czwartek, 31 stycznia 2013

Dziwne lustro,cz.V

Obecność Bogdana wywołała u Jagi mieszane uczucia - z jednej strony ucieszyła się, bo
nikogo znajomego tu nie było, z drugiej strony  zdziwiła  się nieco jego obecnością oraz
tym, że w ramach powitania przekazał jej pozdrowienia i list od Alberta.
Z obecności Bogdana najwięcej ucieszyły się dzieci - bo Bogdan dał się bez trudu namówić
na budowanie zamku -  już pierwszego dnia wybudowali wspólnie piękny zamek z czterema
wieżami, głęboką fosą i wysokimi murami dookoła.
Jaga za to usypała plażowy grajdoł, otoczyła go parawanem i wypoczywała zerkając co jakiś
czas w stronę brzegu, gdzie  Bogdan formował "zamek", chłopcy donosili  mokry piach i wodę,
a dokoła  nich gromadziło się coraz więcej dzieciaków.
Miała chwilę spokoju, więc wyciągnęła list od męża - Albert zawsze pisał piękne i czułe listy-
szkoda, że czułe słowa wychodziły tylko spod jego pióra. W kontaktach bezpośrednich nigdy
ich nie używał. Na końcu listu obiecywał, że być może wpadnie do nich w sobotę wieczorem,
na jeden dzień.
Pogoda była cały czas świetna, Bogdan z anielską cierpliwością codziennie poprawiał
piaskowy zamek,. popołudniami zabierał Jagę i dzieci  na spacery do lasu, czasami zapraszał
na lody albo grał z innymi wczasowiczami w siatkówkę , na próżno namawiając Jagę na
udział w grze.
Albert nie przyjechał do nich na niedzielę - Jaga się  nawet nie dziwiła - dobrze wiedziała, że
w sobotę wypadały imieniny dowódcy i chyba jeszcze ze trzech jego kolegów.
Cieszyła się, że nie ma jej w tym czasie w domu - przynajmniej nie musiała oglądać własnego
męża w stanie upojenia alkoholowego, ani też nie musiała iść na przyjęcie do dowódcy.
Czternaście dni pobytu nad morzem  minęło niepostrzeżenie. Bogdan pomógł Jadze zapakować
się do autobusu. On jeszcze zostawał dwa dni, zresztą wracał samochodem.
Gdy dojechała z dziećmi na miejsce, Albert nie oczekiwał  ich na dworcu autobusowym.
Chwilę postali i poczekali, ale  czas uciekał, Albert nie nadchodził, dzieci były głodne i
zmęczone, więc wzięła taksówkę i pojechała do domu.
W domu też nie było Alberta, a lodówka była pusta., w szafce był kawałek bułki i jakieś
stare herbatniki. Jaga wpadła do sąsiadki, pożyczyła jajka , trochę masła i kawałek chleba,
zrobiła dzieciom kolację, wykąpała je i ułożyła do łóżek.
Powoli narastała w niej złość. Po dziesiątej wieczorem przyszedł do domu Albert - był
nieco zawiany, przepraszał, że nie przyjechał po nią na dworzec, ale był z kolegami
w sąsiedniej miejscowości i nie miał czym dojechać, więc wracał ze wszystkimi,
służbowym  samochodem.
Jaga popatrzyła tylko na niego, pokiwała głową i poszła do pokoju dzieci, zabierając
ze wspólnego łóżka swą poduszkę i kołdrę.
W domu znów nastały ciche dni, Jaga powróciła do pracy.  I pozornie życie toczyło się
utartym torem. Ale Jaga cały czas wspominała ten urlop, z wdzięcznością myślała o tym, że
dzięki Bogdanowi mogła nieco odpocząć, bo to on głównie zajmował się na plaży dziećmi.
Pomału Bogdan zajmował w jej myślach coraz więcej miejsca, a Albert ....coraz częściej
zastanawiała się nad rozwodem.
Gdy spotkała się  z Bogdanem, poprosiła by pojechali nad sąsiednie jezioro, bo chce z nim
o czymś porozmawiać, a tam nikt im nie będzie przeszkadzał. Pomyślała, że wypyta Bogdana
dokładnie o wszystko co jest związane ze sprawą rozwodową , bo Bogdan był z wykształcenia
prawnikiem, a poza tym przecież już brał rozwód.

Gdy tylko dojechali nad jezioro i usiedli w swym ulubionym miejscu , Bogdan poprosił,
by Jaga przez chwilę  nic nie  mówiła i pozwoliła wpierw jemu coś ważnego powiedzieć.
Jaga z przerażeniem pomyślała, że pewnie Bogdana przenoszą i serce w niej zamarło.
A Bogdan powiedział tylko kilka słów : "kocham cię, jestem tego pewny, chcę byś o tym
wiedziała".
cd.n.                 

