niedziela, 31 maja 2015

Mezalians -cz.III

Susząc włosy, a było co suszyć, bo było ich dużo i były już długie, Iwona nadal rozmyślała
nad swym małżeństwem Dość często była  niemile zaskoczona zachowaniem Piotra - były
to co prawda drobiazgi, ale przecież życie składa się właśnie z drobiazgów.
Nie mieli jeszcze własnego mieszkania, ale bardzo wiekowa ciotka Iwony, która już sama
nie mogła mieszkać, zostawiła im swe mieszkanie, wyjeżdżając do swego syna.
Była to dla nich duża pomoc, płacili tylko niewysoki czynsz  oraz media.
Gdyby nie to, musieli  by mieszkać albo z rodzicami Iwony albo wynająć gdzieś kawalerkę.
Piotr wcale nie był tym zachwycony- nie podobały mu się stylowe meble i obrazy
oprawione w  pozłacane ramy. "Strasznie  drobnomieszczańskie to mieszkanie- orzekł.
I co z tego, że to obrazy Kossaka, nie podobają mi się".
Iwona pod pretekstem, że boi się by obrazy nie uległy jakiemuś uszkodzeniu, lub kradzieży
gdy całymi dniami nikogo nie ma w domu, opakowała je starannie i zawiozła do mieszkania
swoich rodziców. W ich miejsce powiesiła modne w tym czasie plakaty. Każde spojrzenie
na ścianę w dziennym pokoju  przyprawiało ją o ból zębów. Gdy Piotr wyjechał na kilka dni
w delegację, ściągnęła je i z pomocą kuzyna pomalowała ściany w pokoju, by wyrównać
koloryt ścian.
O, teraz lepiej tu wygląda gdy pomalowałaś  te ściany - skonstatował Piotr po powrocie.
Wolę takie białe niż żółtawe. Iwona chciała mu powiedzieć, że tamte były w kolorze ecru,
ale ugryzła się w język uświadamiając sobie, że większość facetów to daltoniści.
Nie podejrzewała, że susząc włosy można sobie tyle spraw przypomnieć. Przed oczami
przeleciała jej scenka z kwiatami- Iwona była przyzwyczajona, że w jej domu na stole
zawsze stał wazon z ciętymi kwiatami. Nie były to jakieś drogie, kwiaciarniane bukiety, ale
sezonowe kwiaty, kupowane na bazarze.
Gdy pierwszy raz przyniosła do domu bukiet różnobarwnych astrów Piotr był ciekawy
skąd te kwiaty.
No jak to skąd, kupiłam po drodze, stała babina z kwiatami i kupiłam- wyjaśniła mężowi.
Piotr spojrzał na nią jak na wariatkę i powiedział- och baby, baby- matka kupowała zawsze
 jakieś plastikowe, a ty naturalne i oczywiście obie mówicie, żeby było w domu milej.
Twoje zwiędną za kilka dni, a tamte po tygodniu były zakurzone. Głupie pomysły i tyle.
To wszystko były drobiazgi, w sprawach zasadniczych zgadzali się ze sobą.
Ale i z drobnego żwiru można usypać całkiem sporą górkę- pomyślała. Zaplatając warkocz
zastanawiała się co dalej.
Wychodząc za mąż wiedziała, że małżeństwo jest sztuką kompromisu, ale to obie strony
muszą do niego dążyć. Nawet rozmawiali o tym z Piotrem - każde z nich miało utrzymać
swe dotychczasowe hobby. Piotr miał nadal grać z kolegami w tenisa, Iwona chodzić na
gimnastykę połączoną z choreografią i na kurs francuskiego.
W krótkim czasie okazało się, że Iwonie z trudem udało się znalezć czas na kurs językowy,
ale gimnastyki nie było już gdzie upchnąć. Piotr 3 razy w tygodniu spędzał czas na kortach,
wciąż narzekając, że Iwona mu nie towarzyszy, by podziwiać jak dobrze gra. Ale Iwona
nigdy nie ukrywała, że tenis, ping pong, brydż i "piłka kopana" nigdy nie były w kręgu
jej zainteresowań i  pewnością nie będą.
