wtorek, 8 września 2020

Z pamiętnika żony taternika

piątek, wieczór
Jutro będzie ciężki dzień - rano o 10,00 ślub cywilny,  potem o 18,00 ślub w kościele,
o 21,00 wyjeżdżamy nocnym pociągiem do Zakopanego.
Pierwszy raz będę w Tatrach.  Będziemy mieszkać na Bystrem- nic mi to nie  mówi.
Nie  znam Zakopanego, choć przez ostatnie pół roku często o nim słyszę. Tu gdzie
wynajął dla  nas pokój często wcześniej mieszkał z kumplami.
No nic, muszę odświeżyć swą czerń Igotintem i chyba spać w lokówkach.

piątek,wieczór
Dwa tygodnie  minęły.
Na  retoryczne skądinąd pytanie "no i jak po ślubie, lepiej?" odpowiadam -"lepiej nie,
ale częściej".
Do Zakopanego  dojechałam pół żywa, gdy wysiedliśmy z pociągu była 6 rano i było
cholernie zimno, a poprzedni dzień w Warszawie zdychaliśmy z upału.
On świeżutki, pełen entuzjazmu, ja trzęsąca  się z zimna pomimo ciepłego swetra.
Pojechaliśmy na to Bystre dorożką konną, co zupełnie  nie wywołało mego entuzjazmu.
Pamiętam owe pojazdy z dzieciństwa, gdy taksówki były w Warszawie rzadkością i brało
się dorożkę konną.
I miałam chyba pecha, bo koń ciągnący dorożkę którą jechałam poślizgnął się na kostce
bazaltowej.
I było to na skrzyżowaniu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Koń się najzwyczajniej
w świecie wywalił, pociągając dorożkę, z której my omal nie wypadliśmy, zrobił się tumult,
a ja znienawidziłam ten rodzaj pojazdów i zaczęłam się bać koni.
Całą drogę na Bystre musiałam wysłuchiwać co właśnie mijamy, co widać na  pierwszym
planie, co na dalszym- siedziałam zmarznięta podzwaniając zębami i marzyłam tylko o tym
by się owinąć ciepłym kocem lub kołdrą i zasnąć.
A. patrzył się  na mnie jak na egzotyczne zwierzątko, które nie wiadomo czemu szczęka
zębami, zamiast pełną piersią  rozkoszować się lodowatym, świeżym powietrzem.
Wreszcie doczłapaliśmy się do celu tej podróży, jeszcze tylko napiliśmy się gorącej herbaty
i mogłam owinąć się kołdrą i zasnąć.
Dopiero wieczorem z lekka odżyłam i dotarło do mnie, że kwatera tak naprawdę jest jak dla
mnie "osobliwa", bez kanalizacji, łazienki, toalety.
Gdy coś na ten temat miauknęłam, dowiedziałam się, że przecież on z kumplami zawsze tu
mieszkał, myli się  na podwórku pod pompą, no ale dla mnie to on  nawet zagrzeje w kuchni
wodę i mogę się myć w pokoju. A w następnym sezonie to wynajmiemy już gdzie indziej
kwaterę, no bo rzeczywiście, ta nie jest chyba jednak dla mnie  najlepsza.
Następnego dnia zostałam przewleczona  na Krzeptówki, bo A. uznał, że musi mnie pokazać
swemu "mentorowi górskiemu" , przewodnikowi górskiemu, Józefowi Krzeptowskiemu  oraz
Staszkowi z Lasa, który go uczył wspinania się z liną.
Co za ulga- zostałam przez obu zaakceptowana.
Ciekawe co by było, gdybym się im nie spodobała- rozszedł by się ze mną "teraz -zaraz czy
zaraz potem?"
Ja się do gór nie nadaję -zero zdrowia i kondycji. Na Krzeptówki i z powrotem  to szliśmy
Ścieżką pod Reglami,  nawet się nie zmęczyłam, ale następnego dnia dałam plamy.
Przed południem zostałam przegoniona do centrum Zakopanego bo A. wpadł na pomysł, że
MUSZĘ  mieć na nogach pionierki a nie wygodne szmaciaki typu tenisówki lub  np. klapki.
Z pełnym poświęceniem klęczał koło mnie w sklepie, macając gdzie kończą mi się palce
w bucie i nie mogąc się nadziwić, że wszystkie te  pionierki nie są dla mnie wygodne skoro
po mieście godzinami chodzę w wysokich szpilkach. No fakt, pewnie to dziwne dla faceta.
Mój biedny mąż przeżył przez te dwa tygodnie  niejedno wstrząsające zdarzenie-po tym dniu
zakupów doszedł do wniosku, że przedrepczemy na Hagę czyli na Halę Gąsienicową i tam
zjemy obiad w schronisku.
I gdyby nie fakt,  że wybrał drogę przez Dolinę Jaworzynki wszystko byłoby zapewne dobrze,
ale jego zdaniem droga Boczaniem i Upłazem była nudna, Jaworzynką - ciekawsza.
No rzeczywiście była ciekawsza- mniej więcej w połowie  Jaworzynki zaczęłam  się po prostu
dusić, nie miałam czym oddychać.
Posiedziałam na  kamieniu pół godziny, w dalszym ciągu czując się jak ryba wyciągnięta z wody,     ale nadal brakowało mi powietrza.
