poniedziałek, 19 stycznia 2015

PRL i ja

Coraz częściej, mówiąc łagodnie, krew mnie zalewa, gdy słyszę jak wiele osób wygaduje
bzdury na temat tego,  jak wyglądało życie w PRL.
Postanowiłam więc chociaż trochę przybliżyć tamtą rzeczywistość, do której całkiem
sporo osób wzdycha, zapominając chyba o tym wszystkim co było w tym systemie złe i
opowiadając dzieciom i wnukom duby smalone.
Nie ukrywam,  że mój punkt widzenia też może być mało obiektywny - chociażby
dlatego, że całe moje życie związane było i jest z Warszawą.
Nie da się ukryć, że pod wieloma względami  życie w stolicy było nieco ciekawsze
i lepsze niż w innych częściach Polski.
I tak chyba jest do dzisiaj, co nie jest akurat polską specyfiką.
Stolice mają  po prostu swoje przywileje.
Dzieciństwo miałam średnio dobre - były to czasy tuż po wojnie, więc nikomu się nie
przelewało.
Dom, w którym mieszkaliśmy przed wojną ocalał, bo był w nim sztab niemiecki.
Wszystkie okoliczne domy były albo zrujnowane bombami albo wypalone do cna.
Po upadku Powstania Niemcy chodzili z miotaczami ognia i systematycznie wypalali
w budynkach  ich wnętrza. Budynek nasz wprawdzie ocalał, ale w ostatnich dniach wojny
był zamieniony na twierdzę obronną- okna były zamurowane do 3/4 wysokości, ściany
w sąsiadujących ze sobą mieszkaniach miały wykute dziury, by swobodnie  można było
przemieszczać się po całym budynku.
Oczywiście wszystkie mieszkania były splądrowane i nie pytajcie mnie przez kogo, bo
tego nie wiem.
Ale nie sądzę by uciekający Niemcy brali ze sobą polski dobytek-fortepian też przepadł.
Moja rodzina  wróciła do Warszawy w marcu 1945 roku. Z wielkim trudem jako tako
doprowadzili nasze trzypokojowe mieszkanie do stanu używalności.
Z opowieści rodzinnych wiem, że Elektrownia Warszawska na Powiślu bardzo szybko
podjęła na nowo pracę i mieliśmy prąd. Wodociągi również szybko mogły podjąć swą
pracę.
Z tego wczesnego okresu pamiętam stojący w pokoju piecyk węglowy typu "koza",
kuchnię węglową  w kuchni i piec kąpielowy w łazience.Ten ostatni był bardzo ładny-
zbiornik wody był miedziany, malowany na wytworny, ciemno-czerwony kolor.
Gdy tylko udało się rodzinie uporządkować mieszkanie, pojawiła się  w budynku
Komisja Mieszkaniowa, która w świetle obowiązującego prawa orzekła, że w dobie tak
dotkliwego głodu mieszkaniowego zarządza, że mieszkanie zostanie podzielone między
trzy rodziny - naszą i jeszcze dwie. Tym sposobem nasze piękne  stumetrowe mieszkanie
stało się mieszkaniem "kołchozowym" - łazienka, kuchnia i WC były przestrzenią wspólną
dla trzech rodzin. W sumie w tym mieszkaniu mieszkało 7 osób. Sytuacja taka przetrwała
aż do połowy lat siedemdziesiątych ub. wieku.
A takich mieszkań było w Warszawie mnóstwo - potrzeby  mieszkaniowe były ogromne,
a pierwszeństwo w otrzymywaniu mieszkań miał tzw. świat pracy. Nie należała do tego
"świata pracy" inteligencja pracująca.
Pamiętam zrujnowaną Starówkę, ścieżkę  wśród gruzów, którą się szło do zrujnowanej
Katedry. Pamiętam też ruiny domów niedaleko naszego domu - bardzo bałam się
tamtędy przechodzić. I pamiętam jak odbudowywano przylegający do naszego budynku
dom - z okna obserwowałam jak robotnicy wnoszą  po drewnianych drabinach  cegły - z zaciekawieniem patrzyłam jak je układają, nakładają kielniami zaprawę, wyrównują.
Zero mechanizacji, szczytem techniki było wciąganie wiadra z cementem przy pomocy
wielokrążka zwykłego. W ten sam sposób powstawały i inne domy w mieście.
Do przedszkola się nie kwalifikowałam - pomijam już fakt, że jak na złość ciągle
chorowałam - przeszłam wszystkie możliwe choroby wieku dziecięcego oraz zakażenie
gruzlicze, takie ogólnoustrojowe.
Do szkoły poszłam mając 6 lat - nudziłam się w domu jak mops, umiałam już czytać.
W budynku mieściły się trzy szkoły podstawowe, co nie było w tym czasie żadnym
ewenementem. Sali gimnastycznej nie widziałam aż do klasy siódmej, czyli do chwili,
gdy przeniesiono moją szkołę do nowego budynku.
Za to tam były aż dwie sale gimnastyczne.
Przez pierwsze cztery lata  podstawówki chodziliśmy do szkoły na dwie zmiany-
wszystkie trzy szkoły.
I też nie był to wyjątek - szkół było po prostu za mało. Akcja 1000 szkół na Tysiąclecie
była dopiero przed Polską, brakowało do niej jeszcze ładnych kilku lat.
Licea w tym czasie nie były profilowane - szkolnictwo dzieliło się na : technika (5 lat
nauki), licea ogólnokształcące (4 lata) oraz cały wachlarz szkół zawodowych, trzyletnich.
Były też wydzielone Licea  Medyczne oraz Szkoła Kadetów.
Warunki bytowe w szkołach zależały głównie od budynku,  w którym była dana szkoła
i od ilości uczniów. Średnio-przeciętnie klasy były raczej liczne, najczęściej 45 uczniów
w każdej klasie. W podstawówce było podobnie.
Całe szkolnictwo było państwowe, teoretycznie bezpłatne, były tylko składki na Komitet
Rodzicielski. I podręczniki nie były zmieniane co roku i można je było kupić w czerwcu.
I, tego nie da się ukryć - były napisane jasno, prosto i jeśli uczeń nie był w szkole, to bez
najmniejszego trudu mógł uzupełnić swą wiedzę właśnie z podręcznika.
Niewątpliwie lepiej wyglądała opieka lekarska, bo każda szkoła miała  własny gabinet
dentystyczny czynny codziennie, była szkolna lekarka i pielęgniarka oraz dostęp do
Międzyszkolnej Przychodni Lekarskiej- oczywiście ze skierowaniem od lekarki
szkolnej. Jak leczyli? - nooo, tak jak dzisiaj, czyli zależnie od tego na kogo się trafiło.
Od pierwszej klasy podstawówki aż do końca liceum zmorą wszystkich uczniów były
apele. Trzeba było przychodzić do szkoły na 7,45. Po co były te apele?
Czasami by wspólnie  płakać z okazji zgonu Stalina,  innym  razem z powodu zgonu
Bieruta, by coś wspólnie uczcić lub potępić - zależnie od sytuacji.
Albo wysłuchać komunikatów porządkowych. Piętnaście minut stania nie  wiadomo
po co i na co.
 pisać dalej????