Nie wymagała również, by Piotr uczył się francuskiego tylko dlatego, że ona się tego języka
uczy.
Teoretycznie Piotr to wszystko rozumiał, ale miał żal, że nie spędzają każdej wolnej chwili
razem, a najlepiej byłoby gdyby Iwona  nauczyła się grać w tenisa ziemnego i stołowego
oraz brydża. W piłkę nożną na szczęście już nie, no ale mogłaby przecież raz na jakiś czas
wybrać się z nim i znajomymi na mecz.
Ale Iwona była "uparta" i nie  zgadzała się na którąkolwiek propozycję.
Nie ciągnęła go na przedstawienia baletowe - chodziła  na nie z matką lub koleżanką.
Rozumiała, że nie każdy lubi taką rozrywkę.Wystarczało jej do szczęścia, że chodzili razem
do kina, teatru i na różne opery.
Kiedyś, jeszcze na początku znajomości, Iwona powiedziała, że chodzi na  kurs języka
francuskiego, bo z poprzednim chłopakiem chcieli razem wyjechać do pracy w Maroku.
Nie powiedziała jednak, że chłopak był z innego miasta i na ten kurs wcale nie chodzili
razem- ale oddzielnie, każde w swoim mieście.
No a jak wiadomo odległość raczej nie potęguje uczuć, więc tamta znajomość "rozeszła się
po kościach". Ale Piotrek ubzdurał sobie, że Iwona z całą pewnością tylko dlatego chodzi
na ten kurs, by się  spotykać z tamtym chłopakiem.
Co jakiś czas przyjeżdżał bez uprzedzenia pod klub, w którym był kurs i czekał na Iwonę
w holu, pilnie obserwując z kim wychodzi z sali.
No a ona, jak na złość, wychodziła albo sama albo w towarzystwie siwego, starszego pana,
który szedł na ten sam przystanek tramwajowy co i ona. Wg Piotra starszy pan był wielkim
nudziarzem, który przez kilka przystanków, które przejeżdżał razem z Iwoną, mówił tylko
o tym, z czym  ma trudności w  uczeniu się języka francuskiego.

Następny dzień w pracy należał do dni upiornych.
Pomiary wykazały, że nowiutkie urządzenie do próżniowego pokrywania powierzchni nie
działa najlepiej - i tak dokładnie nie wiadomo było co jest tego przyczyną- czy urządzenie
jest wadliwe, czy jego obsługa niewłaściwa czy też powierzchnie  przeznaczone do pokrycia
ferrytem niedokładnie przygotowane.
Szef zwołał naradę, a Iwona sama na siebie  "ukręciła  bicz" bo stwierdziła, że skoro nie
bardzo teraz wiadomo co kto przygotowywał, to trudno powiedzieć w którym miejscu
popełniono błąd.
Ceramikę przygotowywano partiami, a potem wszystko razem wrzucano do jednego
pojemnika.
Okazało się, że każdy nieco inaczej ją przygotowywał, więc od teraz każdy miał wykonać
tylko jedną operację szczegółowo  opisaną krok po kroku i obowiązek bardzo dokładnego zanotowania całego procesu.
Szef, cały w skowronkach, obarczył Iwonę rozpisaniem całego procesu przygotowawczego,
z zaznaczeniem dokładnego czasu trwania każdej operacji.
Dobrze wiedział, że Iwona ze trzy razy wszystko sprawdzi w instrukcjach  nim cokolwiek
napisze.
Usiedli w jego gabinecie obłożeni  instrukcjami obsługi samego urządzenia i instrukcjami
próżniowego pokrywania powierzchni. Szef czytał  i tłumaczył te, które były w języku
angielskim, Iwona  zaś te same, ale w języku francuskim. Oboje wiedzieli, że mogę się
one nieco od siebie różnić.
