środa, 22 sierpnia 2012

IX c.d.

Jakoś tak cichutko, niemal niespodzianie, nadszedł czas ostatnich wakacji przed szkołą. Po tych wakacjach Sonia miała rozpocząć szkołę.
Ciotka była stremowana,  na zakupy wybrała się sama, bez Soni. To były czasy, gdy wybór akcesoriów szkolnych był bardzo ubogi , a w księgarniach był tylko jeden komplet podręczników dla danej klasy. I choć były to czasy wielce siermiężne, podręczniki zawsze były na czas wydrukowane. Dostępne  były dwa modele piórników drewnianych, aż trzy modele tornistrów, przeważał kolor brązowy , coś w rodzaju teczki skórzanej z  szelkami, drugi model to były tornistry brezentowe, głównie  ciemno-granatowe oraz zdarzało się również to coś, co kupiła ciotka.
Tornister, który zakupiła ciotka był idealnie czarny, sztywny, a na dodatek lśniący niczym pokryty lakierem.
Ciotka była nim oczarowana, Sonia -zdegustowana. Na dodatek był dość ciężki.Wcale a wcale jej się nie
podobał. Worek na szkolne kapcie też był paskudny, bo ciotka uszyła go sama z grubego, workowego płótna w kolorze  zielonym. Do tego wszystkiego dochodził jasno-granatowy fartuch typu "lużny kitel".
Po raz pierwszy Sonia ostro zaprotestowała - fartuch był dla niej wyraznie za duży, mogła się nim
swobodnie ze dwa razy owinąć, rękawy też były za długie. Stała przed ciotką w za dużym fartuchu,
z dużym , czarnym tornistrem na plecach i chlipała, powtarzając półgłosem, że nie chce  chodzić do szkoły
"w tym wszystkim".
Bo Sonia zupełnie inaczej wyobrażała sobie swój szkolny strój - miał to być czarny lub granatowy fartuszek na szelkach, do tego granatowa plisowana spódniczka i granatowa bluzka. Tornister miał być lekki i wyglądać jak nieduża teczka, przystosowana do noszenia na plecach. A worek na kapcie miał być czarny
lub granatowy a nie taki wielki i zielony.
Niestety ciotce nawet nie przyszło na myśl,  żeby  wcześniej z małą omówić tak ważną sprawę jak szkolny
ekwipunek.
Fartuch w końcu doczekał się przeróbki przez krawcową, ale nadal nie był lubianym strojem.
Sonia okrutnie nudziła się w szkole. Dzieci dopiero uczyły się rozpoznawania liter, a ona już czytała. Na
lekcjach polskiego głównie rysowała szlaczki, pokrywając nimi najczęściej całą kartkę. Matematyka zaś
zupełnie jej nie interesowała i nie bawiła. Pisane przez nią cyfry były bardzo dziwne.
Czasem miały skrzydełka, czasem  różki. Na dodatek Sonia zaczęła opowiadać dzieciom, że jej rodzice są  daleko stąd, w Afryce, bo tata jest myśliwym i poluje na lwy.
Nie da się ukryć, że ciotka bywała częstym gościem w szkole, bo Sonia była dość uciążliwą uczennicą.
Przez całą pierwszą  klasę  Sonia chodziła do szkoły na "trzecią zmianę" i była  w obie strony eskortowana
przez ciotkę. Mieszkała  niemal dwa kilometry od szkoły, poza tym gdy wychodziła ze szkoły było już ciemno.
W drodze do szkoły musiała pokonać aż sześć przecznic, w tym jedną bardzo ruchliwą, więc sama zaczęła chodzić do szkoły dopiero w drugim  półroczu drugiej klasy.
Wtedy też zauważyła, że język polski to w sumie niezły przedmiot i w przeciwieństwie do innych dzieci
ogromnie lubiła dyktanda.  Prawidłowe pisanie zupełnie nie sprawiało jej trudności. Lubiła również
głośno czytać i zawsze zgłaszała się na ochotnika. Chodziła nałogowo do szkolnej biblioteki i wypożyczała
książki przeznaczone dla starszych uczniów. Prowadziła nawet dziennik lektur, w którym  ilustrowała po
swojemu przeczytane książki i zawsze zaznaczała, która książka jej się podobała.
Poza tym Sonia należała do szkolnego zespołu tanecznego i szkolnego zespołu teatralnego.
Biblioteka, oba zespoły i język polski - to były dla Soni miłe strony szkoły. Reszty nie lubiła. Zdecydowanie
i serdecznie.
W piątej klasie polubiła dwa przedmioty - chemię i język rosyjski. Oczywiście Sonia uczyła się chętnie
tylko tych przedmiotów, które lubiła. Resztę lekceważyła, ale jakoś brnęła na dostatecznych.
Nikt nie mógł pojąć jak można mieć słabiutką trójkę z matematyki a piątkę z chemii i fizyki, piątkę
z polskiego a trójkę z historii. No ale widocznie można było, skoro takie stopnie jej stawiano.