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Dziwne lustro, cz.IV

Jaga bardzo przeżyła swój pierwszy dzień w pracy. Czuła się jak dziecko, które po raz pierwszy
przydreptało do szkoły. Ale pod koniec  swego dnia pracy była zadowolona.
Wprawdzie głównie urzędowała na zapleczu recepcji, ale wcale jej to nie przeszkadzało.
Natomiast jej praca przeszkadzała Albertowi. Nie za bardzo wiadomo dlaczego, bo tak
naprawdę to  tylko dwie niedziele w miesiącu Jaga spędzała w  pracy, w sumie nie było jej w domu
tyko pięć i pół godziny. A jeśli była pogoda to Albert mógł przyjechać z dziećmi do ośrodka, gdzie
był duży plac zabaw dla dzieci a część jeziora miała wydzielony dla maluchów brodzik.
Jaga nie przyznała się mężowi, że pracę załatwił jej Bogdan. Ale gdy powiedziała, gdzie będzie
pracować Albert powiedział ; "o, a wiesz kto jest kierownikiem tego interesu? - szwagier tego
Bogdana, co Cię tak obtańcowywał". Jaga udała wielkie zdziwienie, choć już o tym wiedziała.
Wiedziała również, że Bogdan  jest rozwodnikiem, że ma syna, którego nigdy nie widuje, że
marzy już o wyjściu z wojska, bo mierzą go panujące tu stosunki. Bo wojsko było bardzo
specyficzną instytucją - nie tylko stopień był tu ważny - układy kumplowsko-pijackie  były znacznie
ważniejsze.
 Bogdanowi podobało się, że Jaga nie dała się wepchnąć do "kółka  rodzin wojskowych",
bo większość żon swych kolegów uważał za dość głupawe istoty.
Żonaty był krótko, raptem dwa lata. Jego małżeństwo też było "przymusowym ochotnictwem", a on
wcale nie był pewny, czy był na 100% ojcem tego dziecka. Wiedział, że ta dziewczyna w tym samym
czasie spotykała się i z innymi mężczyznami, no ale nie złapał jej z nikim w sytuacji "in flagranti".
Że nie był pierwszym to wiedział, ale w sumie dziewczyna była całkiem do rzeczy, więc się ożenił
gdy mu powiedziała, że jest w ciąży.
A po ślubie nawet prawie nie mieszkali razem, bo przez większą część ciąży ona przebywała w szpitalu
na oddziale patologii ciąży, a gdy już urodziła to zamieszkała w domu swoich rodziców, gdzie z pewnością było jej wygodniej niż w jego służbowym mieszkaniu. Gdy w końcu zamieszkali razem  szybko doszli do wniosku, że ten związek jest  jedną, wielką omyłką.
A małżeństwo Jagi też się chwiało w posadach - Albert coraz więcej czasu spędzał z kolegami
gęsto popijając. Gdy Jaga zwracała mu na to uwagę to mówił, że przecież nie chodzi na dziwki, a tylko siedzi z kolegami. Gdy mu tłumaczyła, że daje zły przykład dzieciom, twierdził, że gdy wraca to dzieci już
śpią, więc o niczym  nie wiedzą.
Sytuacja była patowa, najczęściej w domu były tzw. "ciche dni", a Jaga nie  za bardzo wiedziała co
ma dalej robić. Nie było awantur - to fakt, ale miłości też  nie.
Jaga kilka razy wspomniała o rozwodzie, bo nie chciała dłużej znosić tej sytuacji - za każdym razem
Albert padał na kolana, przepraszał, obiecywał poprawę, nawet kilka dni siedział w domu, ale
zawsze w końcu lądował z kolegami, bo była okazja - imieniny, urodziny, awans.
Mniej więcej raz w miesiącu Jaga spotykała się z Bogdanem na kawie, lub jechali samochodem do
sąsiedniej miejscowości  na obiad. Każde spotkanie  coraz bardziej zbliżało ją do Bogdana, który stał się
jej powiernikiem.
I ani się Jaga zorientowała jak minął rok jej pracy. Albert załatwił wczasy w wojskowym ośrodku, ale
w ostatniej chwili wstrzymano mu urlop i Jaga pojechała sama z dziećmi.
Gdy trzeciego dnia pobytu wychodziła z dziećmi na plażę, w holu spotkała....Bogdana.
Była zdziwiona ale i  zadowolona. Nikogo tu nie znała. Na dodatek Bogdan załatwił sobie pokój obok i
 miejsce przy tym samym  stoliku sześcioosobowym.
c.d.n.

niedziela, 27 stycznia 2013

Dziwne lustro cz.III

Po wieczorku tanecznym Jaga  wróciła do domu  z lekka rozmarzona. Tak dawno nie tańczyła!
Nawet nie zdawała sobie  dotychczas sprawy z tego, jak bardzo ugrzęzła w domowym kieracie.
A wszystko przez to, że tak wcześnie została żoną i matką. Do tego  dochodziły kłopoty dnia
codziennego, których w tamtym okresie nie brakowało. Nie dość, że ciągle  brakowało pieniędzy
to i niewiele można było kupić. Jaga nauczyła się szyć i sama szyła dla siebie sukienki i bluzki, oraz
ubranka dla dzieci.
Choć Albert bardzo protestował, postanowiła posłać dzieci do przedszkola, a samej podjąć pracę.
Nie było to wcale łatwe, bo Jaga po podstawówce poszła do szkoły zawodowej, w której
nauczyła się dziewiarstwa maszynowego.  Wbrew temu, co dziś się opowiada, że w tamtych
czasach każdy miał pracę, wcale tak nie było. Złożyła dokumenty w tzw. Biurze Pośrednictwa
Pracy i czekała na jakąś propozycję zatrudnienia. Ale w tym mieście żadna spółdzielnia
dziewiarska nie potrzebowała pracowników. W dwóch zakładach pracy potrzebowali pracowników
umysłowych, ale  warunkiem zatrudnienia było posiadanie matury lub dyplomu technika
ekonomisty.  Jaga dość regularnie odwiedzała "pośredniaka", ale wciąż  nie miała pracy.
Pewnego dnia, gdy wracała  zrezygnowana do domu, spotkała  Bogdana.
Prawdę mówiąc to nawet nie pamiętała jak on ma na imię - widzieli się tylko raz, na tym wieczorku tanecznym, przetańczyli wprawdzie cały wieczór razem, ale to Bogdan ją o wiele spraw wypytywał
i to głównie ona  opowiadała o sobie, on tylko uważnie słuchał.
Bogdan wyraznie się ucieszył  i zaprosił ją  na kawę do kawiarni  uważanej w tym mieście za
najlepszą i najdroższą.
I znów to głównie ona mówiła, bo  odpowiadała na  mnóstwo pytań, które jej zadawał. Miała
wrażenie,  że interesuje go każdy szczegół jej egzystencji - co lubi, co czyta, jakie filmy jej się
podobają, jakich kompozytorów lubi słuchać, gdzie lubi jezdzic na urlop, jakie kolory lubi.
Przy okazji Jaga zwierzyła się, że nie może znalezc pracy, a Bogdan spisał  na kartce jej dane
i obiecał, że coś postara się dla niej załatwić, z tym, że może to będzie tylko półetat a nie cały.
Czas mijał niepostrzeżenie i Jaga niemal biegiem musiała pędzić do przedszkola po dzieci.
Po dwóch tygodniach  dzwięk telefonu oderwał ją od poezji życia, czyli obierania kartofli.
To telefonował Bogdan. Załatwił jej pracę - pół etatu w biurze  ośrodka wczasowego.
Prosił by następnego dnia udała się tam i podał  nazwisko osoby, do której powinna się
zgłosić.
Nazajutrz Jaga założyła białą bluzkę i popielatą spódniczkę, w czym wyglądała wielce
nobliwie, wzięła swe dokumenty i pojechała na  sam skraj miasta, nad jezioro, nad którym
był ten ośrodek.
Rozmowa z kierownikiem ośrodka była dość krótka, zaproponował jej pół etatu w recepcji,
zawsze na jednej, przedpołudniowej zmianie, formalności w "pośredniaku" kadrowa miała
załatwić sama, wynagrodzenie może nie było olśniewające, ale gdy ukończy za jakiś czas
szkolenie, to z pewnością dostanie podwyżkę. Na razie nie będzie samodzielnym pracownikiem,
będzie pomagać innym. W ten sposób nauczy się swych nowych obowiązków, potem
przejdzie szkolenie, które będzie już tylko formalnością.
Pracę miała rozpocząć za 4 dni. Mankamentem był fakt, że musiała pracować również i w niedziele,
ale wtedy  inny dzień tygodnia miała wolny.
Uradowana i oszołomiona tym wszystkim wyszła z budynku  - przed budynkiem stał Bogdan,
który zza pleców wyciągnął malutki bukiecik bratków. Zaraz zaczął się dopytywać co i jak załatwiła.
Pojechali do pobliskiej kawiarni - tym razem Jaga postanowiła dowiedzieć się czegoś o Bogdanie.

