sobota, 14 czerwca 2014

Sypialnia z różanego drzewa

Zrobiłyśmy sobie z koleżankami "babski wieczorek", czyli małe wspominki - a tak
konkretnie konfrontację naszych marzeń z młodości ze skrzeczącą czasem
rzeczywistością.
Doszłyśmy zgodnie do wniosku, że wychowywane w powojennej rzeczywistości,
marzenia i plany snułyśmy głównie na podstawie wspomnień naszych mam.
Większość z nas była głęboko przekonana, że najważniejsze dla kobiety jest
znalezienie odpowiedniego kandydata na męża, zamążpójście i konieczne jest
urodzenie dziecka, a ideałem - dwojga dzieci, musowo chłopca i dziewczynki.
Do moich  ówczesnych marzeń dochodził jeszcze pies, najlepiej pekińczyk i - kilka
innych dziwnych rzeczy jak: akwarium z mnóstwem "welonków", duże trzy
pokojowe mieszkanie z  dużą kuchnią, łazienką z duuużą wanną wpuszczaną
częściowo w podłogę, dużym przedpokojem i drzwiami wejściowymi z szybą
wykonaną z kolorowego witraża.
Moje  marzenie miało dość konkretną podstawę - przez ponad rok mieszkałam
w takim właśnie mieszkaniu, które należało do mojego ojca i jego żony, na którą
mówiłam "ciociu".
Trudno mi dziś określić który to był rok - w każdym razie bardzo dawno, skoro
pociąg,  którym wtedy jechałam z ojcem miał wagony towarowe, przystosowane
z grubsza do przewozu pasażerów.
Pamiętam po prostu długą ławkę drewnianą pod ścianą, koc,który mi ojciec położył
bym  mogła leżeć i mały jasiek pod głowę.
I właśnie takim pociągiem dojechaliśmy z Warszawy do Mysłowic.
Potem była wspinaczka drewnianymi schodami na wysokie piętro ( trzecie), wreszcie
stanęliśmy pod wysokimi, dwuskrzydłowymi drewnianymi drzwiami, których
 górna część była ozdobiona kolorowymi witrażami.
W przedpokoju powitała nas żona ojca i jej matka oraz ......ruda, irlandzka seterka,
Kora.
Pouczono mnie, że do starszej pani mam mówić "babciu", do żony ojca "ciociu" i mam
się nie bać psicy, bo ona mnie kocha.  Na dowód swych uczuć Kora dokładnie mnie
wylizała, co niezbyt mi się podobało i tak naprawdę zdarzyło się to pierwszy raz w życiu.
Moja babcia (matka mego ojca, która mnie wychowywała) nigdy by na coś takiego
nie pozwoliła. Ale odtąd Kora wyraznie uznała mnie za część "stada" i mogłam siadać
bezkarnie na jej posłaniu, a czasem nawet tam spać. Niekiedy  Kora dostawała od swego
pana plecenie : "Kora, pilnuj dziecka". Pilnowała tak intensywnie, że nie pozwalała mi
zejść ze tego swego posłania.
W pamięci cały ten pobyt u ojca jawi mi się jako zbiór średnio miłych i mniej miłych
wydarzeń.
Nie podobało mi się, że musiałam spać sama w pokoju - zdarzało się, że rano znajdował
mnie ojciec na  posłaniu Kory, do której byłam mocno przytulona.
Zawsze wtedy dostawałam burę, a przez jakiś czas "babcia" zostawiała nawet pled obok
posłania Kory, żebym mogła się przykryć.
Trochę się tej  babci bałam, ale tak naprawdę to nie wiem dlaczego.
Pamiętam, że babcia z ciocią zawsze rozmawiały po niemiecku.Nigdy na mnie nie
krzyczała, uszyła mi nawet becik dla mojej lalki a dla mnie koszulkę nocną z różowej
flaneli, a karczek ozdobiła haftowanymi kwiatkami. Babcia właściwie całe dnie
spędzała w swoim pokoju - przeważnie coś szyła lub haftowała. Czasami wolno mi było
bawić się jej "skarbami" , czyli różnokolorowymi guzikami i koralikami.
Zwłaszcza wtedy, gdy musiałam z powodu choroby  leżeć kilka dni w łóżku.
W mieszkaniu ojca miałam swe ulubione miejsce - jeden z olbrzymich  skórzanych  foteli
w jadalni.
Bardzo lubiłam siedzieć skulona w fotelu i patrzeć na obrazy - wiele lat póżniej
dowiedziałam się, że to były obrazy Wojciecha Kossaka. Ale najbardziej lubiłam stać przy niewysokiej witrynce, pełnej porcelanowych bibelotów.
Pastereczki, baletniczki, malusieńkie serwisy do kawy, ażurowe koszyczki  - wszystko to
było obiektem mego niekłamanego podziwu.
