poniedziałek, 5 października 2020

Samo życie - II

Gdy Wojtek wyszedł z domu Marzeny na dworze już dniało. Nic dziwnego, był przecież początek czerwca.  Był zmęczony a musiał zaraz wiele spraw przemyśleć a i załatwić sporo.  Z wdzięcznością pomyślał o swym przyjacielu, który teraz opiekował się Michasiem.  Znali się od czasu szkoły podstawowej i zawsze sobie pomagali. Czasami nawet ostro się sprzeczali, ale obaj wiedzieli, że mogą na siebie wzajemnie liczyć. Niewiele takich dziecięcych przyjaźni było w stanie przetrwać okres burz hormonalnych, fazy  kochania się w dziewczynach (czasem obu w jednej) a potem  ich mniej lub bardziej trwałe związki z kobietami.

Jan nie lubił Marzeny, a przede wszystkim nie ufał jej, ale  dobrze wiedział, że osobnik zakochany na ogół inaczej spogląda  na swój obiekt uczuć niż jego otoczenie i pozostaje głuchy i ślepy na wszelakie argumenty otoczenia. Miał już za sobą kilka lat wspólnego mieszkania z kobietą. Miał nawet ochotę wziąć z nią ślub, ale na ochocie się skończyło, bo wybranka jego serca uważała się za "kobietę wyzwoloną" i była zwolenniczką związku otwartego i nie mogła pojąć czemu Jan nie  akceptuje jej "skoków w bok" wynikających ze zwykłej ciekawości jak będzie wyglądał seks z innym mężczyzną. Twierdziła, że kocha tylko Jana, a ci inni? - ona ich traktuje tak jak mężczyźni kobiety czyli przedmiotowo - tylko seks i....cześć. Była bardzo zdziwiona, że Janek jest taki "okropnie staromodny". Po tym związku miewał jakieś przelotne romanse, ale patrzył na wszystkie kobiety przez silne szkło powiększające. Gdy Wojtek powiedział mu o swym zauroczeniu Marzeną powiedział: to twoje  życie Wojtku, przespałbym się z nią chętnie, ponętna, ale ona nie jest materiałem na żonę i matkę, czuję to przez skórę.  Jakoś brak w niej takiego wewnętrznego ciepła i na pewno nie poda ci szklanki wody gdy będziesz  leżał chory. 

Wojtek był nieco zdruzgotany opinią swego przyjaciela i nie mógł uwierzyć, że dziewczyna tak mocno stale się do niego tuląca i zapewniająca o swym uczuciu nie jest dobrym materiałem na żonę. Mieli poczekać ze ślubem aż do chwili ukończenia studiów przez  Wojtka i otrzymania mieszkania. Antykoncepcja spoczywała w rękach Marzeny , brała tabletki. Ale  po roku "zapomniała" na czas pójść do lekarza po receptę i przez kilka dni gdy już powinna je brać - nie brała. Oczywiście nie pisnęła Wojtkowi ani słowa o tym fakcie - twierdziła, że była pewna, że zmieściła się we właściwym przedziale czasowym i ciąża jej nie groziła.  Gdy okazało się, że jednak jest w ciąży stwierdziła, że może ją usunąć, choć zdaniem lekarza usuwanie pierwszej ciąży jest ryzykowne. Wojtek wtedy zaproponował inne rozwiązanie, czyli ślub. Janek został przez Wojtka poproszony na świadka, choć rozmowa, którą wtedy ze sobą  odbyli nie była wcale miła - Janek nie wierzył, że Marzena  zapomniała pójść na czas do lekarza, podejrzewał, że zrobiła to celowo. A nawet jeżeli o pójściu po receptę naprawdę zapomniała a ponadto nie podzieliła się z Wojtkiem tą informacją, by mogli przedsięwziąć inne środki zapobiegawcze, to też nie  świadczy  o niej dobrze - to przecież dowód, że jest osobą  nieodpowiedzialną. 