piątek, 25 stycznia 2013

Dziwne lustro, cz.II

Pięćdziesięciolecie ślubu minęło gładko. Zaprosili wszystkich do restauracji, by Jaga nie pałętała się
w tak uroczystym dniu  wśród garnków. Na uroczystość zaprosili tylko swe dzieci i wnuczęta, co
w sumie dało, razem z nimi, trzynaście osób.
Jaga zakupiła na tę okazję specjalną kreację i nowe pantofle, ale w ostatniej chwili włożyła stare,
wygodne pantofle i inną niż planowała sukienkę - "starą", którą pewnie miała z raz na sobie.
Od kilkunastu lat już nie musiała tak bardzo oszczędzać i często poprawiała sobie samopoczucie
kupując jakiś nowy ciuszek. Co jakiś czas robiła w szafie remanent i część ubrań lądowała
w szafach jej dwóch koleżanek.
W dwa dni po tym uroczystym rodzinnym obiedzie, Jaga znów zobaczyła w lustrze siebie
sprzed lat.  Tym razem w lustrze stała blada zjawa w piżamie i szlafroku.
To był  zły czas w jej życiu  - całymi tygodniami leżała w szpitalu, przechodziła całe serie
niemiłych badań, łykała mnóstwo lekarstw, a wszyscy obawiali się, że to białaczka.
Domem i dwójką dzieci (bo wtedy było już  na świecie  drugie dziecko) zajmowała się teściowa,
która przyjechała na pomoc. Matka Jagi, choć mieszkała w tym samym mieście, nie włączyła się
do pomocy, mówiąc - "twoje dzieci, twój mąż, twoja sprawa, chciałaś wyjść za mąż, to sobie radz
sama". Te słowa Jaga  bardzo dobrze zapamiętała. Bolało, bo padły nim Jaga poprosiła matkę
o pomoc. I  zostawiły w niej bolesną ranę, która nigdy się nie zagoiła.
Oprócz kłopotów ze zdrowiem doszły kłopoty z Albertem. Codziennie wracał do domu na
rauszu, raz mniejszym, raz większym, jego bliscy  koledzy byli po prostu nałogowymi pijakami.
Wprawdzie Albert zawsze pilnował się, by za dużo nie wypić, ale nie mniej ciągle z nimi
chodził na popijawy.
Jaga pomału miała dość.Przy dwójce małych dzieci nie pracowała, służbowe  wojskowe mieszkanie
było maleńkie, na wszystko brakowało pieniędzy, żyli biorąc "na okrągło" tzw. chwilówki.
Jedną chwilówkę się spłacało i zaraz brało następną.Większe wydatki robili gdy raz do roku Albert
dostawał sorty mundurowe.
Praca w  wojsku ma tę specyfikę, że w każdej chwili  można dostać służbowe przeniesienie
w zupełnie inny zakątek kraju. I nie zawsze jest to wymarzone miejsce.
Albert dostał przeniesienie na północ Polski. Miasto było niemal wczasowiskiem, ładnie położone
ale był kłopot  z mieszkaniami. Albert miał już niezłą pozycję służbową w wojsku, mógł trochę
powybrzydzać, ale wiadomo - z pustego i Salomon nic nie naleje.
Przez kilka miesięcy Jaga mieszkała w stolicy sama z dziećmi, a Albert w nowym miejscu. Nie
był to czas tak swobodnej jak dziś komunikacji - telefon stacjonarny był niemal luksusem,
na zainstalowanie tego cudu techniki  ludzie czekali czasem wiele lat. W wojsku było z tym
nieco prościej. Życie rodzinne Jagi sprowadzało się do sporadycznych spotkań z mężem, gdy ten 
wpadał służbowo do stolicy i przy okazji do domu  i rozmów telefonicznych.
Wreszcie udało się Albertowi dostać odpowiednie mieszkanie - dwa pokoje z kuchnią w bloku
zamieszkiwanym przez rodziny wojskowe.
Jaga nie lubiła całego tego wojskowego towarzystwa. Nie wstąpiła do Koła Rodzin Wojskowych,
nie chodziła na imprezy organizowane przez tę instytucję, choc wielokrotnie zwracano jej uwagę,
że powinna brać czynny udział w życiu tej społeczności.
Ale pewnego razu dała się namówić na jakąś imprezę. Sąsiadka obiecała, że będzie wieczorem
czuwać nad  dziećmi i niech wreszcie choć raz Jaga idzie się zabawić. A Jaga bardzo lubiła
tańczyć, była jeszcze bardzo młoda, nie przekroczyła jeszcze trzydziestki i tym razem nawet
chętnie szła razem z Albertem na  te imprezę. Calutki wieczór przetańczyła z jednym partnerem.
Tańczył znakomicie, oboje prawili  sobie  na wzajem  komplementy na temat umiejętności
tanecznych. Bogdan był starszy od Alberta, nie był może tak przystojny jak Albert, ale,
w przeciwieństwie do niego, cały czas obsypywał Jagę  miłymi komplementami, nie pił, interesował
się tym, jak się tu Jadze żyje, czym się  ona interesuje, co czyta itp. Nie ukrywał, że ona bardzo
mu się podoba, ale robił to w delikatny, nie nachalny sposób. Jaga po raz pierwszy od wielu lat
poczuła się  kobietą - podziwianą i...pożądaną.
A Albert tylko raz ją poprosił do tańca, a że był już pod wpływem alkoholu, jego umiejętności
taneczne spadły niemal do zera i nawet nie dokończyli  jednego tańca. Albert pożeglował
w stronę swoich zapijaczonych kompanów, a Jaga zaczęła się zastanawiać co ona robi u boku
tego człowieka, który został jej mężem.
c.d.n.