Około godz. 21,00 mieli wszystko dokładnie przetłumaczone.
Rozpisywanie na poszczególne operacje  zostawili na następny dzień- to Iwona mogła
już zrobić sama, szef miał tylko wyznaczyć co kto będzie robił.
Gdy zbierali się do domu szef nagle powiedział - no a jak tam w domu? czy już lepiej?
Iwona, nieco zaskoczona taką bezpośredniością  odpowiedziała - jeszcze nie, ale to
tylko drobiazgi. A szef, który już jedno małżeństwo miał za sobą, powiedział - pamiętaj
dziewczyno, że w małżeństwie każdy drobiazg urasta z czasem do rozmiaru Himalajów.
Jeśli nie można tych drobiazgów natychmiast usunąć, twój związek pod nimi zginie.
Wiem co mówię, więc pomyśl dobrze nad tymi drobiazgami, by  cię nie przygniotły.
I pomyśl o studiach, pogadam o tym z kadrami.
A teraz cię odwiozę do domu, już pózno się zrobiło.

W dwa miesiące pózniej Iwona miała dość burzliwą rozmowę z Piotrem. Postanowili
rozstać się na  jakiś czas, ale nie informować o tym swoich rodziców.
Po pół roku wnieśli sprawę rozwodową - dzieci nie posiadali, wspólnego majątku też nie,
więc sprawa przeszła  jak burza.
Iwona nadal mieszkała w mieszkaniu ciotki, nie chciała wrócić do rodziców.
Rozwód przyjęła z ulgą, choć jednocześnie uważała rozpad małżeństwa za swą porażkę.
Zgodnie z radą swego szefa  zaczęła studia  na politechnice.
W dwa lata pózniej zaprosiła swego szefa na swój kolejny  ślub i nieco złośliwie
powiadomiła o nim Piotra.
Nigdy nie zapomni miny Piotra, gdy u jej boku zobaczył tego siwego staruszka-nudziarza,
który razem z nią uczył się francuskiego. Ów staruszek miał całe 40 lat ,czyli był od
niej zaledwie 12 lat starszy.
Staruszek- nudziarz był naprawdę super mężem, pomagał Iwonie w domu, dbał o nią i jak
twierdziła Iwona był niesamowicie żywotnym facetem, którego wygląd kłócił się z jego
możliwościami.
Gdy Iwona skończyła studia, staruszek-nudziarz podjął pracę na kontrakcie w Algierii,
gdzie spędzili cztery lata, a potem wyemigrowali do Kanady.
                                                  KONIEC




sobota, 30 maja 2015

Mezalians , cz.II

Całą drogę do pracy Iwona intensywnie myślała nad tym, jak wpłynąć na  Piotra tak,
by się nie spóżniał.  Była tak bardzo zamyślona, że omal nie przejechała przystanku,
na którym zawsze wysiadała.
Była straszliwie niewyspana i wielce roztargniona.
Szef przyglądał się jej badawczo, w końcu zaprosił do swego gabinetu.
Iwona wpierw się nieco zdenerwowała tym zaproszeniem, ale gdy szef zapytał się o
wyniki badań powłok ferrytowych  , uspokoiła się.
Chciała pójść po dokładne notatki, ale szef powiedział, że obejrzy je potem, przy okazji,
a teraz niech powie coś na temat  ostatniej dostawy ferrytu.
Iwona wymieniła swe spostrzeżenia.
Tego dnia miało być pierwsze próżniowe napylanie korpusów oporników ferrytem.
Na koniec szef zapytał się Iwony co się z nią dzieje,  czy aby nie jest chora lub w ciąży,
bo wygląda jakoś dziwnie.
Ale Iwona zapewniła, że z całą pewnością w ciąży nie jest, tylko miała kiepską noc, jest
tylko nieco zdenerwowana i niewyspana.