Przerażony A. wpadł wreszcie po rozum do głowy i zarządził odwrót. Im bliżej byliśmy wylotu  Jaworzynki  tym było mi łatwiej  oddychać.
I wtedy  mój mąż  doznał olśnienia- Jaworzynka jest dość głęboką  i wąską dolinką, cały dzień
ostro operowało w niej słońce wypalając w niej tlen.
I zamiast jeść obiad w schronisku na Hali Gąsienicowej zjedliśmy obiad  "U Zosi"- barszcz
czerwony z fasolą i niebywałą wprost ilością pieprzu oraz pierogi z mięsem.
Ale na  Hali Gąsienicowej byłam w dwa dni później - tym razem szliśmy Boczaniem i Upłazem. Polubiłam Halę Gąsienicową i to schronisko- miło było.
Zwiedziłam "obowiązkowo"  wszystkie  Dolinki Reglowe. Dla mnie najpiękniejsza z nich to
Dolina Małej Łąki.
W Strążyskiej, w schronisku był kot, pers,który nikomu nie pozwalał usiąść na ławie, na której on siedział- rzucał się z pazurami na intruza. A na Kalatówkach był cudny, olbrzymi  bernardyn- tak wielkiego jeszcze nie widziałam.
Pojechaliśmy też do Doliny Kościeliskiej, następnego zaś  dnia do Chochołowskiej.
Z obu wracaliśmy do Zakopanego per pedes. Trochę się zmęczyłam.
Miałam też krótkotrwały romans z wiewiórką - byliśmy na kwaterze, gdzie w tym samym czasie co my, był  przyszywany wujek A. I tam, na podwórku "dorwała"mnie na wpół oswojona wiewiórka - po prostu wskoczyła na mnie i uznała, że może sobie po mnie pobiegać . A ja stałam i darłam się "zabierzcie ją ode mnie" i wreszcie podszedł jakiś człowiek, wyciągnął rękę, coś do niej zagadał i mały rudzielec przeskoczył na niego. Pozadzierała mi mała paskuda sweter.
Jednego popołudnia A. zaprosił mnie do "ekskluzywnej" kawiarni JANOSIK. No nie wiem, chyba mam inne pojęcie ekskluzywności- obrazy na ścianach to nie ekskluzywność gdy ci podają niezbyt  świeżą szarlotkę do kawy, której też do najwyższej jakości wiele brakowało.
Polska to mały kraj- spotkaliśmy  jednego z szefów A., z żoną. Mili ludzie - on z lękiem wysokości
i przestrzeni, ona z nawrotami dolegliwości błędnika,  czyli niespodziewanymi zawrotami głowy.
Poczułam się niemal zdrowa  z moim rozpirzonym kolanem i dolegliwościami  tarczycowymi, tudzież z tymi po przebytej żółtaczce wszczepiennej.
Ciekawostka - koło schroniska na Ornaku rzuciła się memu mężowi na szyję jakaś dziewoja  obcałowując go i tytułując Jurkiem. A. miał głupią minę i usiłował jej wytłumaczyć, że nie jest Jurkiem. To wszystko jedno - zaćwierkała- cieszę się, że cię spotkałam - zapewniła go radośnie.
Już nie chodzę z Olkiem, możemy się umówić - ciągnęła dalej.
Nie wyrobiłam - wskazując palcem na wciąż  nieco ogłupiałego A. powiedziałam- nie możecie, on się ożenił i spodziewa się  poza tym dziecka.
Wzięłam A. pod rękę i pociągnęłam za sobą.
Ale ja jej naprawdę nie znam- zaczął mówić, ale przerwałam- chodź, w sądzie się będziesz tłumaczył. Teraz idziemy do domu, pić mi się chce.
Do domu było daleko,  więc po drodze wytłumaczyłam  A., że ja się nie wypytywałam go
o to kto i na jakiej  zasadzie był z nim, więc  niech mi się nie tłumaczy, skoro nie ma  z czego.
O Bożenie też mi nie musi mówić, bo o tym to już wiem od innych - w końcu jakby na to nie
spojrzeć to ożenił się ze mną, chociaż mu sama mówiłam, że ze mnie to materiał na żonę jest
raczej kiepski - prac domowych nie lubię, gotować nie potrafię.
No i poza tym cały czas wiedział, że góry i ja  to jakby nie ta sama bajka, bo tego nie ukrywałam.
Nie ukrywałam też faktu, że nie należę do tych co to zarzucą sobie na plecy 20 kg, podejdą pod
ścianę na którą właśnie wspina się ukochany i zaczekają  aż zejdzie na dół, albo założą uprząż
 i pójdą w ślad  za nim. Miał do wyboru -wspinaczki albo mnie - zero wspinaczkowe i górskie.
A  skoro wybrał mnie, to ja liczę na jego lojalność  wobec mnie.
Dobrze, że za dwa dni stąd wyjeżdżamy.
Nienawidzę fizycznego zmęczenia.
                                                                          c.d.n.

P.S.
Jak  zwykle - proszę o znaczki ;) lub ;(, lubię  wiedzieć, że ktoś to czytał.