Wyniki układały się w niezwykle powtarzalny, jednolity wzór, układający się "w nieopisaną nigdy wcześniej sieć neuronalną"
Wyniki tych badań opublikowali w 2001 roku, sugerując, że wpadli na trop nieznanego wczesniej "trybu nieobecnego" - rodzaju wewnętrznego mechanizmu zabijania czasu, czegoś na kształt pasjansa, którym mózg zaczyna się zajmować kiedy tylko nie ma nic do roboty.
Aktywność neuronów koncentrowała sie w kilku punktach, ułożonych łukiem wzdłuż osi mózgu.
Obszar ten badacze określili mianem "sieci nieobecności".
Jednym z głównych elementów sieci nieobecności jest przyśrodkowa kora przedczołowa, odpowiedzialna za subiektywną ocene rzyczywistości. Niektóre elementy sieci maja również silne powiązania z hipokampem- ośrodkiem odpowiedzialnym za rejestrowanie i przywoływanie wspomnień autobiograficznych. Za pośrednictwem hipokampu sieć nieobecności dostaje się do wspomnień- surowca i pożywki dla marzeń. Według badaczy sieć nieobecności może służyć umysłowi jako "wewnętrzny próbnik" do oceny przyszłych posunięć i wyborów.
Wykorzystując technikę fMRI, czyli funkcjonalny rezonans magnetyczny do obrazowania pracy mózgu, dr Malia Mason z Dartmouth College ustaliła, że ludzie marzą tylko wówczas,gdy aktywna jest ich sieć nieobecności, a badani ochotnicy o wyjątkowo dużej aktywności tego systemu twierdzili, że często zdarza im się "gonitwa myśli". W snucie marzeń mózg angażuje się w każdej wolnej chwili. Przerywa tylko wtedy, kiedy ograniczone zasoby krwi, tlenu i glukozy kierowane są ku innym, ważniejszym zadaniom.
Odkryto również, że sieć nieobecności jest również aktywna we wczesnej fazie snu.Prawdopodobnie ta nocna praca ma na celu selekcję i utrwalenie wspomnień. Codziennie przez nasz mózg przewija się mnóstwo danych, ale tylko część z nich warto dodać do scenariusza naszego życia. Wspomnienia są sortowane ze względu na to, czy są dobre, bolesne czy też nieprzyjemne. Aby zapobiec narastaniu brzemienia w postaci zbędnych informacji, sieć nieobecności zaczyna działać, kiedy tylko ma taką możliwość. Wskazuje na to ścisłe powiązanie sieci nieobecności z hipokampem. Pożera ona również ogromne ilości glukozy w stosunku do ilości zużywanego tlenu. Glukoza jest w tym przypadku nie tylko surowcem energetycznym ale i budulcem do syntezy aminokwasów i neuroprzekazników, niezbędnych do tworzenia i "obsługi"
połaczeń synaptycznych. To właśnie synapsy** stanowią istotę pamięci i to one pochłaniają wiekszą część energii zasilającej mózg.
Odkrycie sieci nieobecności pomaga w badaniach nad chorobą Alzheimera, depresją, zespołem ADHD, autyzmem i schizofrenią.
Dziś już wiemy, że kiedy dajemy naszemu umysłowi odpocząć, nasze szare komórki ciężko pracują nad tym, byśmy nie zwariowali.

**synapsa-miejsce styku zakończenia aksonu jednego neuronu
z dendrytem lub ciałem innego neuronu

anabell
na podst. "New Scientist"
2008r.