Gdy wróciła do laboratorium koleżanka dość obcesowo zadała jej takie same pytania
jak szef. Iwona pokrótce wyjaśniła jej całą sprawę - a koleżanka zawyrokowała - "wiesz,
on na pewno był z jakąś dziewczyną i dlatego zapomniał o powrocie do domu".
Iwona popatrzyła na nią z odrazą. No to mnie pocieszyłaś, wiesz?- wycedziła przez zęby.
Nie sadzę, żeby był z dziewczyną, bo to nie w jego stylu. Ale jesteś naiwna - zaśmiała się
koleżanka.
Około godziny czternastej szef znów wezwał Iwonę do siebie - popatrzył na nią i tym razem powiedział- jutro będziemy siedzieli w pracy dłużej, więc niech teraz pani wpadnie do
Instytutu i podrzuci im  te pierwsze  napylone  korpusy. Oni to wszystko dokładnie
pomierzą i rano zamiast tu, pojedzie pani wpierw do nich , odbierze je i przywiezie.
Tylko proszę dopilnować, żeby był dokładny opis. I proszę się na jutro dobrze wyspać, bo
to będzie długi i ciężki dzień. Wręczył Iwonie kasetkę z  napylonymi korpusami, wystawił
przepustkę na portiernię i wypchnął delikatnie z gabinetu.
Iwona szybko się zebrała i powędrowała do Instytutu. Daleko nie miała, wystarczyło przejść
na sąsiednią ulicę.
Pół godziny pózniej była już w drodze do domu. Właściwie to była wdzięczna szefowi, że ją
wyprawił wcześniej  do domu.
W ogóle szef zawsze dobrze ją traktował , starał się by ciągle uczyła się nowych rzeczy,
czasem zabierał na ciekawe konferencje. W laboratorium pracowały w trójkę, ale tylko ona
naprawdę interesowała się tym co robi. Była po technikum chemicznym i szef namawiał ją
by koniecznie poszła na studia politechniczne.
Iwona  zaprosiła go na swój ślub, podobnie jak i dwie  koleżanki z laboratorium.
Na ślub szef przyszedł z  żoną i niedużą  córeczką, a składając  nowożeńcom życzenia
poinformował pana młodego, że Iwona to jego najlepsza pracownica i koniecznie powinna
studiować.
Piotr wrócił z pracy około siedemnastej, zjedli razem coś na kształt obiadu (Iwona gotowała
raz na dwa dni) i po obiedzie, odkładając zmywanie na póżniej, Iwona zapytała się Piotra
czy może jej powiedzieć czemu tak pózno  poprzedniego dnia wrócił.
Ale zamiast jakiegokolwiek wytłumaczenia usłyszała, że jest histeryczką, bo dzwoniła na
pogotowie, a przecież co mu się mogło stać, skoro grał w ping ponga.
No po prostu pózno zaczęli grać, grali partię i rewanż, potem trochę gadali i wracali do
domu oczywiście piechotą, bo nie było sensu czekać na nocny autobus. I on wcale nie ma
za co ją przepraszać, to raczej ona jego powinna przeprosić bo miała do niego nie
wiadomo z jakiego powodu pretensje. Przecież on niczego złego nie zrobił, był z kolegami,
więc o co jej chodzi?
Iwona, usiłując zachować spokój tłumaczyła, że nawet zakładając, że tenis stołowy jest
stosunkowo mało kontuzjogenny, to zawsze może się  wydarzyć coś złego, można skręcić
nogę, złamać rękę lub dostać po drodze od kogoś nożem w brzuch.
Ale  Piotr tylko lekceważąco machnął ręką i stwierdził, że nie mają o czym dyskutować.
Iwonie "puściły nerwy" i stwierdziła, że inna kobieta na jej miejscu podejrzewałaby, że
po prostu był z kobietą i o całym świecie zapomniał. Piotr się wściekł  i obraził. Iwona
pozmywała tymczasem po obiedzie i powiedziała, że ona dziś wcześniej  się kładzie do
łóżka, bo musi odespać zarwaną noc a następnego dnia będzie dłużej pracowała.