Prawdziwą udręką było dla mnie... jedzenie. Nie lubiłam kawy z mlekiem , ani kakao ani
mleka. A zdaniem obu pań dziecko miało obowiązek pić mleko.
Ciocia miała jeszcze ze swoich lat dziecięcych  kuchnię dla lalek. Była o tyle niezwykła,
że był do niej komplet garnuszków i można było w nich gotować  wodę. Oczywiście taka
zabawa w prawdziwe gotowanie możliwa była tylko z udziałem osoby dorosłej -wewnątrz
kuchenki było miejsca na kostkę stałego paliwa. Raz na jakiś czas udawało mi się uprosić
ciocię, byśmy gotowały coś dla lalek.
Miejscem szczególnie przeze mnie podziwianym była sypialnia - całą podłogę pokrywał
bardzo gruby, jasny dywan. Jedną ze ścian zajmowała olbrzymia szafa, mnóstwo miejsca
zajmowało podwójne małżeńskie łoże i dwa nocne stoliki , poza tym stała tam toaletka
z długim lustrem,wyposażona w mnóstwo małych szafek i szufladek oraz duma mego ojca- olbrzymie akwarium, w którym pływały dostojnie "złote rybki", czyli welonki.
Akwarium zrobiło na mnie piorunujące wrażenie - miało sporo różnych roślin,  sztuczne
groty, w których mogły się chować rybki, oczywiście było podświetlone i natleniane, więc
poprzez wodę wędrowały bąbelki powietrza.
Mój ojciec codziennie zasiadał przed tym akwarium i czasami wolno mi było posiedzieć
razem z nim a nawet wrzucić rybkom odrobinę pokarmu.
Nie wolno mi było wtedy ćwierkać a i Kora nie mogła wejść do sypialni, więc częściej
oglądałam ryby gdy ciocia ścieliła łóżko  po śniadaniu. Mogłam wtedy do woli o wszystko
pytać i pomagać w ścieleniu łóżka.
Przeogromnie podobały mi się meble w sypialni - miały jasny fornir i widać było na nim
drobne słoje drewna, tworzące jakby zaplanowany wzór.Ten fornir był właśnie z różanego
drzewa.
To małżeńskie łoże też robiło na mnie wrażenie - po pierwsze swą wielkością oraz wielce
ozdobnym zagłówkiem. Ścielenie tej kolubryny nie należało do szybkich czynności, bo
wpierw należało równiutko ułożyć poduszki i kołdry, potem nakładano narzutę białą,
drobno pikowaną, na nią atłasową w  brzoskwiniowym kolorze, a  na to kapę z białego
tiulu, wykończoną po bokach długimi, suto marszczonymi  falbanami.
Gdy już na wierzchu spoczywała owa tiulowa kapa na łożu lądowały przeróżnej wielkości
ozdobne podusie, większość z nich zapewne  babcinej produkcji. Każda z nich była inna, a
dla mnie każda "przecudna", tak je właśnie określałam.
Zabawne, ale najbardziej lubiłam malutką podusię w poszewce z białego batystu
haftowanego  w malutkie, niebieskie kwiatki.
Gdy wyjeżdżałam już do Warszawy, babcia zrobiła dla mnie taką samą.
W mieszkaniu ojca była jeszcze jedna, niezwykła dla mnie rzecz- łazienka z wanną do 3/4
swej wysokości wpuszczona w podłogę.
Bałam się początkowo ogromnie - miałam wrażenie, że na śliskiej glazurze poślizgnę się
i wlecę do tej wanny.
Po kilku kąpielach bardzo mi się  spodobała, wręcz żałowałam, że nie mam takiej w domu.
No cóż, nie da się ukryć, że jakoś nigdy nie dorobiłam się sypialni z różanego drzewa.
Nigdy więcej nie widziałam takiego forniru, być może tamte meble pochodziły z Niemiec,
bo teściowie mego ojca byli Niemcami, od lat mieszkającymi na Śląsku, a teść był
dyrektorem  i współwłaścicielem huty.
Śmieję się, że miłość do koralików i do haftu zapewne zaszczepiła we mnie owa  babcia.
Nie uczyła mnie tego, byłam za mała, ale zawsze pokazywała mi co zrobiła.
W pózniejszych latach widywałam się z ojcem sporadycznie, raz na kilka lat. Gdy umarł
w pierwszej dekadzie lat sześćdziesiątych urwały się  moje kontakty z wdową po nim.
Zwłaszcza wtedy, gdy  okazało się, że po moim ojcu było co dziedziczyć.
Marzenia o takim mieszkaniu jak mego ojca dość szybko mi minęły a przypomniały mi
się i doprowadziły do śmiechu, gdy poszliśmy oglądać z mężem nasze przydziałowe M3.