Od chwili, gdy Wojtek zaproponował ślub, pomiędzy Marzeną a nim  zaczęły się ustawiczne sprzeczki, czasami ostre. O to jak ma wyglądać ślub, wesele, ilość gości, również o to, że babcia Wojtka nie przepisała swego mieszkania na Wojtka a tylko na jego rodziców, a przecież oni mają w nim mieszkać a nie rodzice Wojtka. Wojtek, ciągle jeszcze w stanie całkowitego zaślepienia uczuciem do Marzeny stale ją usprawiedliwiał tym, że widocznie ciąża tak  źle wpływa na psyche ukochanej.  Janek ograniczył swe komentarze do niezbędnego minimum - tylko raz powiedział, że mądrzej by było nie brać ślubu, a dziecko uznać dopiero po badaniach  genetycznych ustalających ojcostwo i wtedy dopiero ewentualnie brać ślub. No ale wiadomo, miłość bywa  ślepa i  pewnego pięknego jesiennego dnia, we wrześniu, w miejscowości rodzinnej Marzeny, odbył się ślub i wesele. Suknia  ślubna  panny młodej z trudem ukrywała fakt, że związek już został skonsumowany. Z rodziny Wojtka byli tylko jego rodzice i siostra jego ojca, ze wspólnych znajomych kilka koleżanek Marzeny z pracy oraz Janek z aktualną wówczas dziewczyną. Reszta gości to była liczna rodzina Marzeny i znajomych jej rodziców.

Przez  te wszystkie perturbacje Wojtek przerwał studia w chwili, gdy zaczynał swą pracę magisterską - przecież trzeba było zarabiać jakieś pieniądze - wkrótce miało się urodzić dziecko. 

W prezencie  ślubnym Marzena dostała od swych rodziców dwupokojowe mieszkanie na osiedlu, w którym mieszkała babcia Wojtka. W tym okresie w Warszawie oddano do zasiedlenia nowe osiedle i wiele osób mieszkających na tym osiedlu sprzedawało swe mieszkania i przeprowadzało się na nowe, atrakcyjniejsze osiedle, w którym były większe metrażowo mieszkania a poza tym wiadomo było, że będzie tam z czasem metro. 

Rodzice Marzeny mieli własne gospodarstwo ogrodnicze, które przynosiło niezły dochód, więc kupno niedużego mieszkania  "z odzysku" nie stanowiło dla nich finansowego problemu. Zadbali też o to by mieszkanie notarialnie stanowiło tylko własność Marzeny, nie stanowiło wspólnego  majątku z mężem. Wojtek bardzo się podobał swoim teściom i to tak bardzo, że stwierdzili, że powinien natychmiast wrócić na uczelnię i kontynuować studia, oni po prostu będą młodym pomagać finansowo do czasu aż Wojtek zakończy studia i zdobędzie tytuł magistra i zacznie pracować. Przemeblowali też swój dom tak, by młodzi wraz z dzieckiem mogli z nimi mieszkać dopóki nowo  kupione dla Marzeny mieszkanie nie  zostanie gruntownie wyremontowane.  Matka Marzeny szalała z zakupami, dziecka jeszcze nie było na świecie a stos ubranek rósł  w górę i zapewne gdyby były trojaczki to też byłoby w co je ubrać. Brakowało tylko wózka, ale w drodze  łaski teściowa uznała, że wózek to musi Marzena sama wybrać. Wojtek był tym wszystkim wielce oszołomiony, ale stwierdził, że teściowie są naprawdę "do rzeczy".

Od chwili ślubu do czasu aż Michaś ukończył trzy miesiące życia mieszkali u rodziców Marzeny. I, jak potem "odkrył" to Wojtek, to był najlepszy, najspokojniejszy okres ich małżeństwa. Marzena była słodka, przylepna, o nic się z Wojtkiem nie sprzeczała, jej jedynym zajęciem było karmienie Michasia. Wszystkie posiłki i wszelakie prace domowe były na głowie jej mamy, Marzena tylko karmiła piersią  dziecko, resztę prac pielęgnacyjnych pozostawiając swej matce.