środa, 23 stycznia 2013

Dziwne lustro

Wiele lat temu  Jaga kupiła  to lustro. Było bez ramy, bardzo wąskie i  długie.
Przez wiele lat wisiało spokojnie w przedpokoju. Miało tę zaletę, że można było w nim obejrzeć
całą swą sylwetkę, łącznie ze stopami.
Przez wiele lat było takim zwyczajnym lustrem, w którym przeglądał się każdy, kto akurat był
w przedpokoju.
Czasem, stając przed lustrem Jaga  myślała - dziwne, cały czas mam wrażenie, że ktoś oprócz mnie spogląda z tego lustra.
Ale nigdy nikomu o tym dziwnym odczuciu nie mówiła.
Kilka lat temu, w przeddzień  50 rocznicy ślubu, gdy ubrała już płaszcz i miała wyjść z domu, rzuciła
spojrzenie w lustro i znieruchomiała  - z lustra patrzyła na nią młodziutka blondynka, z włosami
upiętymi kok, ubrana w długą, prostą, białą sukienkę. Jaga przetarła oczy, a postać w lustrze posłała
jej smutny uśmiech.
W lustrze stała najwyrazniej Jaga, tyle tylko, że 50 lat młodsza. Jaga przysiadła na skrzyni z butami
i popłynęła myślami do tamtych dni.
Gdy poznała swego męża miała 18 lat. Przyprowadził go na jakąś zabawę taneczną brat jej koleżanki.
Jaga nie była nim wcale zainteresowana, zajęta była akurat zupełnie kimś innym. A ten "nowy"
przewiercał ją niemal na wylot swymi czarnymi oczami i właściwie nie spuszczał z niej wzroku.
Był wysoki, czarnooki i czarnowłosy i niesamowicie chudy. Był tak chudy, że w czasie tańca Jaga
miała wrażenie, że tańczy  ze szkieletem. Do tego  wszystkiego taniec nie był jego domeną.
Okazało się, że był od niej niemal 5 lat starszy , a do tego został zawodowym żołnierzem. Po prostu
zorientował się, że nie da rady utrzymać się sam na studiach. Matka- wdowa wychowująca jeszcze drugie dziecko nie mogła mu  w żadem sposób pomóc, a pozostając w wojsku miał zapewnione mieszkanie,
 studia i jakiś żołd. "Nowy" po zabawie odprowadził ją do domu i nie przejął się wcale tym, że Jaga
powiedziała, że się pewnie więcej nie zobaczą, bo ona  "na poważnie"  z kimś chodzi.
I być może  byłoby tak, gdyby "stały" chłopak  nie zrobił jej awantury, że ona nie chce jechać z nim
na jakiś obóz. Jaga tłumaczyła mu, że wprawdzie jest pełnoletnia, ale nadal mieszka z rodzicami, nie
ma własnych pieniędzy bo jeszcze nie pracuje i rodzice jej na taką eskapadę nie pozwolą. Ale
wszystkie te argumenty nie trafiały chłopakowi do przekonania i był okropnie obrażony. Żeby go
ukarać, Jaga umówiła się z "nowym", wykorzystując do tego brata swej koleżanki. Dobrze wiedziała,
że tym sposobem Julek o wszystkim się dowie i   go to zaboli.
Nowy miał  trochę niewydarzone  jak na tamte czasy imię - Albert. Było to imię  jego dziadka.
Jaga zaczęła się spotykać z Albertem i uznała, że to bardzo mądry chłopak, zdolny, na wielu
rzeczach się zna i znacznie lepiej jej się z nim rozmawia niż z Julkiem.
Po kilku miesiącach Jaga była już zakochana. I to on został jej pierwszym mężczyzną. W dniu
swych 19 urodzin zorientowała się, że jest w ciąży. Była zdumiona -jak to?dwa razy się kochali
i ciąża?  Albert zadecydował, że szybko biorą ślub i nikt się  nie zorientuje, że coś jest nie tak.
Tak szczerze mówiąc, to Jaga wcale nie była z tego powodu szczęśliwa -  co innego latać na
randki a co innego wychodzić za mąż. Nie mieli mieszkania - on mieszkał w koszarach, mieszkanie
jej rodziców było małe  i mieszkała z nimi babcia. Jego pensja  była  jeszcze naprawdę nieduża,
nie stać ich było na wynajęcie mieszkania. W wojsku miał wprawdzie obiecane mieszkanie, ale
wątpliwe było, by mogło to nastąpić jeszcze przed urodzeniem się dziecka.
Ślub brała w pożyczonej sukience, zle się czuła z powodu ciąży a dobił ją jeszcze przyjazd
teściowej, która nie ukrywała niezadowolenia, że syn się  żeni i teraz juz nie będzie  pomagał
jej finansowo. Wesela nie było, był tylko obiad  dla świadków i najbliższej rodziny.Po ślubie
pojechali na tydzień do jednego z wojskowych ośrodków wypoczynkowych.

Jaga wstała pomału ze skrzyni, zerknęła w lustro - była w nim tylko obecna  Jaga w swym
szarozielonym płaszczu. Westchnęła i wyszła z domu.
c.d.n.



środa, 9 stycznia 2013

Zazdrość - c.d.