czwartek, 19 lutego 2009

Pogubiłam się

Czasami marzę o takim urządzeniu, które podłączone do telefonu, ostrzegałoby mnie czerwonym, migającym światełkiem - nie odbieraj, znów się zdenerwujesz.
Niestety, takie urządzonko nie istnieje, więc gdy zadzwonił telefon- odebrałam.
Zadzwoniła moja znajoma, żeby mi oznajmić, że od kilku miesięcy mieszka niedaleko ode mnie, rzut beretem, czyli 5 lub 6 przystanków autobusem, podała adres, swój telefon i wyraziła prośbę, , bym koniecznie do niej przyjechała, to wszystko mi wytłumaczy i opowie. Usiłowałam umówić się z nią za kilka dni, bo akurat niezbyt dobrze się czuję i funkcjonuję tylko dzięki silnym przecibólowcom, ale wyciągnęła z zanadrza broń w postaci szlochu, więc łyknęłam kolejną tabletkę i pojechałam, całą drogę zastanawiając sie, co sie dzieje.
Gdy dotarłam pod wskazany adres , jedyne co mi przyszło na myśl było- o, jaki ładny domek, to jednak znudziło im się mieszkanie daleko od Warszawy.
Po obsłużeniu kilku guzików i pogadaniu do kilku mikrofonów dotarłam do drzwi wejściowych, które po kolejnych moich wrzaskach do kolejnych mikrofonów, otworzyły się po naciśnięciu klamki.
Weszłam i zamarłam - przede mną stała kobieta, której jakoś nie mogłam dopasować do osoby, którą znałam wiele lat, a której nie widziałam ze 4 lata. Ale to jednak była Sonia, wystarczyło, że sie odezwała. Musicie wiedzieć, że Sonia jest ode mnie kilka lat młodsza, a stojąca przede mną kobieta wyglądała na sporo starszą ode mnie.
Czułam, jak jakaś gula podchodzi mi do gardła i siląc sie na uśmiech objęłam ją na powitanie.
Wiecie gdzie się najlepiej rozmawia? Wcale nie w salonie, ale w - kuchni. Sonia zrobiła kawę z czekoladą ( do diabła z kaloriami) i nim rzuciłam sakramentalne - co u ciebie? - zaczęła opowiadać, a ja starałam się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Okazało się, że po 35 latach małżeństwa, nagle , mąż sprzedał cały swój majątek, (tak ,tak , swój majątek) dla niej zakupił nieduży domek w Warszawie oraz otworzył konto na hasło, a wszystko dlatego , że występuje o rozwód, on chce wreszcie chce pożyć, a nie bez przerwy harować koło sadu.
Ten wielohektarowy sad, piękny dom i wszystkie pieniądze otrzymał w spadku od swych rodziców, którzy mu go zostawili, pod warunkiem, że będzie to tylko jego, a żona zrzeknie się wszystkich ewentualnych roszczeń. Sonia uwielbiała swego męża, mieli dwójkę dzieci, mąż na nic nie skąpił, co rusz kupował jej jakieś prezenty, więc bez szemrania podpisała podsunięte jej przez teściów dokumenty.
Dzieci rosły, sad przynosił niezłe dochody, dzieci wyjechały na studia za granicę, Sonia była szczęśliwa, co jakiś czas organizowała dla znajomych ogrodowe party. Lubiłam do niej jezdzić - piękny ogród koło domu od frontu, za domem okazały warzywnik, olbrzymi sad, plantacja malin.
Wiedziałam, że to wszystko wymagało mnóstwa pracy od obojga
ale chwilami zazdrościłam jej tego obszernego domu, ogrodu, sadu.
Teściowie opuścili ten padół płaczu, dzieci pozakładały własne rodziny, a Tadkowi coś z lekka odbiło.
Zimą 2006 roku oznajmił, że wykupił dla siebie wycieczkę do Egiptu i Tunezji, a jej nie zaprasza, bo wie, jak ona zle znosi upały. On chce wreszcie zobaczyć Egipt, zobaczyć na własne oczy pustynię, wygrzać stare kości na słońcu.
Sonię z lekka zatkało, ale pomyślała, że przecież tyle lat tak ciężko pracował , więc powinien odpocząć.
Wrócił po miesiącu, zadowolony, opalony, nawet trochę opowiadał, ale jak na gust Soni, trochę za mało.
Zaczął znikać na całe dnie z domu, ale zawsze twierdził, że ma wiele spraw do załatwienia, bo chce zamienić sad na inny biznes, ale to wymaga dobrego rozeznania, szerokich, nowych kontaktów, aby jak mówił "nie wdępnąć na minę".
Soni zaczęło się to wszystko wydawać podejrzane, zwłaszcza że po domu i sadzie zaczęli kręcić się rzeczoznawcy, których Tadek bardzo pilnował, aby nie odpowiadali sami na pytania zadawane przez Sonię.
Rok temu bomba pękła - Tadek beznamiętnym głosem poinformował ją o swoich planach, dzieci poinformował o tym listownie, jako że mieszkają daleko od domu. Rozwód orzeczono już na pierwszej rozprawie, Tadek przedstawił sądowi dokumenty, mówiące o tym, jak pięknie i szlachetnie postapił wobec żony. Sonia wylądowała w psychiatryku. Zawalił się jej cały świat.
Dzieci nazwały ojca wstrętnycm chamem i cynikiem, zerwały z nim kontakty.
W czasie, gdy Sonia była w szpitalu, Tadek ją przeprowadził do nowego domu, zatrudnił jakąś pomoc domową, by utrzymywała dom w porządku i czuwała nad nim i malutkim ogródkiem.
Sonia jest w swoim nowym domu od kilku miesięcy, w dalszym ciągu chodzi na psychoterapię, bierze jakieś leki. Pozrywała stare przyjaznie i znajomości, ze starej "gwardii" wyróżnila dwie osoby- Dankę i mnie.
A Tadek - podobno już założyl nową rodzinę - ożenił się z panią ze dwa lata młodszą od własnej córki, która samotnie wychowuje dziecko, chłopczyka.
Z cała pewnością nie mieszkają w Polsce . Złośliwi twierdzą, że wyjechali do Egiptu bo tam niczyjego zdziwienia nie budzi widok mumii chodzącej po mieście ( on ma zaledwie 68 lat), ale inni twierdzą, że jego żona jest Włoszką i wyjechali do Włoch.
Sonia usiłuje wrócic "do normalności". Chce sprzedać ten dom, który jest dla niej za duży i który wciąż przypomina jej Tadka.
Chodzi na różnego rodzaju zajęcia terapeutyczne. Nigdy nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem, dziećmi, ogrodem. Córka proponuje, by Sonia choć na jakiś czas przyjechała do niej , do Stanów, ale Sonia nie chce stąd wyjechać.
Trzymałam się twardo u Soni, ani razu nie chlipnęłam, choć czułam się jak przy solidnym katarze.
Poryczałam się po wyjściu od niej. Dlaczego to ją spotkało? Taka solidna, czuła osoba została tak dotkliwie zraniona. Mąż, dzieci, dom były dla niej najważniejsze. Sama słyszałam , jak Tadek zawsze zwracał się do niej z czułością, chwalił się jej urodą i rozwagą, pracowitością i miłością
do dzieci.
Jak można przekreślic nagle 35 lat wspólnego życia? Czy miłość to jest coś, co znika nagle jak zdmuchnięty wiatrem płomyk świecy?
Jest mi smutno i ciężko. Pogubiłam się w tym wszystkim.
anabell