Gdy mieszkanie było już wyremontowane, ku wielkiemu niezadowoleniu Marzeny Wojtek stwierdził, że czas zamieszkać samodzielnie. Szykował się do obrony pracy, często musiał bywać w Warszawie i nawet owe 30 kilometrów oddalenia od miasta stawało się problemem- głównie czasowym, nawet gdy korzystał z samochodu teścia. I to był właściwie początek końca małżeństwa. Marzena zupełnie  nie  miała ochoty by się zajmować dzieckiem i domem. Z początku w każdy piątek późnym popołudniem przyjeżdżał po nią i dziecko jej ojciec. Marzena mówiła Wojtkowi, że dziecko musi mieć lepsze powietrze niż to warszawskie, które ma tak wysokie  zapylenie. W domu zostawał Wojtek, który brał się za sprzątanie, pranie, zaopatrzenie domu w wiktuały, oprócz warzyw i owoców, bo te przywoził teść wraz z Marzeną i Michasiem.

Wreszcie Wojtek obronił pracę magisterską, znalazł dobrze płatną pracę w znanym i dobrze prosperującym prywatnym biurze projektowym. A Marzena zapisała Michasia do osiedlowego żłobka. Zmieniła pracę, teraz pracowała tylko na pół etatu, co niestety wcale nie wpłynęło jakoś dodatnio na jej działania w domu. 

Co kilka dni była jakaś awantura, bo Wojtek  bardzo dużo pracował- gdy zostawał dłużej w pracy Marzena telefonowała co pół godziny i dopytywała się,  kiedy skończy obściskiwać koleżanki z pracy, gdy musiał coś wykończyć w domu, zwracała mu uwagę, że to dom a nie pracownia. Zmordowany jej zachowaniem Wojtek zaproponował jej by poszła na jakąś terapię, bo on ma już dość jej dziwacznego zachowania. Życie intymne praktycznie  nie istniało. Gdzieś ulotniła się ta zapatrzona w Wojtka, tuląca się do niego wciąż dziewczyna. Do tego dochodziły  wciąż jakieś infekcje Michasia, które  mały załapywał w żłobku. Gdy Michaś miał dwa lata Wojtek odbył z Marzeną poważną  rozmowę - chciał się wreszcie dowiedzieć  na jakiej zasadzie ma dalej trwać ich małżeństwo, skoro jedyne co ich łączy to....ciągłe scysje. Wojtek był bardzo spokojny, mówił półgłosem, prosił tylko by mu wytłumaczyła co się stało, co zrobił takiego złego, że nie mogą dalej żyć  razem pod jednym dachem. On po prostu już nie ma pomysłu na wspólną przyszłość. Bo jeżeli dalej tak ma być to lepiej by się rozeszli, niż dalej trwali w takim  niezdrowym układzie. Po prostu już cię nie kocham - tak zwyczajnie, bez emocji powiedziała Marzena. I może nigdy cię nie kochałam a tylko mnie pociągałeś. I gdyby nie ta ciąża to nie wiem czy wyszłabym za ciebie. Rozejdźmy się, ale Michasia ci nie oddam, tyle tylko, że nie będę mu broniła kontaktów z tobą. W niecały rok potem otrzymali rozwód. Dziecko zostało pod opieką matki , zwłaszcza, że było to jeszcze  małe dziecko. Wojtek przeprowadził się do mieszkania swej babci, którą jego rodzice wzięli do siebie. Starsza pani już nie powinna była mieszkać sama, wymagała stałej opieki a nie chcieli  oddawać jej do jakiegoś ośrodka  specjalistycznego. Tym sposobem Wojtek mieszkał dwie ulice dalej od swego dziecka.  A teraz Wojtek musiał jednak zadbać o dobro dziecka, nawet zabierając je Marzenie.

                                                       c.d.n.