Na szczęście nie zawsze z powodu zazdrości  cierpią oboje uczestnicy zdarzenia.
Czasem wszelkie konsekwencje ponosi zazdrośnik.
Ela poznała swą pierwszą miłość w liceum - od drugiej licealnej stanowili  parę typu "papużki-nierozłączki". Tuż przed maturą przekroczyli ów mityczny próg- poznali co to seks. Nie było z tej okazji   "ściemy" o
miłości , oboje byli siebie wzajemnie ciekawi, podeszli do tematu naukowo, krok po kroku, zadbali
nawet o antykoncepcję, o dobre warunki towarzyszące. Jednym słowem - pełna kultura.
I wtedy W. zaczął być bardzo zazdrosny o Elę.  On był zachwycony, a ona nieco rozczarowana,
a pózniej znudzona ciągłym sam na sam.
Była atrakcyjną dziewczyną i kręciło się wokół niej wielu chłopaków. W. zrobił się zazdrosny, wszędzie
za Elą chodził, przesiadywał u niej w domu. A Ela cały czas mu tłumaczyła, że owszem, lubi go, ale po pierwsze to nie kocha a po drugie to nie ma zamiaru zamykać  sobie życia pakując się w jakiś stały
związek. W. był głuchy i ślepy na wszystkie argumenty.
Po maturze oboje oboje wybrali się  na studia politechniczne, ale na dwa różne wydziały. Na wydziale
Eli były zaledwie 3 dziewczyny, więc miały  niesamowite powodzenie. W. szalał - potrafił cały dzień spędzić w pobliżu sali wykładowej , w której była Ela, byle tylko  nie miała okazji umówić się z kimś innym.
W., ciagle nieobecny na zajęciach, oczywiście  zawalił ten rok studiów, wpadł w "szpony"  WKR-u i
musiał pójść do wojska  i to na całe 3 lata.
Gdy wyszedł pierwsze kroki skierował do Eli  - a Ela była już po  ślubie i właśnie miała malutkie
dziecko.
W.  już nie podjął studiów - w "odwecie" ożenił się z jedną z koleżanek Eli.
No cóż, gdyby nie  ta zazdrość z pewnością ukończyłby studia, bo był naprawdę zdolnym
chłopakiem.

Kolejna ofiara własnej zazdrości zawsze mnie śmieszy - zapowiadało się wszystko b.kiepsko,
ale w sumie skończyło się niegroznie.
Jadwiga, jeszcze w czasie studiów poznała pewnego miłego chłopaka. Ona studiowała  na
Politechnice, on na SGPiS. Gdy tylko Jadwiga skończyła studia pobrali się. Z konsumpcją
związku czekali przykładnie do ślubu - Jadwiga bała się, że może "wpaść", a nie chciała by cokolwiek
przeszkodziło jej w ukończeniu studiów. Tej wstrzemięzliwości nie mogła sobie potem wybaczyć .
Kiedyś, w chwili wielkiej szczerości powiedziała mi - "wiesz, gdybym wcześniej spróbowała, to nie wyszłabym z tego powodu za mąż, przynajmniej nie za niego". No cóż, czasem się wychodzi za mąż
z powodu wielkich złudzeń.
Mąż Jadwigi chyba orientował się, że życie intymne jakoś nie za bardzo im wychodzi i zaczął
podejrzewać, że oziębłość młodej żony to wynik tego, że jest ona zainteresowana kimś innym. Do głowy
mu nie przyszło by gdzie indziej poszukać przyczyny. Zaczął podejrzewać, że Jadwiga ma kochanka,
który ją całkowicie zaspakaja i dlatego  ona nie garnie się do seksu z nim. Zrobił się nie do wytrzymania,
wypytywał ją co robiła w pracy danego dnia, z kim rozmawiała,  sprawdzał nawet jej bieliznę, czy aby
nie ma na niej śladów zdrady. Mniej więcej w 4 miesiące po ślubie Jadwiga zaszła w ciążę.
To była blizniacza ciąża, która niezle dała jej do wiwatu.Po ustawowym macierzyńskim Jadwiga wróciła do pracy, dziećmi zajmowała się jej mama wraz z pomocą domową. Wróciła będąc już  w następnej ciąży,
bo niedopieszczony mąż nadal odstawiał sceny zazdrości .  Równo rok po blizniakach Jadwiga urodziła kolejne dziecko. I wiecie co  - jej mąż się załamał - przeraził się, że teraz rodzina się już bardzo powiększy
i wcale nie będzie łatwo na wszystko zarobić. Zazdrość wyparowała gdzieś wraz z chęcią na seks.
Gdy ostatni raz go widziałam żalił się - "dlaczego ona mi to zrobiła?". Byłam bez litości bo zupełnie zimno odwarknęłam - "przecież wiesz skąd się biorą dzieci- sama się nie zapłodniła, prawda?".
W wiele lat pózniej  rozeszli się - trójka dzieci to kiepski łącznik, gdy nie ma miłości.


poniedziałek, 7 stycznia 2013

Zazdrość

Mam wrażenie, że nikt nie jest wolny od uczucia zazdrości.
Bo zazdrościć można na wielu płaszczyznach a do tego z różną intensywnością.
Przyznam się bez bicia - ze zwykłej zazdrości nauczyłam się haftu krzyżykowego a potem innych
technik hafciarskich - haftu wstążeczkowego i przestrzennego. Haft płaski już  miałam opanowany
znacznie wcześniej, jeszcze w szkole.
Wpierw tylko  podziwiałam różne obrazki haftowane przez moją bliską koleżankę, potem zaczęła
mnie zżerać zazdrość, że ja  tak nie potrafię. I tak  mnie to gryzło, że aż kupiłam  kanwę, mulinę i zaczęłam krzyżyki wyszywać. Największą frajdę  miałam wyszywając obrazki z reprodukcjami Klimta, Muchy
i Renoira. Wreszcie gdy mi zabrakło własnych ścian do wieszania tych obrazków i obdarowałam
już wszystkie chętne na nie osoby - odpuściłam.
Co ciekawe, zazdroszczę  ludziom systematyczności, bo jestem bardzo niesystematyczną osobą -
zawsze pracowałam zrywami, ale nigdy nie "zawalałam" żadnych terminów. Po prostu  wolałam wszystko
zrobić hurtem, nawet zarywając noce niż rozłożyć  to wszystko na "kawałki". I to mi zostało - i choć
dobrze wiem, że lepiej byłoby codziennie coś z prac porządkowych w domu zrobić - odkładam wszystko
na potem. Brzydka wada, wiem.
Natomiast jakoś nie byłam nigdy zazdrosna na płaszczyznie uczuć damsko-męskich. Nie przeszkadzało mi,
że się mój ślubny czasem za  dziewczynami ogląda, mogłam w każdej chwili  się zrewanżować i on dobrze o tym wiedział.
Ale byłam świadkiem tego, jak nieuzasadniona zazdrość, wręcz patologiczne uczucie,  zrujnowało dwóm moim  koleżankom życie.