wtorek, 17 lutego 2009

Australijskie Piekło

Od dawna interesuje mnie Australia, jej niezwykła fauna i flora, rdzenni mieszkańcy, ich wspaniała kultura.
Chciałabym na własne oczy zobaczyć te z lekka zawiane misie koala, skaczące kangury i cała masę przeuroczych, łagodnych torbaczy. Ale wiem,że to sie nigdy nie stanie, więc ilekroć jest jakiś film dokumentalny o Australi, oglądam go dokładnie.
Tegoroczne wieści z Australii są tragiczne.
Pożary w Australii sa niejako sprawą normalną, ale tegoroczne, które przetoczyły się przez południowo-wschodnią część kraju, zebrały tragiczne żniwo.
Tegoroczne pożary sa najtragiczniejsze od 220 lat, czyli od początku europejskiego osadnictwa. Pochłonęły ponad dwieście ofiar śmiertelnych, przyniosły miliardowe straty.
W stanie Wiktoria ludzie ginęli w płomieniach, a miejscowości zamieniały się w gorące pogorzeliska.
W sytuacji, gdy temperatura sięga 47 stopni Celsjusza, naprawdę nietrudno o samozapłon drzew eukaliptusowych. Świadkowie opowiadali, że drzewa wręcz eksplodowały, a z nieba padał deszcz z popiołu. Jest bardzo wiele osób poparzonych, a w szpitalach zaczęło brakować morfiny.
Symbolem tych, którzy przeżyli pożary, stała się pewna samiczka misia koala. Strażak Dave Tree znalazł ją w wypalonych resztkach lasu eukaliptusowego. Jego kolega nakręcił film, gdy Tree trzyma popaloną łapkę koali, a w tym czasie spragniony miś wypija dwie butelki wody. Ten filmik jest do obejrzenia na portalu YouTube i osiągnął niebywałą oglądalność.
Ósmego lutego wydawało się, że pogoda pomoże nieco walczącym z żywiołem, bowiem temperatura spadła do 25 stopni. Niestety- ochłodziło się, ale jednocześnie przyszedł zmienny wiatr, który rozprzestrzeniał ogień w różnych kierunkach. Rozszalały żywioł pochłaniał wszystko co napotkał na swej drodze. Wielu uciekających przed ogniem mieszkańców porównywało ten ogień do tornada przetaczającego sie po okolicy.Wiele osób, którym udało sie ujść z życiem straciło całe swoje mienie- zostało im to, co w danej chwili mieli na sobie. Byli szczęśliwi, że udało im się ujść z życiem, bo płomienie były tak intensywne, że zabijały ludzi nawet z odległości 150 metrów.
Dla Australijczyków pożary to nie nowina. Domy wyposażone są w instalacje tryskaczowe, pompy gaszące, najbliższa okolica domu jest pozbawiona drzew - niestety wszystkie te zabezpieczenia, spełniające dotychczas swe zadanie, tym razem nie sprawdziły się.
Premier stanu Wiktoria, John Brumby powiedział - byliśmy przygotowani na powódz ognia, ale nie na tsunami.
Najgorzej, że naturze "pomagają" podpalacze. Australijska policja ujęła dwóch podpalaczy, którzy podpalili Marysville, niegdysiejsze miasteczko poszukiwaczy złota, położone 130 km na północ od Melbourne. Miasteczko przestało istnieć, a policja podejrzewa, że spłonęło w nim stu z pięciuset mieszkańców. Policja odcięła dostęp do miasteczka, aby nie pokazywać mediom zwęglonych zwłok. Nad miejscowością nadal utrzymują się chmury dymu a w powietrzu wisi odór spalonych ciał.
Premier Kevin Rudd ogłosił dzień żałoby narodowej.
Z pożarem walczyło tysiące ludzi - profesjonalistów i ochotników. Mimo tego bilans jest straszny. Pięć tysięcy ludzi zostało bez dachu nad głową. Zniszczonych zostało 1200 domów, wypaliło się prawie pół miliona terenów uprawnych. Zniszczeniu uległo 350 tys. ha pastwisk i winnic.
Firmy ubezpieczeniowe melduja o stratach rzędu ponad pół miliona dolarów australijskich (260 mln euro).
Jeszcze 12 lutego straż pożarna poinformowała o 12 dużych pożarach, które prawdopodobnie są wynikiem podpaleń.
Nad zidentyfikowaniem podpalaczy pracuje 125 śledczych, a niedługo zostaną opublikowane portrety pamięciowe podejrzanych o podpalenia. Jednocześnie policja tropi złodziei, którzy wykorzystują zaistniałą sytuację.
Pożary najboleśniej dotknęły przedsiębiorstwa rolnicze. Australijski wiodący koncern zbożowy obliczył, że do 30 pazdziernika b.r. jego zyski obniżą sie o 50%, a akcje stracą 25% na swojej
wartości, czyli spadną na najniższy poziom w historii.
Przeogromnie współczuję Australijczykom. Z reguły to dzielni ludzie, pracowici, z poczuciem humoru.
I bardzo mi żal tych wszystkich zwierząt, poparzonych, cierpiących, ginących w bólu.
Jeszcze długo spalone tereny będą gorącym, czarnym pogorzeliskiem, osnutym dymem.
Ale przeraziła mnie również bezmyślnośc i podłość ludzi - podpalenia i kradzieże.
anabell

poniedziałek, 16 lutego 2009

Dlaczego?????

Znów zadano mi pytanie, dlaczego piszę. Odpowiedz jest dość prosta - piszę bo lubię. Zawsze lubiłam pisać, pewnie dlatego, że nie miałam trudności z przenoszeniem myśli na papier.
Jestem przekonana, że to zasługa pierwszej mojej nauczycielki, która potrafiła nauczyć nas kilku ważnych rzeczy - czytania jak największej ilości książek, pisania bez błedów ortograficznych, wypowiadania swoich myśli w sposób logiczny, uporządkowany i w ten sam sposób przenoszenia ich na papier.
Do końca życia nie zapomnę naszych ówczesnych koszmarów , w postaci dyktand. Gdy "przybyło" nowe słowo "rzeka", pani wytłumaczyła nam , że w starosłowiańskim języku i rosyjskim "rzeka to rieka", więc mamy zapamiętać, że ten wyraz pisze sie przez "rz". Potem ta "rzeka" przez tydzień królowała w dyktandach. Zresztą dyktanda były wręcz nasza codziennościa, takie małe, króciutkie, kilka zdań zaledwie, a każde zdanie "z bombą na pokladzie". I nikt wtedy nie słyszał o dysleksji czy też dysgrafii, jak również o prawach ucznia.
Natomiast często słyszeliśmy o obowiązkach ucznia.
Pamiętam pierwsze wypracowanie - to miał być list z wakacji. Mieliśmy napisać, gdzie byliśmy, co robiliśmy, co się nam najbardziej podobało. I wtedy nasza pani powiedziała nam bardzo ważną rzecz - gdy już napiszecie to wypracowanie "na brudno", sprawdzcie, czy wszystkie trudne wyrazy sa napisane poprawnie, a potem, nim przepiszecie do zeszytu, przeczytajcie je na głos, bo zdarza się , że dopiero wtedy zauważamy , że nie jest to dobrze napisane.
Przez wiele lat korzystałam z tej rady.
W liceum też miałam dobrą polonistkę. I pisałyśmy (własnie pisałyśmy, bo to było liceum żeńskie) bardzo wiele wypracowań, nawet miałyśmy za zadanie uwspółcześnić Makbeta. Trochę karkołomne zadanie, ale całkiem niezle wywiązałyśmy sie z niego.
W liceum i pózniej zawsze prowadziłam dość szeroką korespondencję - miałam spore grono osób poznanych na wakacjach. Poczta Polska miała niezłe wpływy z samych naszych listów.
Lubiłam pisać, ale nigdy nie pisałam pamiętnika. Nawet nie wiem dlaczego.
Może jego rolę spełniały częściowo właśnie listy?
Czasami pisałam jakieś drobne opowiadania, najczęściej oparte na moich własnych przeżyciach, raz na wiele, wiele miesięcy trafiał się jakiś wiersz. Oczywiście to wszystko lądowało w przysłowiowej szufladzie, a co jakiś czas , z okazji porządków, ulegało zagładzie.
Z czasem zaniechałam pisania opowiadań, listy zamieniły sie w kontakty telefoniczne lub osobiste. Jedynie z jedną z kuzynek wymieniałyśmy ze sobą bardzo długie listy.
A potem życie zadbało o to, bym nie miała zupełnie nadmiarów wolnego czasu. Potem nastała "era komputera" i komórek. Telefony zamieniły sie sms-y, papierowe listy w e-maile.
A mnie przybyło wolnego czasu i pomyślałam o pisaniu, ale może już nie do szuflady?
Po jakimś czasie trafiłam przypadkowo na blogi , podczytywałam , czasem się gdzieś wpisałam, potem robiłam to coraz częściej . Trwało to jednak dośc długo nim zdecydowałam się na własny blog.
Trochę mnie na to namówiono, a poza tym pomyślałam, że skoro komentuję czyjeś wypowiedzi, to ten ktoś powinien mieć szansę ocenienia moich myśli.
Podoba mi się ta forma istnienia w sieci, polubiłam osoby, ktore tą drogą poznałam, z niektórymi nawiązałam korespondencję.
Mam nadzieję,że jeszcze jakis czas ze mną wytrzymacie.
anabell