Piotr usiłował jeszcze coś powiedzieć, ale Iwona stwierdziła, że już temat zakończony i
nie ma już o czym dyskutować.
Siedząc w wannie przypomniała sobie, jak matka i ciotka tłumaczyły jej, że Piotr nie
jest wcale właściwym kandydatem, bo wychował się w zupełnie innej rodzinie i jego
rodzice oraz brat nie grzeszą nadmiarem kultury, taktu i rozumu i taki związek zawsze
powoduje konflikty. Ale Iwona twierdziła, że Piotr jest zupełnie inny niż jego rodzina,
a poza tym przecież oni będą mieszkali sami, a nie z którąkolwiek z rodzin.
Poza tym czasy się zmieniły ,czego chyba rodzice jakoś nie zauważyli, a chłopak jest
uczciwy, miły, wykształcony i małżeństwo z nim wcale nie będzie mezaliansem.
W końcu matka "odpuściła", twierdząc, że to przecież Iwony  życie a nie ich i jeśli
Iwona jest pewna, że Piotr jest tym wyśnionym, wymarzonym - to trudno.
c.d.n.

sobota, 9 maja 2015

Mezalians

Iwona wróciła z pracy skonana - na domiar złego nastąpiła tajemnicza awaria sieci
tramwajowej i musiała pokonać kilka kilometrów piechotą- no, może 4 kilometry to nie jest
bardzo dużo, ale po 8 godzinach pracy, wcale nie było to zabawne.
Ale i tak lepsze niż stanie w autobusie w charakterze sardynki w puszce, pomyślała gdy
już otwierała drzwi mieszkania.
W domu nie było nikogo, to popołudnie miała tylko dla siebie. Jej niedawno poślubiony
mąż zapowiedział rano, że obiad zje w stołówce, bo dziś mają z kolegami pograć po
pracy w tenisa stołowego, więc  wróci pewnie ze trzy godziny pózniej.
Iwona należała do osób, które były niesamowicie punktualne - jeśli komuś obiecała, że
będzie o określonej godzinie, to zawsze była.
Za to jej mąż był uosobieniem niepunktualności, co ją zawsze denerwowało. Niewiele
brakowało a spóżnił by się na własny ślub do USC.
Iwona zmyła z siebie trudy dnia biorąc cieplutki prysznic, potem ułożyła się wygodnie na
kanapie, otuliła pledem i pogrążyła w lekturze nowego numeru "Zwierciadła".
Może nie było to czasopismo najwyższych lotów, ale na tle innych wypadało całkiem niezle.
Z zainteresowaniem obejrzała nową modę i doszła do wniosku, że chyba trzeba  będzie coś
uszyć sobie na  nadchodzące lato. Miała nawet niezły materiał, w sam raz na letnią
sukienkę. Rozmyślając nad szyciem nowej sukienki...zasnęła.
Obudziła się ze zdrętwiałym karkiem- kanapowa poduszka nie była zbyt wygodna.
Do pokoju wpadało światło nieodległej latarni, okno nie było zasłonięte zasłoną - z lekka
jeszcze zamroczona snem wstała, zasłoniła okno i zapaliła lampę. Spojrzała na zegarek i
w jednej chwili oprzytomniała - było już dobrze po północy. Zajrzała do drugiego pokoju-
był pusty, jej męża nie było. W pierwszym odruchu chciała położyć się do łóżka i dalej
spać, ale w tej chwili zaświeciło się jej w głowie ostrzegawcze , czerwone światełko-
a może coś się złego stało? Wiedziała, że wzorem punktualności jej mąż nie jest, ale było
już po północy, właściwe bliżej pierwszej. Nie bardzo wiedziała co ma zrobić , gdzie go
szukać, na domiar złego nadal nie mieli telefonu.