Asia była śliczną dziewczyną - wysilcie tylko nieco wyobraznię - bardzo zgrabna, średniego wzrostu
naturalna blondynka .Bardzo gęste włosy, które wyglądały jakby były cieniowane, ciemna oprawa
oczu, długie rzęsy (bez Max Factora) i duże,  zielone oczy. Do tego zawsze ładnie i modnie ubrana.
Na jakiejś imprezie Asia poznała poznała pewnego chłopaka. Był kolegą któregoś z naszych biurowych kolegów. Od chwili, w której ujrzał Asię, przestał dla  niego istnieć świat i inne dziewczyny.
Wczesnym rankiem czekał na Asię pod jej domem, by ją odprowadzić do pracy,   po pracy już na nią
czekał pod biurem. Śmiałyśmy się, że dobrze się złożyło, że  koło naszego budynku biurowego był
nieduży skwerek i kilka ławek, przynajmniej mógł czekać  siedząc i patrząc na kwiatki. Potrafił tak
czekać  na nią i ponad godzinę , bo często zdarzało się, że Asia musiała zostać nieco dłużej w biurze.
Była sekretarką szefa, a szefowi najlepiej się pracowało po godzinach.
Nie mógł do niej telefonować (to nie były czasy smsów i komórek), wejść do budynku też nie, bo
musiałby wziąć przepustkę do konkretnego działu, a bez zlecenia  z danego działu  biuro nie wystawiło by  przepustki.
Prawdę  mówiąc to ciągłe legitymowanie się było nieco meczące. Ale podobno wcześniej, gdy jeszcze tam nie pracowałam,  na każdym piętrze stał strażnik i trzeba było pokazywać przepustkę i mówić do kogo
się idzie.
Asia była nieco zaskoczona tą adoracją, ale jednocześnie nawet jej się to podobało. Żadna z nas
nie miała aż takiego wielbiciela.
Mniej więcej po pół roku znajomości, "Namolny" (tak go  nazywałyśmy za plecami Asi)  oświadczył się . Podobno  żyć bez Asi nie mógł.  Rodzicom Asi  Namolny się nie podobał  - denerwowało ich,  że cały
czas za nią łazi, nawet  wtedy, gdy Asia szła z  mamą na zakupy.
Pewnego dnia Namolny przybył do rodziców Asi wraz ze swymi rodzicami i oficjalnie poprosił o jej rękę.
Jego prośbę poparła gorąco jego matka, mówiąc, że Namolny  gorąco kocha Asię i że nie wybraża
sobie by nie została jego żoną. Poza tym roztaczała przed przyszłą synową wielce  różowe perspektywy, jako że Namolny miał już nawet własne mieszkanie spółdzielcze w centrum stolicy, co było naprawdę
rzadkością. Teściowa  mieszkała niedaleko, więc  oferowała młodym wszelką pomoc, między
innymi mogli by się u niej stołować, a gdy zdecydują  się na dziecko to i dzieckiem by się zajęła.
Poza tym oni pokryją wszystkie wydatki związane  ze ślubem i weselem., Asi pozostałaby tylko kwestia sukni. Przez cały czas wizyty Namolny klęczał koło Asi wpatrując się w nią jak w tęczę i co jakiś czas
powtarzając : "tak cię kochammm"..., z akcentem na to "m".
Gdy Aśka  nam opowiadała to wszystko w bufecie, podczas tracenia cennego służbowego czasu na picie kawy, skręcało nas ze śmiechu . Uznałyśmy, że Namolny to po prostu świr. Zabawę miałyśmy przednią,
zwłaszcza, gdy Aśka powtarzała : "tak cię kochammm".
Śluby były dwa - w USC i w kościele. Asia wyglądała zjawiskowo, a Namolny odstawiał cyrk, nie pozwalając żadnemu z panów całować Asi w policzek. W końcu ochrzanił go jeden z wujków Asi i jakoś dalej poszło spokojnie  składanie  życzeń. Na weselu Namolny nie wypuszczał Asi z objęć.  Nikomu nie pozwalał z nią tańczyć, sam nie zatańczył z żadną inną kobietą, nawet z teściową.
Ale my, koleżanki  Asi, bawiłyśmy się świetnie.
Następnego dnia rano nowożeńcy wyjechali  na  "miodowy miesiąc". Rodzice  Namolnego wynajęli
dla nich  miejsce w jakimś pensjonacie w górach.
Po miesiącu Asia wróciła do pracy. To był cień dawnej,  ślicznej dziewczyny. Bledziutka, włosy
 nieuczesane, zero makijażu, oczy podkrążone.Przywitała się z nami półgębkiem i  złożyła u szefa
prośbę o bezpłatny urlop. Dostała bez problemu, gdy wyjaśniła jego powód.
Nam powiedziała tylko, że musi zniknąć na jakiś czas i że się rozwodzi. W pół godziny potem przyjechał po nią jej ojciec.
No cóż, nasza diagnoza, że Namolny to świr, była trafna. Aśka przeżyła koszmar - już w drodze  na "miodowy miesiąc" robił  Asi wymówki, że przyglądają się jej mężczyzni w pociągu. Dał konduktorowi
jakieś pieniądze, by  znalazł dla nich osobny przedział. Zamknął się w nim z Asią i zwyczajnie zmusił do
kontynuacji  nocy poślubnej, na co Asia wcale nie miała ochoty.  Na miejscu w pensjonacie wcale nie było
lepiej. Na posiłki przychodzili tylko wtedy, gdy na sali już nie było nikogo. W ogóle nie  wychodzili na spacery, bo Namolny nie chciał, by się  "obce chłopy" patrzyły na Aśkę. Gdy zbyt długo siedziała w łazience, bezceremonialnie do niej wchodził, zaglądał pod wannę, szukał po kątach "tego, który się na nią gapi".
Powyrzucał jej wszystkie kosmetyki, nawet krem do rąk. Gwałcił  ją wielokrotnie, ale to go uspakajało, więc Aśka, której już było wszystko jedno, przestała  protestować. Nie bardzo jak miała się od niego uwolnić, bo Namolny nie puszczał jej na krok od siebie.
Po dwóch tygodniach Aśka wpadła na pomysł,  że będzie udawała ból zęba i poprosi by ją Namolny zaprowadził do dentystki.
Namolny wpierw przeprowadził wywiad gdzie jest dentystka płci żeńskiej, potem zaprowadził Aśkę do gabinetu. Gdy sprawdził, że nikogo nie ma w szafkach z lekami ani pod fotelem, wyszedł z  gabinetu.
Aśka poprosiła, by dentystka włączyła wiertarkę i szeptem  opowiedziała dentystce jaką ma sytuację. Podała numer telefonu do swych rodziców, adres pensjonatu w którym mieszka z Namolnym, a dla niepoznaki dentystka wymieniła jej jedną  z plomb.
Za dwa dni przyjechali rodzice Aśki  wraz ze swoim kuzynem postury super wykidajły, wzięli go  tak na wszelki wypadek, gdyby Namolnemu zachciało się zatrzymać Aśkę siłą. Dzień wcześniej odwiedzili rodziców Namolnego, mówiąc im , jakie mają wiadomości od Asi.
Okazało się, że Namolny  był chory psychicznie, a w jego wypadku miłość nie złagodziła choroby lecz ją nasiliła. Jego rodzice skrzętnie ukryli ten fakt, mając  (nie wiadomo na jakiej podstawie) nadzieję, że ożenek uleczy jego  chorą psychikę.
Namolny trafił wkrótce na  długie leczenie, rozwód Asia dostała od  ręki i......unieważnienie  małżeństwa
kościelnego, bo były do tego podstawy.
Asia bardzo długo  wracała do normalności, zajęło to jej kilka lat. Ale nigdy nie wyszła za mąż.
c.d.n.