piątek, 13 lutego 2009

Weekendowa ciekawostka

W 1744 roku zatonął "HMS Victory", jeden z największych i najpiękniejszych okrętów brytyjskiej , królewskiej floty.Był to 53 metrowy trójmasztowiec, a na pokładzie miał zamontowanych 110 armat, wykonanych z brązu.
Kazda z nich była ozdobiona reliefami delfinów i monogramami króla Jerzego II.
W chwili zatonięcia był nie tylko największym i najlepiej uzbrojonym statkiem Royal Navy, ale był również statkiem najdrozszym, bowiem jego ładownie były po brzegi wypełnione 5 tonami złota w postaci 100 tysięcy złotych monet.
Dziś takie znalezisko może być warte miliardy dolarów.
Do dziś nie wiadomo, dlaczego zatonął. "HMS Victory" wypłynąl z Lizbony 4 pazdziernika 1744 roku. Na jego pokładzie znajdowało się 1150 ludzi, z których nikt nie ocalał. Okrętem dowodził admirał sir John Balchin, a na pokładzie , oprócz załogi znajdowali się najwyższej rangi przedstawiciele Royal Navy.
Już w Zatoce Biskajskiej okręt napotkał potężny sztorm i z tego pojedynku nie wyszedł zwycięsko. Prawdopodobnie rozbił się skałach Casquets, nieopodal francuskiego portu Cherbourg. Po jakims czasie na plaży wyspy Guemsey znaleziono kawałek masztu.
Juz wtedy jedna z poszkodowanych rodzin wyznaczyła pięć tysięcy funtów nagrody dla tego, kto odnajdzie wrak okrętu.
Jednak dopiero teraz, 265 lat po tragedii, poszukiwacze kalifornijskiej firmy "Odyssey Marine Exploration", ogłosili w dniu 2 lutego 2009 roku, że znalezli w Kanale La Manche zatopiony wrak "HMS Victory".
Szef grupy archeologów Neil Dobson oraz właściciel firmy "Odyssey"Greg Stemm, oświadczyli,ze po wydobyciu statek zostanie oddany w ręce brytyjskich muzeów.
Stemm juz negocjuje z Ministerstwem Obrony WB, warunki wydobycia wraku.
Sprawa budzi wiele emocji, bo firma "Odyssey" zastrzegła sobie poważna sumę wykupu wraku, podobnie jak przy wydobywaniu z dna w poblizu Gibraltaru innego statku Royal Navy,"HMS Sussex", który zatonął w 1694 roku i równiez transportował złoto.
Wówczas umowa dotyczyła setki milionów funtów wykupu.
Firma "Odyssey" dwa lata temu wydobyła bez zezwolenia i zabrała ze soba na Florydę srebro z hiszpańskiego galeonu "Czarny Łabędz". Hiszpański galeon zatonął na Atlantyku w 1804 roku, a na swym pokładzie transportował 17 ton srebrnych monet, o wartości 390 milionów euro.
Hiszpański rząd zaskarżył wtedy kalifornijska firmę. Według Hiszpanów srebro należy sie im, ponieważ oni nigdy oficjalnie nie uznali okrętu za stracony, a Ministerstwo Kultury zarzuciło Amerykanom splądrowanie hiszpańskich dóbr kultury. Sprawa do dzis nie znalazła epilogu.
Tak naprawdę nurkowie odkryli wrak "Victory" juz w maju ubiegłego roku, na głebokości ponad 100 m.
Dotychczas wydobyto armaty i zajęto się poszukiwaniem przyczyn zatonięcia , które nastąpiło daleko od wybrzeża, co może świadczyć o tym, że to sztorm był powodem zatonięcia statku.
Kalifornijska firma, w obawie przed nieproszonymi poszukiwaczami i piratami nie podała miejsca, w którym znajduje się wrak, oświadczyła tylko, że jest to ponad 8o km dalej od miejsca tragedii z 1744 roku.
"HMS Victory" był czwartym z sześciu okrętów Royal Navy, które nosiły tę nazwę.
Sześćdziesiąt jeden lat pózniej okrętem o tej samej nazwie dowodził i zginął na nim w bitwie pod Trafalgarem admirał Horatio Nelson.
Oglądałam przed 2 laty na Discovery Channel cykl filmów o współczesnych poszukiwaczach skarbów.
Przedsięwzięcie przynosi zyski, ale należy wpierw sporo pieniędzy zainwestować w sprzęt potrzebny nie tylko do wydobycia tych skarbów ale i równiez do odpowiedniego ich zabezpieczenia po wydobyciu, żeby nie uległy zniszczeniu. Potrzebni są do tego różni specjaliści- nie tylko nurkowie ale i archeologowie i konserwatorzy zabytków.
Myślę, ze obecny kryzys przyhamuje niestety prace nad wydobyciem wraku "HMS Victory".
anabell