Wniosek o jego zainstalowanie leżał w Urzędzie Telekomunikacji i spokojnie nabierał mocy urzędowej. Iwona zaczęła się ubierać- postanowiła pójść do pobliskiej budki telefonicznej i zatelefonować do informacji o wypadkach.
Pod jednym z nr pogotowia ratunkowego podając nazwisko osoby poszukiwanej można się
było dowiedzieć czy danej osobie udzielano pomocy i co się z nią dzieje.
Iwona biegiem dotarła do budki, która szczęśliwym trafem była czynna, wykręciła numer
i znów szczęśliwy traf chciał, że po drugiej stronie informacji udzielała jakaś życzliwa
osoba. Informatorka sprawdziła w kilku miejscach listy osób, które w ciągu ostatnich pięciu
godzin doznały jakiegoś uszczerbku na  zdrowiu, ale wśród nich nie było jej męża.
Nieco uspokojona, wróciła do mieszkania. Była tak  wściekła, że nawet nie położyła się
do łóżka, tylko po ciemku siedziała w pokoju na kanapie.
Około godziny 1,30 w drzwiach zazgrzytał  klucz.
Iwona odetchnęła z ulgą, ale jednocześnie siłą powstrzymywała się, by nie wypaść do
przedpokoju i nie nawymyślać mu.  Piotr rozebrał się w przedpokoju, wpadł na chwilę
do łazienki i nie zapalając światła skierował się prosto do ich sypialenki. Po trzech
minutach wypadł stamtąd i wszedł do pokoju, w którym była Iwona, zapalając światło.
Co się stało? dlaczego nie śpisz? - dopytywał się idiotycznie.
Słowa te podziałały na Iwonę jak płachta na byka - ty się pytasz czemu? Ty idioto, ja
tu umieram ze strachu, że coś ci się stało,wydzwaniam na pogotowie, a ty spokojnie
wracasz niemal nad ranem i jeszcze się pytasz czemu nie śpię? No jasne, ty pewnie byś
spał spokojnie gdyby mnie  nie było tyle godzin w domu. No ale ja jestem inna - fakt.
I wiesz, może będzie lepiej gdy się już teraz  rozejdziemy, bo ja nie mam zamiaru
żyć z kimś, kto jest taki nieodpowiedzialny. Nie mam na to zdrowia, rozumiesz?
Piotr stał z głupią miną, usiłując wybąkać przeprosiny i ją przytulić, ale Iwona była
nadal wściekła i go odtrąciła. Przyniosła sobie z sypialni jasiek i położyła się na
kanapie wyrzucając Piotra z pokoju.
Ranek był koszmarny - Iwona wyglądała jakby przerzuciła w nocy tonę węgla, spała
raptem 3 godziny. 
Piotr już urzędował w kuchni, robił dla siebie herbatę i drugie śniadanie do pracy.
W kubku już czekała  na Iwonę kawa. Była już nawet lekko przestudzona, obok na
talerzyku oczekiwały dwa krakersy.
Iwuś- zaczął Piotr , ale  Iwona przerwała mu- nic nie mów, porozmawiamy po pracy.
Usiadła i z zamkniętymi oczami popijała kawę, mając nadzieję, że ją  "postawi na nogi".
Iwona szybciej niż zwykle wyszykowała się do wyjścia i gdy Piotr poszedł jeszcze do
sypialni by się ubrać, rzuciła w przestrzeń "no to cześć" i szybko wyszła z mieszkania.
W drodze do pracy nadal zastanawiała się nad całym tym zajściem. To, że Piotr jest
niepunktualny to wiedziała, ale tylko raz się spóznił pół godziny a i to wtedy, gdy byli
umówieni u niej w domu. Gdy umawiali się na mieście na ogół nie spózniał się więcej
niż 10 minut. On po prostu nie potrafił sobie dobrze wyliczyć czasu potrzebnego na
dotarcie na miejsce, jeśli musiał w drodze skorzystać ze środków komunikacji miejskiej.
No tak- pomyślała- ale on nie był po prostu w domu wychowywany tak jak ja.