piątek, 4 stycznia 2013

cz.II


Pani Inka ( bo tak nazywała ją rodzina i znajomi) ułożyła się na mało wygodnym kolejowym łóżku, pogasiła wszystkie światełka i zaczęła snuć opowieść.
Dziadkowie i mama Inki pochodzili z okolic Wilna. Tuż przed wybuchem wojny, w pierwszych dniach sierpnia przyjechali do Warszawy na pogrzeb dalekiego kuzyna. Do Wilna już nie powrócili. Zamieszkali
u swych kuzynów. Wprawdzie dziadkowie zamartwiali się faktem,  że pod Wilnem pozostało spore
gospodarstwo, ale jednocześnie szybko zrozumieli, że mieli do wyboru albo okupację niemiecką albo
wysiedlenie na krańce Rosji.
Choć była okupacja,  mamie Inki podobało się w Warszawie. Mieszkali na prawym brzegu Wisły, już praktycznie za miastem, ale jednak znacznie bliżej  miasta niż tam, na  wileńszczyznie.
Skończyła się wojna i już było na 100% wiadomo, że nie wrócą na wileńszczyznę.
Usiłowali nawiązać kontakt z sąsiadami, ale nigdy żadnej odpowiedzi nie dostali. Nie wiedzieli co się
stało z ich gospodarstwem.
Mama Inki wyrosła na bardzo urodziwą dziewczynę i jej rodzice zaczęli się rozglądać za kandydatem na męża. Wg nich powinien to był być mężczyzna ustabilizowany życiowo, przynajmniej z 10 lat starszy, wykształcony.  I choć mama Inki miała wielu kolegów, żaden jej rodzicom nie pasował, bo byli "za młodzi". Niedaleko domu,  w którym mieszkali, wynajął pokój samotny mężczyzna. Był bardzo miły, cichy, nieco smutny. Miejscowe  plotkary starały się dowiedzieć kim jest, gdzie pracuje,  dlaczego jest samotny. Wieść gminna  niosła, że pan Kazimierz jest wdowcem, bezdzietnym, a pracuje  "na kolei", bo jest maszynistą kolejowym. Babcia Inki żywo zainteresowała się samotnym sąsiadem. Wiecie jak to jest - gdy kobieta na mężczyznę zagnie parol - z pewnością go omota. Babcia Inki  zobaczyła w panu Kazimierzu materiał na zięcia. W dwa lata pózniej pan Kazimierz zauroczony  mamą Inki oświadczył się - był starszy od  obiektu swych uczuć niemal 20 lat. Mając 19 lat mama Inki wyszła za mąż, w niecały rok potem przyszła na  świat Inka.
I choć czasy byłe ciężkie, dokuczała często bieda, całe swe dzieciństwo Inka wspominała z rozrzewnieniem. Była "oczkiem w głowie" swego ojca. Inka skończyła szkołę podstawową, potem poszła do liceum pielęgniarskiego i gdy już kończyła szkołę, ojciec umarł. Dla Inki był to wielki szok i cios, dla jej matki  - znacznie mniejszy.
Prawdopodobnie  nie była zbyt zrozpaczona, to nie było tzw. małżeństwo z miłości. Pracowała w jednej z central handlu zagranicznego, często wyjeżdżała za granicę i prawdopodobnie  w trakcie  jednego z wyjazdów poznała pewnego Niemca.
Pewnego dnia przyprowadziła do domu mężczyznę, którego przedstawiła Ince. Chcieli wziąć ślub i przekonywali Inkę by razem z nimi zamieszkała w RFN.
Inka nie chciała o tym słyszeć. Tu miała przyjaciół, chłopaka, pracę, którą lubiła, poza tym zupełnie nie znała języka niemieckiego.
Ale jej matka zdecydowana była wyjść za mąż za tego Niemca i wyjechać z Polski. Tym razem mogła sama
decydować o swoim losie i nie miała zamiaru z tego rezygnować.
Przed wyjazdem matki Inka wzięła ślub ze swoim chłopakiem. Wprawdzie nie chcieli od razu mieć dzieci, ale równo w 9 miesięcy po ślubie urodził się im synek.
Życie płynęło spokojnie, Inka pracowała w szpitalu, jej mąż był inżynierem mechanikiem. Z czasem dorobili się własnego mieszkania, a mąż  Inki dostał talon na samochód. Inka nie przepadała za jeżdzeniem samochodem, zwłaszcza na dalsze trasy. Męczyła ją choroba lokomocyjna. Ale mąż i syn byli owym wynalazkiem zauroczeni.
 I nadszedł dzień, w którym  Inka przeklęła chwilę, w której kupili samochód. Było to kilka dni przed 1 listopada - mieli pojechać wszyscy razem na cmentarz w okolice Warszawy, by uporządkować rodzinne  groby.
Ale jedna z koleżanek ubłagała Inkę, by ta zamieniła się  z nią dyżurem, a wtedy Inka miałaby wolne
pierwszego i drugiego listopada. Inka chętnie przystała, bo nie lubiła podróżowania samochodem. Panowie mieli pojechać na cmentarz sami, wszystko uporządkować i wrócić pod wieczór.
Gdy na szpitalnym korytarzu Inka zobaczyła parę milicjantów, jakoś nie zwróciła na to uwagi. W chwilę pózniej przyszła przełożona pielęgniarek i poprosiła ją do swego gabinetu.
Gdy Inka tam weszła i zobaczyła milicjantów od razu wiedziała, że coś się złego stało.
Wypadek spowodował kierowca ciężarówki. Na miejscu zginął mąż Inki, syn jeszcze  żył, ale nikt nie dawał
żadnej szansy na  przeżycie. W trzy dni pózniej i on odszedł.
Inka odchodziła od  zmysłów, za wszystko winiła siebie i swą niechęć do jeżdżenia samochodem. Myślała,
że gdyby była w tym samochodzie to albo nie byłoby wypadku albo zginęłaby razem z nimi, co wydawało
się jej bardzo dobrym rozwiązaniem.
W tym wielkim nieszczęściu bardzo pomogli Ince ludzie, którzy z nią pracowali oraz pacjenci, którymi się opiekowała.
Latem następnego roku przywieziono na oddział pacjenta  z wypadku samochodowego. Pacjent stracił w nim żonę, z którą razem  jechał. Zupełnie nie pamiętał co się stało, nie wiedział, że żona nie żyje. Pamiętał
tylko, że jechali do domu  po odwiedzinach dzieci, które były na obozie  na Mazurach.
Na oddziale spędził wiele tygodni, a Inka była tą osobą, która najwięcej się nim zajmowała, pocieszała, gdy dowiedział się o śmierci żony, interesowała się jego dziećmi, które tymczasem przebywały w Domu Dziecka.
Gdy wreszcie "doszedł" nieco do siebie,  pomogła mu zabrać do domu dzieci, uczyła wręcz jak ma sobie
dawać z nimi radę.  Po dwóch latach postanowili razem zamieszkać, a Inka zastąpiła jego dzieciom zmarłą matkę.
Swą opowieść Inka zakończyła słowami : "mam wrażenie, że wszystko, co nas w życiu spotyka ma jakiś ukryty dla nas sens. Straciłam ukochanego męża i syna, ale w jakiś sposób pomogłam dzięki temu  osieroconym dzieciom i ich ojcu, który jest moim najlepszym przyjacielem".
Pani Inka wysiadła  jedną stację przede mną. Pożegnałyśmy się bardzo serdecznie. Nigdy więcej nie
jechałam tą trasą pociągiem i nigdy więcej jej  nie spotkałam.