środa, 11 lutego 2009

Już wszystko było

Wpadł mi w ręce artykuł kolejnego nawiedzonego ekologa - znów wyczytałam, że czekaja nas same powodzie, susze i inne tego rodzaju atrakcje.
Przypomniało mi się, że stosunkowo niedawno skończyłam czytać ksiązkę "Tajemnicze Dzieje Polski' Jerzego Besali.
Otóz anomalia pogodowe nieraz miały miejsca i na ziemich polskich i w Europie.
Zima roku 1647 na 1648 rok zamieniła się we wczesną wiosnę, prawie nie było mrozów, za to wielkie deszcze. Ponadto przechodziły nad Europą huraganowe wiatry i szalały burze - na Mazowszu, w okolicach Szczecina, wokół Hamburga, Bremy, Frankfurtu, Wrocławia, czyniąc olbrzymie szkody, o czym pisali ówcześni kronikarze.
A potem nastąpiło niezwykle suche lato i ataki szarańczy wyniszczajace zbiory na Ukrainie. Zimą nie było czym karmić bydła. Chłopi ukraińscy masowo, wraz z rodzinami porzucali ojcowizny i przyłączali się do Kozaków Chmielnickiego nie tyle z nienawiści do panów Lachów, co z powodu klęski głodu dwóch strasznych dla Ukrainy lat: 1648 i 1649.
Okazuje się, że klęski żywiołowe (naukowo zwane elementarnymi) często są przyczyną dramatycznych wydarzeń w dziejach różnych narodów.
U schyłku XVI wieku, wielkie państwo moskiewskie było wyczerpane niezwykle krwawymi , okrutnymi rządami Iwana IV Groznego oraz pobiciem Rosji przez polskie wojska Stefana Batorego. I może pozbierałoby sie jakoś , gdyby nie fatalna pogoda.
Latem 1601 roku na terenach Wielkiego Księstwa Moskiewskiego bez przerwy padały ulewne deszcze, w wyniku których całkowicie przepadły zbiory. Jesieni prawie nie było, gdyz po lecie nastąpiły bardzo silne mrozy. Na kraj spadła klęska głodu.
Podobna sytuacja zdarzyła się jeszcze w 1603 i 1604 roku, doprowadając do dzikich buntów i przerażających zdarzeń. Aby przeżyć, rodzice sprzedawali w pierożkach , na targach, mięso zabijanych dzieci. Zresztą i w Polsce i w innych krajach Zachodu, w chwilach skrajnego głodu szerzył się kanibalizm.
W czerwcu 1604 roku wkroczył do Moskwy "cudownie ocalały" carewicz Dymitr na czele wspierających go polskich i kozackich oddziałów. Witany był przez mieszkańców Moskwy z wielka radością, zwłaszcza, że w tym dniu świeciło słońce i ludzie nabrali przekonania, ze od tej pory nastąpi poprawa pogody a wraz z nią urodzaj.
Owszem, nastąpiła poprawa pogody, ale Polacy weszli na Kreml, po czym doszło do wielkiej wojny domowej oraz przeciw zaborcom - Polakom.
Bez wątpienia do tego długotrwałego kryzysu przyczyniły sie zaburzenia klimatyczne i klęski elementarne z lat 1602 - 1604.
W latach 1649 i 1650 Polskę i Europę Środkową nawiedziły z kolei niespotykane dotąd powodzie. Wylała Wisła, Wełtawa, Dunaj, Ren, Łaba, Wezera.
W 1652 roku ulewne deszcze doprowadziły do zalania Krakowa i wybuchu zarazy. Nic dziwnego , skoro wg ówczesnych kronik woda niosła duże ilości trupów, ponoc aż około 20 tysięcy. Ludność była dziesiątkowana przez głód i epidemie. Zdesperowani ludzie z Podola, Wołynia i Kijowszczyzny uciekali do Rosji, którą tym razem omijały plagi pogodowe.
Aż nadszedł 1655 rok. Zima była wyjątkowo mrozna i długa. Morze Bałtyckie zamieniło się ponoć w gigantyczne lodowisko. Szwedzi saniami przeprawiali się do Niemiec i stąd do Polski.
Te niespotykane dotąd warunki umożliwiły Szwedom rozpoznanie i przygotowanie się do uderzenia na Rzeczpospolitą. Przez skute lodem cieśniny bałtyckie, Szwedzi przerzucali nie tylko wojska ale i potęzną artylerię. Oczywiście główne siły przetransportowano na statkach i wkrótce potęzne działa i zelazne regimenty Karola Gustawa z łatwościa przepędzały polskie chorągwie, włącznie z osławioną husarią.
Lata potopu szwedzkiego były czasami anomalii pogodowych, które przyczyniały się do pogłębiania kryzysu. Wiosenne oraz letnie deszcze i powodzie doprowadziły w wielu miejscach Europy i w Polsce, do kolejnej fali głodu. Do tego dołączyła sie niespotykana plaga myszy pustoszących, podobnie jak Szwedzi, polskie spichlerze i stodoły.
Nawet dośc bogatą wówczas Litwę też dopadło głodowe barbarzyństwo. ... "ludzie zjadali psy, koty, padlinę...na ostatek rżnęli ludzi i ciała ludzkie jedli i umarłym trupom ludzkim wyleżeć się w grobie nie dali" -tak pisał o tych wydarzeniach naoczny świadek w województwie mińskim, Jan Cedrowski.
Zaburzenia klimatyczne na ogół były katalizatorem przemian, a nawet wywoływały kryzysy gospodarcze i społeczne.
Powodzie na ziemiach Galicji w latach 1844-1845 spowodowały na tych ziemach klęskę głodu i to w chwili, gdy polscy patrioci szlacheccy szykowali powstanie przeciw zaborcom. W 1846 roku doszło do tragicznej rzezi galicyjskiej, czyli ruchu chłopów przeciw dworom pod wodzą Jakuba Szeli. Przekonani przez Austriaków, że winę za ich ubóstwo ponoszą polscy panowie , wymordowali tych, którzy szykowali spisek przeciw zaborcom.
Podobne słoty objęły w następnych latach prawie cała Europę, przyczyniając sie do okropnej zarazy ziemniaczanej i całkowitego nieurodzaju zbóz w 1847 roku. Wywołało to największą klęskę głodu aż do czasów pierwszej wojny światowej w Europie.
Przez wiele pokoleń zastanawiano się, jak tłumaczyć wściekłe kaprysy natury.
Ludzie i kronikarze od wieków usiłowali powiązać anomalie pogodowe i klęski elementarne z działaniem Boga.
Współcześni ekolodzy znależli odpowiedz na wszystkie pytania- wszystkiemu winien efekt cieplarniany, wywołany nadmierną emisją gazów przemysłowych do atmosfery.
Jak to- nie było wtedy przemysłu- a jesteście tego pewni?
anabell

wtorek, 10 lutego 2009

O czym marzy dziewczyna, gdy....