W jej domu rodzinnym punktualność była chyba na pierwszym miejscu.
Wszystko działało w jej życiu wg ściśle ułożonego wcześniej planu - śniadanie niezmiennie
o siódmej rano, wyjście do szkoły o 7,30. Na ścianie w kuchni wisiał jej plan lekcji i mama
wiedziała o której Iwona kończy lekcje i o której powinna dotrzeć do domu.
Jeśli gdzieś wychodziła, musiała określić dokładnie, o której godzinie powróci.
Jeżeli nastąpiło coś, że nie mogła wrócić do domu punktualnie, zawsze telefonowała.
Pełnoletność niczego tu nie zmieniła - nie musiała się co prawda opowiadać dokąd idzie,
ale nadal wymagano od niej punktualności.
Bardzo to śmieszyło Piotra, który zawsze wychodząc z domu wygłaszał tekst "jak wrócę
to będę" , jego rodzice godzili się z tym bez problemu.
Na tle koleżanek Piotra Iwona była niemal dziwadłem -nigdy nie założyła jakichkolwiek
butów na bose stopy- niezależnie od otaczającej temperatury miała pończochy lub rajstopy.
Gdy się dziwił, wytłumaczyła mu, że to po prostu brak elegancji, by wkładać buty na bose
stopy no i poza tym to przecież  niehigieniczne.
Do pracy nigdy nie założyła mocno wydekoltowanej bluzki czy sukienki i nie chodziła
w rozpuszczonych w nieładzie włosach. Zawsze były spięte lub uczesane w kok.
Zdziwionemu Piotrowi tłumaczyła, że zawsze trzeba być ubranym stosownie do sytuacji-
biuro to nie park rozrywki i tyle.
Gdy się umawiali dokładnie wypytywała go dokąd pójdą i co będą robili. 
Pamiętała jego totalne zaskoczenie, gdy w którąś  niedzielę umówili się na dworcu , bo
mieli wyjechać do jej koleżanki pod Warszawę - Iwona była w spodniach, w bluzce
z ogromnym dekoltem i...tenisówkach a włosy miała spięte w "kucyki". Na jej widok
zdziwiony wydusił - ooo, gdzieś się zagubiła panienka z dobrego domu. Nie zgubiła-
poprawiła go Iwona- po prostu panienki z dobrego domu nie jezdżą na wycieczki na
szpilkach i w kostiumie - zapamiętaj to sobie.
Iwona była rzeczywiście "panienką z dobrego domu". Od  dziecka była uczona dobrych
manier - jak się poruszać, jak witać, jak siedzieć przy stole, jak się posługiwać prawidłowo
sztućcami, jak nakrywać do stołu, jakie kieliszki pasują do którego wina, jakie wino
podaje się do czerwonego mięsa a jakie do ryb, i do deserów.
Tak bardzo nawet nie musiano jej tego wszystkiego specjalnie uczyć, bo na co dzień w jej
domu przestrzegano takich zasad, więc niejako automatycznie się ich uczyła.
Bardzo wcześnie dotarło do niej, że z 90% jej koleżanek zupełnie inaczej zachowuje się
przy stole i nie ma zielonego pojęcia o tych wszystkich przepisach dobrego tonu.
Zazdrościła im jednej rzeczy - im wolno było jeść na ulicy- Iwonie  nie, nawet gdyby ją
skręcało z głodu.
                                                        c.d.n.

                                                 


sobota, 2 maja 2015

Przeczytałam....

jednym tchem, książkę pani profesor Lidii Stawowskiej  "Reinkarnacja-nieskończoność
istnienia".
Swą książkę, która jest właściwie  sprawozdaniem z przeprowadzonych badań, pani
profesor zadedykowała  "wszystkim, którzy wątpią w sens życia i nie wierzą we
własną nieśmiertelność".
Nie ma tu nic bajkowego, żadnych dywagacji, żadnych prywatnych poglądów autorki
na zjawisko reinkarnacji - i nawet gdyby pani profesor nie napisała wcale krótkiego
podsumowania wyników, wszystko jest jasne.