wtorek, 1 stycznia 2013

Podróże kształcą

Lubicie jezdzić pociągiem?  ja niestety nie. Preferuję podróż  samochodem z dwóch powodów-
lubię prowadzić a poza tym jazda mnie nie męczy, chyba , że jest gęsta mgła.
Dalekie trasy staram się pokonywać samolotem.
Ale czasem muszę się przewlec pociągiem. Musieliśmy ze ślubnym pojechać za granicę na ślub córki.
Tanich linii jeszcze nie było, więc nie bardzo nam się uśmiechało lecieć samolotem, a na dodatek
był to okres wakacyjny, połowa lipca i PKP wraz z   odpowiednikiem niemieckim uruchomiła
połączenia kolejowe ze zniżką dla...emerytów. W każdym razie podróż kuszteką była znacznie tańsza niz samolotem, więc wykupiliśmy kuszetki.
W "moim" przedziale oprócz mnie była tylko jedna pani, nota bene w podobnym, jak ja, wieku.
Byłam bardzo zdenerwowana, bo  w domu został mój pies, którym przez czas naszej nieobecności miała się
opiekować moja przyjaciółka - po prostu przeniosła się na 4 dni do naszego mieszkania.
Teoretycznie pies ją lubił i znał, ale nigdy  jeszcze nie zostawał sam z obcą osobą.
Jeszcze nim pociąg ruszył z  dworca  zadzwoniłam do domu, by się dowiedzieć jak się spisuje moje
zwierzątko. Współpasażerka patrzyła na mnie z uśmiechem, a gdy skończyłam wypytywanie zapytała: "no i jak, nie piszczy? A jakiego ma pani pieska?"
Okazało sie, że spotkały się w jednym przedziale dwie "jamniczary", bo ta pani też miała jamnika,
tyle tylko, że  jej był krótkowłosym standardem, a mój był szorstkowłosy, karłowy. Przez niemal dwie godziny opowiadałyśmy sobie o swoich psinach - oczywiście zachwytom nad jamnikami nie było niemal końca.Wymieniłyśmy również informacje po co każda z nas jedzie do Niemiec.
Pani Iwona jechała na tydzień do własnej, leciwej matki, która była w niemieckim  Domu Opieki dla osób starszych. Bo mama  pani Iwonki była  po raz drugi wdową. Po śmierci pierwszego męża poznała pewnego
Niemca, bardzo się pokochali, a ponieważ jej ukochany miał dobrą  pracę, to ona pojechała do niego i tam osiadła na stałe. Gdy umarł, nie chciała wrócić do Polski - mieszkała tam już tyle lat, że miała  grono
przyjaciół, własny dom i nie za bardzo wyobrażała sobie powrót na stare lata  do Polski.
Gdy już nie za bardzo sama sobie  dawała radę z domem sprzedała go, a za uzyskane pieniądze wykupiła
miejsce w dobrym Domu Opieki. Pani Iwona jezdziła do niej co dwa miesiące na kilka dni.
Bardzo nam się z  panią Iwoną miło  rozmawiało - nikt się do nas nie dosiadł , miałyśmy przedział dla
siebie.
Pani Iwona zapewniała mnie, że z całą pewnością mojej córce będzie się dobrze w Niemczech mieszkało, że  Niemcy bardzo cenią Polki jako żony.
Gdy już ułożyłyśmy się do snu , żadna z nas jakoś nie mogła zasnąć- może dlatego, że odwiedziła nas konduktorka,  prosząc byśmy koniecznie zamknęły przedział na klucz i łańcuszek i nikomu nie otwierały,
prosiła też byśmy schowały  swe torebki tak, by nie leżały na wierzchu. Jeśli przyjdzie kontrola paszportowa
i celna, to nie będą sami, ale  razem z nią, i wtedy dopiero możemy przedział otworzyć. Okazało się, że były
na trasie do granicy niemieckiej napady rabunkowe.
Trochę  mnie nurtowało, dlaczego  pani Iwona została w Polsce, a nie pojechała z matką. Gdy zmarł jej
ojciec była jeszcze w liceum, a w dwa lata pózniej jej matka wyjechała. Spodziewałam się krótkiego
wyjaśnienia, po prostu kilku zdań na ten temat. Nie sądziłam , że pani Iwona opowie mi niemal całe swe
życie.
c.d.n.