Pewnego dnia, gdy Sonia była już w piątej klasie, nadszedł list z zagranicy, a konkretnie z Anglii.
Nazwisko nadawcy nic a nic nie mówiło ciotce. Drżącymi palcami rozerwała kopertę i wydobyła
z niej  .... drugą kopertę.
c.d.n.

VIII c.d.

Czas płynął - dla małych jakoś wolno,  dla "dużych" chwilami zbyt szybko.
Minęło Boże Narodzenie i choć Sonia nie upolowała św.Mikołaja, ten spisał się niemal znakomicie.
Przyniósł lalkę, wprawdzie nie wielkości niemowlaka, przyniósł nowe kredki i sam,  z własnej
inicjatywy, klocki, na których były literki - po jednej stronie drukowane, po drugiej "pisane".
Bo Sonia jak na razie potrafiła odczytywać tylko literki drukowane.
Poza tym były nowe , wełniane rękawiczki, biało-niebieski sweterek, spódniczka w szkocką kratkę i czapka połączona w jedną całość z szalikiem. Niestety Sonia wyglądała w niej mocno nieszczególnie - ani ten kolor ani ten fason zupełnie nie pasowały do urody Soni.  Gdy ciotka zobaczyła jak Sonia w tym wygląda pomyślała, że chyba miała jakieś zaćmienie w mózgu, gdy to kupowała. Zaszyła czym prędzej otwór na głowę i z czapko-szalika zrobił się długachny szalik, który można było trzy razy owinąć dookoła szyi.
Wśród prezentów była też książka z dedykacją, od  Żeni. I nie były to bajki lub dziecięce wierszyki, ale "Krzyżacy".Pierwsza dorosła książka w życiu Soni. Miała sztywną oprawę, której wzór przypominał szary marmur. I miała zakładkę przyczepioną do wstążeczki. A na zakładce Żenia wymalowała rycerza na koniu.
Z czasem Sonia odczepiła tę oryginalna zakładkę i umieściła ją w swoim pudełku ze skarbami, w którym
 miała różne małe pamiątki.
Zima ciągnęła się i ciągnęła,  śniegu było mnóstwo i można było jezdzic na sankach  na pobliskim
boisku. Górka wprawdzie nie była duża ani stroma, ale i tak dzieciarnia cały dzień ją okupowała. Sonia
wracała do domu przemoczona, za co dostawała burę od ciotki.
I pewnego dnia Sonia dostała temperatury i to tak wysokiej, że ciotka czym prędzej wezwała do domu lekarza. I nie była to jak zwykle angina, ale szkarlatyna. Lekarz był zmartwiony, bał się powikłań.
Penicylina nie była wtedy w powszechnym użyciu, podano Soni sulfatiazol. Nikt nie miał pojęcia, że
dziecko ma na ten specyfik uczulenie. Po pierwszych niepokojących objawach lek odstawiono i organizm sam musiał się zająć zwalczaniem choroby.
Sonia chorowała niemal dwa miesiące. A chorowanie  u ciotki było straszliwie nudne.Na początku choroby,
gdy była wysoka temperatura, Sonia głównie spała. Gdy temperatura już spadła, cały okres rekonwalescencji musiała przeleżeć. Nudziła się jak mops w studni, bo niewiele mogła w łóżku robić - nie mogła rysować, bo czystość pościeli była narażona w tym wypadku na szwank, wszystkie swoje dziecięce
książeczki już przeczytała, potem  libretta kilku operetek i jednej opery, wreszcie przypomniała sobie o
książce od  Żeni. Ciotka przyniosła jej do łóżka książkę, wygłaszając przy tym komentarz, że to jeszcze za poważna dla niej książka, no ale może sobie ją  "przekartkować".
I Sonia zaczęła czytać, z wypiekami na buzi. Bardzo jej się ta książka podobała. Dotarła do momentu gdy
Zbyszko był prowadzony na ścięcie - z hukiem zamknęła książkę i wybuchnęła płaczem. Ciotki akurat
nie było w domu, wyszła na zakupy. Gdy wróciła, książka leżała na podłodze a Sonia leżała cichutko.
Dwa dni Sonia nawet nie otworzyła książki. Po co czytać książkę, której autor uśmierca młodego,
wspaniałego  mężczyznę - zastanawiała się Sonia. Trzeciego dnia doszła do wniosku, że zajrzy na koniec
książki - przecież coś tam jeszcze było opisane, skoro od strony, na której  prowadzono Zbyszka na śmierć, do końca  książki było jeszcze tyle kartek. Jak pomyślała - tak i zrobiła. Odetchnęła z ulgą - najwyrazniej Zbyszko żył.  Uspokojona powróciła do lektury.
c.d.n.