Życie to nie tylko synteza białka - posiadamy dwa ciała- fizyczne i energetyczne.
Ciało fizyczne z upływem lat ulega degradacji - ciało energetyczne żyje wiecznie.
Nasza świadomość, podświadomość i nadświadomość jest domeną ciała  energetycznego.
Pani profesor już od dawna od nas odeszła i niestety nikt w Polsce nie kontynuuje jej
pracy. A szkoda.
Ale na szczęście są prowadzone badania w innych krajach i co jakiś czas mamy szansę
dowiedzieć się czegoś nowego.
Będąc, że tak to ujmę, w temacie, sięgnęłam po jeszcze jedną pozycję -książkę
Raymonda A. Moody'ego  "Życie po życiu". Pierwsze wydanie tej książki ukazało się
w 1975 roku, osiągnęło nakład ponad trzynastu milionów egzemplarzy.
Została przetłumaczona na niemal wszystkie języki świata. Jej tematem jest z kolei
sprawozdanie z badań osób, które doświadczyły śmierci klinicznej i w wyniku działań
medycznych zostały przywrócone do życia.
Przyznam się szczerze, że znając ten tytuł przez wiele lat  nie zaglądałam do niej,
opierając się głównie na opinii wielu lekarzy, że takie przeżycia ma każdy, kto cierpi na
silne niedotlenienie mózgu.
Poza tym uważając siebie za wielce nowoczesną kobietę bardziej wierzyłam "szkiełku
i oku" niż temu, że jednak istnieje świat energii i ducha, tym bardziej, że jego istnienie
negowały przeróżne autorytety naukowe.
Takie podejście do tematu zmroziło wielu badaczy, oraz tych, którzy doświadczyli tych
przeżyć. Mało kto o tym opowiadał, bo każdy  bał się etykietki łgarza lub wręcz świra.
Ale jeśli ktoś z Was zna kogoś, kto przeżył śmierć kliniczną, zróbcie wszystko by Wam
zaufał i opowiedział o swoich przeżyciach. Uprzedzam, że nie wszyscy zapamiętali te
przeżycia, ale część z nich - tak, chociaż nikomu się z tego nie zwierzyli.
Ze strachu, że ich nazwą głupimi, histerykami, kłamcami.
W swoim opowiadaniu "Między nami, duszyczkami" wykorzystałam część wrażeń
jednego ze znajomych, który przeżył śmierć kliniczną.
Obie omówione przeze mnie książki nie negują istnienia Boga , z tym, że Jego określenie
zawsze zależy od tego jakiego wyznania jest badana osoba, jej poziomu wiedzy,
wychowania.
Jedni opowiadają, że widzieli Chrystusa, inni określają, że spotkali niebywałą jasność,
rozsiewającą wokół ciepło, miłość, bezpieczeństwo, jeszcze inni mówią, że widzieli
Anioły.
Nie mniej wszyscy zgodnie twierdzą (zarówno ci, o których pisała prof. Stawowska
jak i ci, co przeżyli śmierć kliniczną), że nadal czuli, że żyją, chociaż zdają sobie  sprawę
z faktu, że nie posiadają swego ciała.
Nasze czasy, pełne nowych technik i technologii nie sprzyjają rozważaniom o tym czy
i jak żyjemy po śmierci.
Jesteśmy tak zafascynowani  nowymi zdobyczami techniki, że śmierć i towarzyszące
jej doznania zostały zepchnięte to tematów tabu.
Nikt w szpitalu nie dba o zachowanie godności człowieka w tej chwili gdy jego dusza
(ciało energetyczne) opuszcza ten świat, nie zastanawiają  się, czy odchodzący człowiek
jeszcze coś czuje, widzi lub słyszy.
Sprawiono, że śmierć stała się czymś wstydliwym. A szkoda.
Bo śmierć wcale nie jest końcem.