......się starzeć zaczyna.
Ktoś z moich znajomych zauważył, że bardzo się zmieniłam i to chyba nie na lepsze, bo jakoś trudno we mnie odnalezć tę kobietę sprzed lat.
Poczułam sie dotknięta tym stwierdzeniem, ale jednocześnie zmusiło to mnie do zastanowienie się , co się we mnie zmieniło. A zmieniło się wiele zwłaszcza wokół mnie. Po raz drugi odcięłam pępowinę łączącą mnie z córką - wyjechała z domu i z kraju na stałe, załozyła własną rodzinę, teraz sama została matką. To mi jaskrawo udowodniło, że czas nie stoi w miejscu, tylko nieubłaganie pędzi do przodu. Szczeniątko, które całkiem niedawno przyniosłam do domu, kilka dni temu ukończyło 15 lat, a ja wciąż pamiętam 20-to centymetrowe maleństwo z 7-mio centymetrowym, wiecznie merdającym ogonkiem.
Ale co się zmieniło we mnie, w mojej psychice? No cóż, postarzałam się, załapałam sie na dziwną, nieuleczalną chorobę, coraz mniej spraw mnie "porywa", podchodzę do wielu spraw mniej emocjonalnie i - przestałam marzyć. Przestałam marzyć, planować, wymyślać coby jeszcze zmienić. Zaczęłam żyć "na bieżąco", bez wybiegania myślami w przyszlość. To chyba największa zmiana. Na szczęscie nie opuściły mnie moje różne zainteresowania -w dalszym ciągu spędzam wiele godzin na czytaniu i róznego rodzaju robótkach. Mniej spotykam sie ze znajomymi, zaczęłam pisać blog, a nigdy dotąd nie napisałam nawet jednej linijki pamiętnika!
Postanowiłam więc sprawdzić, jak jest z moimi kolezankami - wszystkie jesteśmy w podobnej sytuacji rodzinnej, tyle tylko, że ich dzieci nie wyjechały z kraju.
Do marzeń "przyznały się " raptem 2 dziewczyny, z siedmiu. Jedna marzy o wygranej (dużej wygranej) w totka. Bo mogłaby kupić dom z ogrodem, nie zamartwiać sie ciągłym brakiem pieniędzy.
Druga marzy o tym, by spotkać jeszcze kogoś, z kim mogłaby ułożyc sobie życie na nowo, bo nie chce być sama "na starość".
I to koniec marzeń.
A więc zapytałam, co planują na najblizszą przyszłość- tu padło najwięcej odpowiedzi - pojechać do sanatorium, odchudzić sie w racjonalny sposób pod kontrolą lekarza,zmienić meble, wyremontować mieszkanie, zacząc się wreszcie leczyć (to powiedziała chora na cukrzycę), zmienić miejsce zamieszkania-wynieść sie z miasta na wieś. Wiem, przyziemne, ale zawsze jakieś plany.
A co chciałyby zmienić - jedna odpowiedz-mniej emocjonalnie podchodzic do tego, co sie dzieje u dorosłych dzieci, druga -dość zaskakująca, bo padła z ust męzatki o prawie 50-letnim stazu małzeńskim: zmienić psychikę własnego męza, by nie uwazał jej wciąz za głupszą od siebie.
Pomyślałam, ze chyba dośc pózno przejrzała na oczy.
A jak z dotychczasowymi zainteresowaniami - z powodu postepujacej choroby jedna z nas zupełnie nie może czytać, co ja załamało, druga zupełnie juz nie robi ulubionych hafcików, ale czyta, zainteresowania innych pozostały bez zmian.
Pozbierałam te wszystkie odpowiedzi i zrobiło mi się smutno. Dotychczas myślałam,że te zmiany, które zaszły we mnie to tylko wynik tej choroby, która często prowadzi do lekkich stanów depresyjnych, ale dlaczego dziewczyny, młodsze ode mnie o kilka lat, zdrowe, też nie marzą o niczym? A moze marzenia to tylko przywilej młodości?
Moze zmagania z codziennością pozbywaja nas nie tylko złudzeń ale i marzeń?
A moze to juz dopadła nas starość?
Sama nie umiem sobie na te pytania odpowiedzieć - muszę jeszcze nad tym pomyśleć.
anabell

sobota, 7 lutego 2009

Kryzys -trochę o mechanizmach

Pieniądze są krwioobiegiem cywilizowanego świata. Są środkiem wymiany handlowej, instrumentem, za pomoca którego jeden towar jest sprzedany, a inny zostaje kupiony. Wystarczy wyeliminować pieniądze lub zredukować ich druk poniżej niezbędnego poziomu, by konsekwencje okazały sie katastrofalne.
Przykładem tego był amerykański kryzys w latach trzydziestych ubiegłego stulecia.
W roku 1930 Ameryce nie brakowało potencjału przemysłowego ani ludzi wykwalifikowanych i chętnych do pracy.Posiadała rozwinięty i efektywny system komunikacji, łączność pomiędzy regionami i lokalna, była uważana za najlepszą na świecie. Nie było wojny ani wewnętrznych zamieszek.
Jedyne, czego brakowało Stanom Zjednoczonym w latach trzydziestych to odpowiedniego dopływu środków finansowych do produkcji i handlu.
Jedynym zródłem nowych pieniędzy i kredytów byli bankierzy, którzy z premedytacją odmówili udzielenia pożyczek właścicielom firm przemysłowych, sklepów i farm.
Ponieważ zaś nadal egzekwowano pożyczki udzielone wcześniej, pieniądze szybko wyszły z obiegu.
Za pomoca tej prostej sztuczki Amerykę wpuszczono w "depresję", a bankierzy przejęli setki tysięcy farm, domów i biznesów. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistego powodu owego kryzysu.
Zakończył go wybuch II wojny światowej i ci sami bankierzy, którzy nie dawali pieniędzy na cele pokojowe, dali pieniądze na zbrojenia. Z dnia na dzień kryzys się skończył.
A jak to było mozliwe?
W grudniu 1913 roku, gdy wielu posłów już wyjechało na wakacje, Kongres przegłosował ustawę powołującą instytucję o nazwie Federal Reserve Corporation, powierzając jej zadanie produkowania pieniędzy i ustalania jej wartości. Korporacja ta ma charakter prywatny i tym samym jej rzeczywistym celem jest zysk bankierów, a nie dobro społeczeństwa.
Reserve Bank otrzymuje ogólne wytyczne, ale działa niezależnie od rządu. Senat sprawuje na tą instytucja ogólny nadzór. Decyzje Banku nie są zatwierdzane przez kogokolwiek, z prezydentem włącznie.
Od tego momentu -1913 roku- mała grupa uprzywilejowanych osób "stworzyła" dziesiątki miliardów dolarów w walucie i kredytach, które następnie ludzie ci pożyczyli rządowi i społeczeństwu na procent.
A wszystko zaczyna się od konieczności uzyskania pieniędzy. Rząd Federalny. który wydał znacznie więcej pieniędzy niż ich otrzymal od obywateli w formie podatków i potrzebuje np. miliard dolarów, prosi o nie owych "twórców" a ci bankierzy chętnie to czynią w zamian za umowę, ze Rząd zwróci im te pieniądze z procentem. W takiej sytuacji Kongres upowaznia Ministerstwo Skarbu do wydrukowania papierów wartościowych, w wysokości miliarda dolarów, które zostaja przekazane bankierom. Następnie Federal Reserve płaci koszt druku papierów ( w tym przykladzie tysiąc dolarów) i przekazuje rządowi pieniądze. Rząd wykorzystuje pożyczone pieniądze do zapłacenia długów, ale jednocześnie naród staje się dłuznikiem bankierów w wysokości miliarda dolarów plus procent od tej sumy.
W 1980 roku rząd Stanów Zjednoczonych był winien bankierom trylion dolarów, a społeczeństwo płaciło od tej kwoty sto miliardów dolarów rocznie jako procent. Poza tym bankierzy kontrolujący pieniadze, mogą (lub nie) udzielać pożyczek duzym korporacjom. Odmowa przyznania pozyczki powoduje spadek wartości akcji danej korporacji na giełdzie. Gdy ceny juz spadną, agenci bankierów wykupują owe akcje, po czym wielomilionowa pozyczka zostaje przyznana, akcje idą w górę, a bankierzy sprzedają je z zyskiem. Proste - prawda?
Obecnie wystarczy,ze Federal Reserve przekaze mediom informacje, iz stopa procentowa wzrośnie lub sie obnizy, a akcje na giełdzie idą w góre lub zlatuja w dół .
Nalezy zadac sobie pytanie, jak to mozliwe, ze ten złodziejski system utrzymywal się przez tyle lat?
Po prostu politykom było z tym wygodnie. W końću to bankierzy finansuja kampanie wyborcze. Nowo wybrany prezydent rewanzuje się obsadzaniem bankierami najwyzszych stanowisk w państwie. Główne partie akceptują taki system, bo ich liderzy po zakoczeniu kadencji zwykle obejmuja lukratywne stanowiska w korporacjach, a dzieci liderów podejmuja tam pracę na doskonale płatnych posadach.
W tej chwili toczy sie walka o utrzymanie dominacji bankierów w państwie. Jednoczesnie pod naciskiem społeczeństwa senatorzy i posłowie walczą o wprowadzenie państwowej konroli nad bankierami, a ściślej nad rodzajem tej kontroli.
Okazuje się więc, że najpotęzniejsze państwo świata, którego społeczeństwo żyje na kredyt, nie moze pozwolić sobie na wiele wydatkow , choćby takich jak udzielanie pomocy innym krajom i prowadzenie wojen.
Najblizszy czas pokaze jak dalej będzie przebiegał kryzys w Stanach, jaki będzie jego wpływ na inne kraje świata.
Baczna obserwacja tych wydarzeń pomoze innym krajom w podejmowaniu decyzji ekonomicznych, mających na celu złagodzenie rozchodzącego się falami kryzysu.
Nalezy jednocześnie pamietać, ze kryzys to nie powodz i nie bardzo mozna mu zaradzić zanim dojdzie do danego kraju. Wiedząc o nadchodzącym kryzysie nalezy na wszystkich frontach przygotowac się na wszelkie rozsądne oszczędności, w gospodarstwach domowych równiez.
anabell

piątek, 6 lutego 2009

Pytanie Tygodnia

Najczęściej zadawanym pytaniem tego tygodnia było: "czy lepiej zwiększać zadłużenie państwa, czy też ciąć wydatki budżetowe?"
Pytanie to zadano znanym w Polsce ekonomistom, eskpertom gospodarczym, socjologom.
Zdania podzielone,ale czy u nas kiedykolwiek eksperci mówili jednym głosem?
Zdaniem dr Andrzeja Olechowskiego, b. ministra finansów, jest to nie tylko kwestia wyboru, ale możliwości. Zwiększenie deficytu budżetowego, powyżej zafiksowanego w aktualnym budżecie, spowoduje restrykcje wynikające ze stosownych ustaw o ograniczeniu długu i utrudni naszą sytuację budżetową w 2010 roku, który będzie jeszcze trudniejszy niż obecny.Druga kwestia- znalezienie nabywców na polskie papiery dłużne powyżej zaplanowanych ilości może się okazać bardzo kosztowne. Odpowiedż brzmi- oszczędzać.
Prof.Jadwiga Staniszkis, socjolog, uważa, że należy robić oszczędności tam, gdzie to tylko jest możliwe, głównie w celu ukrócenia marnotrawstwa w strukturach państwa.Ponadto należy starać się wynegocjować zmiany w uzytkowaniu funduszy unijnych ( co już sie dzieje), bo niekiedy trzeba mieć mniej środków własnych. Wykorzystywane do 2013 roku środki powinny być skoncentrowane jedynie na wielkie projekty, takie jak budowa gazoportu czy też elektrowni jądrowych, co będzie tworzyło nowe miejsca pracy i podniesie poziom technologiczny. A najważniejsze -nie należy stawiać sprawy "albo-albo", nie usztywniać się i pozostawić swobodę manewru.
Były wicepremier , prof. Jerzy Hausner uważa, że trzeba ograniczać zbędne wydatki, natomiast zwiększać te, które służą aktywności gospodarczej i rozwojowi, a w szczególności te, które szybko uruchomią inwestycje publiczne. Jeżeli będziemy w stanie zwiększyć inwestycje publiczne, to deficyt może byc większy niż planowany. Natomiast nie należy powiększać deficytu dla wydatków bieżących.
Analityk i ekspert gospodarczy, dr Richard Mbewe, jest zdania, że trzeba ciąć wydatki budżetowe, ale zwiększenie zadłużenia byłoby dość niebezpieczne, bo oddalałoby przejście na walutę euro. Trzeba cały czas pamietać, że wejście do tej strefy przyspieszyłoby rozwój gospodarki. Powinno sie oszczędzać i słusznie premier rządu tnie wydatki, ale trzeba się liczyć z tym, że ludzie też na tym ucierpią.
Prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Zdzisław Sadowski podsumował sytuacje w ten sposób - "warto rozejrzeć się za sposobem dostosowania do obecnej sytuacji i trzeba podkreślic stanowczo, że Polska nie jest w kryzysie, dopiero może w nim być. Rząd nie powinien wykonywać nerwowych ruchów, lepiej poczekac co będzie dalej.
Oczywiście można dopuścić możliwość powiększenia deficytu w razie wielkiego zagrożenia, ale na razie takiego na pewno nie ma."
Tyle eksperci .
Nikt nie potrafi jeszcze dzisiaj ocenić prawdziwej skali kryzysu, ani przewidzieć i oszacować efektów programów ratunkowych. Ich skala i zakres są ogromne i dopiero czas pokaże co z tego wyniknie.
W Brukseli odbyły się rozmowy pomiędzy przedstawicielami europejskiego samorządu gospodarczego i bankami. Rozmowom przewodniczył Gunter Verheugen. Wystosowano w ich trakcie apel skierowany do banków, że w dobie kryzysu nie powinny zapominać o swych obowiązkach wobec małych i średnich przesiębiorstw , ale nie wiadomo, czy odniesie to jakikolwiek skutek.
Jak długo ekonomiści i politycy nie zauważą, że globalna gospodarka wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli i wpływów i nadal będzie postepować "giełdyzacja" gospodarki i rządzić nią kapitał spekulacyjny a nie inwestycyjny, tak długo pole manewru dla polityków gospodarczych będzie bardzo ograniczone.

wtorek, 3 lutego 2009

Bić czy nie bić?

Miałam napisac coś wielce pogodnego, ale dzisiejszy post Atiny Bezdomnej zdopingował mnie do napisania czegoś poważnego, a jeśli poważne to juz nie pogodne.
Bić czy nie bić ? -to jest pytanie, które od czasu do czasu zaprzata głowę niektórym, którzy aktualnie wychowują dzieci.
Bo trzeba tu jasno powiedzieć,że niektórzy nie maja takich rozterek i tłuką dzieci z byle powodu i gdzie popadnie - pupa, głowa, plecy - byle mocno, bo musi ta mała zaraza pojąć, że tata lub mama wymagaja od niego szacunku dla siebie.
To oni tu rządzą, nie dzieciak.
Nie ukrywajmy - wychowanie dziecka to dośc trudny i żmudny obowiązek, zwłaszcza w czasach, gdy my, dorośli nie umiemy sie w obecnej rzeczywistości odnalezć.
Coraz częściej brakuje pieniędzy, czasu a w końcu i chęci. I wtedy swoje frustracje przenosimy na dziecko, zwlaszcza w chwili, gdy jest nieposłuszne lub hałasuje, gdy nam głowa pęka z nadmiaru problemów. Zaczynamy podświadomie obarczać dziecko wina za całe zło i wtedy często je karcimy. Jeśli nawet nie bijemy, to wydzieramy sie na nie niemiłosiernie.
Ci co mnie często odwiedzają, wiedzą, że juz zakończyłam działalność wychowawczą, bo dziecko jest dorosłe i nawet uczyniło mnie babcią.
Przyznam sie nieskromnie, ze jestem zadowolona z tego, jak ją wychowałam. I naprawdę, nie stosowałam w procesie wychowawczym klapsów, klęczenia na grochu, stania w kącie lub wrzasku.
Wychowując ją cały czas miałam w pamięci swoje dzieciństwo, pełne zakazów i rygorów (tu ciekawostka- wychowywali mnie dziadkowie), które w wieku nastolatki omijałam kłamiąc w domu niemiłosiernie.
Nie chciałam, by moje dziecko bało się mnie i tego ,że będę na nią wrzeszczeć gdy zrobi coś niezgodnego z poleceniem, nie chciałam by ze strachu kłamała.
Chciałam, by zawsze miała własne zdanie, umiała podjąć odpowiednia decyzję, nie bała się brania odpowiedzialności za swoje decyzje.
I wiecie co, to wcale nie było takie łatwe , bo wymagało żelaznej konsekwencji w postępowaniu.
Jezeli raz dziecku czegoś zabronisz , a pod wpływem jego wrzasku pozwolisz na to, co przedtem zabroniłaś - cały efekt pedagogiczny bierze w łeb. I jeszcze jedno- twoje postępowanie musi mieć pełną akceptacje twego partnera, a nie tak, ze ty zabraniasz czegoś, a on, ten dobry tata, pozwala na to. Tu musi byc wyjątkowo zgodny front.
Pomimo, ze w tym okresie moj mąz raczej mało bywał w domu ( w końcu ktoś musiał na to wszystko zarabiać) doskonale mnie wspierał w tym wszystkim.
Wiem, miałam łatwiej niz inne mamy, siedziałam z nią w domu, nie "kiblowała" w świetlicy, nie chodziła z kluczem na szyi.
Nie było w tym czasie całej gamy poradników dotyczących wychowywania dziecka - kierowałam sie prostą zasada- stawiałam siebie na jej miejscu i jednocześnie przywoływałam z dzieciństwa te wspomnienia, które ciągle jeszcze bolały.
I jeszcze jedna wazna rzecz - nigdy nie obiecywaliśmy jej czegoś, o czym wiedzieliśmy, ze nie mamy możliwości realizacji danej obietnicy.
Myślę , ze pamietalismy zawsze o tym, ze dziecko to tez człowiek i jednocześnie nasz partner.
Wiem, ze toczy sie dyskusja , wokół tematu ustawy zabraniającej bicia dzieci. Jedni mówia,że klaps "spontaniczny" zadnemu dziecku krzywdy nie wyrządzi, drudzy są innego zdania. Przy okazji niektórym wydaje się, ze wychowanie bez klapsów jest równoznaczne z wychowaniem bezstresowym. Wychowanie bezstresowe nie polega tylko na tym,ze nikt dziecku nie daje klapsa- wychowanie bezstresowe to pozwalanie dziecku na wszystko, co mu do tej dziecięcej głowki wpadnie. Nie lubi kogoś , niech to swobodnie okaże, np, może go kopnąć, gdy ma taka ochotę, ma ochote wrzeszczeć- a niech wrzeszczy, nie chce jeśc obiadu a zajada cukierki- a co, niech je, niech sie biedak zakazami nie stresuje.
Ja uważam, ze skoro jest coraz więcej przypadków maltretowanych dzieci lub bitych "tylko" sporadycznie, to świadczy to o tym, że część społeczeństwa nie ma nawet bladego pojęcia o wychowywaniu dzieci i należałoby czym prędzej wprowadzić obowiązek dokształcenia się w tej dziedzinie. Każda kobieta ciężarna musiałaby , wraz z partnerem, uczestniczyć w takim kursie- wyegzekwowanie dość proste- nie dostanie słynnego becikowego jeśli takiego kursu nie zaliczyła.
Bo uchwalenie ustawy zabraniającej bicia dzieci, bez nauczenia ludzi właściwych metod wychowawczych nie jest właściwą metodą. Gdy czegoś zabraniamy, musimy jednocześnie wytłumaczyc dlaczego tego zabraniamy i wskazać inne sposoby postępowania.
Ciekawa jestem , jak Wy widzicie ten problem jakie macie propozycje,
zapraszam do komentowania
anabell