sobota, 1 września 2018

Przyjaciółki. II.

Zapewne  wszystkich dziwi co to za imię "Nowa" - to nie imię, ale ksywka,
 na którą Nowa sama zapracowała. Przez pierwsze dni wszędzie przedstawiała się
w dość osobliwy sposób: "dzień dobry, jestem tu nowa"....i tu wyłuszczała sprawę.
I tak dostała ksywkę Nowa, choć wszyscy wiedzieli, że ma zupełnie inne imię.
Ale przynajmniej było wiadomo o którą osobę idzie, bo prawdziwe imię Nowej
 było wówczas dość popularne i jej imienniczek było kilka.
 Luśka też wcale nie była Luśką, była to przeróbka jej  rzeczywistego imienia.
Obie ksywki bardzo przylgnęły do swych właścicielek i wcale im nie przeszkadzały.
Po niemal roku znajomości rodzina jakby im się powiększyła - Nowa  wrosła
w rodzinę Lusi, Lusia z kolei w jej rodzinę. Przez obie rodziny były całkowicie
akceptowane i w pewnym sensie  czuły się wręcz siostrami.
Łączyła je jeszcze  jedna sprawa- obie były wychowywane w duchu przedwojennym,
takie typowe panienki z dobrego domu.
Obu w domach wmawiano im, że należy koniecznie wyjść za mąż, najlepiej za kogoś
kto już ukończył studia i ma pracę.
I obydwie przeżyły spore rozczarowanie- kandydat Lusi był bardziej zainteresowany
interesem, który prowadził jej ojciec niż samą Lusią.
Bardzo chciał zostać wspólnikiem jej ojca, a kiedy okazało się, że nie ma szans  na taką
spółkę skorzystał z nadarzającej się okazji i wyjechał z Polski, choć był już wyznaczony
termin ślubu a krawcowa szyła już suknię ślubną.
Nawet się nie pożegnał z Lusią przysłał jej tylko kartkę z informacją, że właśnie
wyjeżdża, bo trafiła mu się okazja wyjazdu za żelazną kurtynę.
Więcej go Lusia nie widziała, wspólni znajomi też nie.
A Nowa przyłapała swego kandydata na męża na kilku kłamstewkach. Gdy ze łzami
w oczach i sercem w gardle przeanalizowała swój związek z tym panem, doszła do
 wniosku, że cały czas była oszukiwana. Bolało, ale to ona zerwała, co było w pewnym
sensie pociechą, ale zaskoczeniem dla rodziny Nowej.
No bo był starszy, ustabilizowany zawodowo, opiekuńczy a tu nagle Nowa odstawia
jakieś fochy.
Od tej pory obie panienki postanowiły poprzebierać nieco w "towarze", nie nabierać się
na słodkie słówka, nie zakochiwać się na zabój, a gdy tylko coś zmierzało w stronę
małżeństwa - natychmiast zrywać  znajomość.
Zaczęło się nawet całkiem radosne życie - jak na ówczesne warunki. Popołudniowe
fajfy w Grand Hotelu, dancingi sobotnie, kluby studenckie, Stodoła, Hybrydy,
życie było niemal piękne.I tego miłego nastroju nawet nie zmroził fakt, że zostały
obie zwolnione w ramach redukcji etatów. No cóż, sama  matura to było nieco za
mało. Ważny był papierek z wyższej uczelni-  wszystko jedno z jakiej, bo liczył się
głównie papierek a nie rzeczywiste umiejętności.
Przyjaciółki złożyły dokumenty w "pośredniaku" obie załapały się do pracy w różnych
w zakładach przemysłowych - Lusię skierowano do działu zaopatrzenia, Nowa
dostała pracę laborantki w biurze konstrukcyjnym i...skierowanie do wieczorowego
technikum elektronicznego.
Skończyły się nagle wesołe czasy, Nowa nic a nic nie pojmowała z tego czego
uczyli w owym technikum. Wprawdzie w pracy naprawdę dobrze sobie radziła, ale
nic do niej nie docierało na wykładach w technikum.
Z całej tej  sytuacji wybawiła ją choroba - Nowa była bite trzy miesiące na zwolnieniu
lekarskim. Gdy wróciła, ktoś ze znajomych załatwił jej pracę w jednym z branżowych
ośrodków informacji naukowo-technicznej i Nowa rozstała się z dotychczasową
pracą.
Lusia z kolei jakoś nie mogła się odnależć pracując w  zaopatrzeniu. Rozstała się
z dotychczasowym miejscem pracy bez  większego żalu. Teoretycznie nie było wtedy
bezrobocia ale tak naprawdę dobrą pracę można było znależć tylko po znajomości.
Zmieniła zakład przemysłowy na jedno z  biur projektowych i zaczęła pracować
 w dziale prawnym, w charakterze "przynieś, zanieś, napisz".
W tym czasie Nowa poznała pewnego chłopaka - nie był za bardzo rozrywkowy,
 pracował i kończył studia na  Politechnice.
 Pomału, pomału Nowa zaczęła odmrażać swe serce. Co prawda wg opinii rodziny
nie był idealnym kandydatem na męża, ale mieli naprawdę dużo wspólnych tematów
i strasznie mało czasu dla siebie, bo chłopak pracował i studiował.
Gdy Nowa zorientowała się, że zbyt często myśli o swym nowych chłopaku i tęskni
za nim , postanowiła zerwać tę znajomość- ale efekt był zupełnie nieoczekiwany-
zamiast zerwania ustalili, że się pobiorą. Oboje wiedzieli, że nie mają mieszkania, że
ich rodziny raczej nie będą zachwycone takim obrotem sprawy, że to szaleństwo, ale
kilka miesięcy pózniej wzięli ślub.
A Lusia dzielnie im sekundowała - była świadkiem na ich ślubie, przez jakiś czas
 nowożeńcy mieszkali nawet w domu, który pod Warszawą wynajmowali rodzice
 Lusi i młodzi płacili jej rodzicom tylko za media.
Niewątpliwie było to dość tanie rozwiązanie, ale bardzo niewygodne z uwagi na
długie dojazdy.
Postanowili więc wynajmować  mieszkanie w Warszawie i żyć tylko z jednej pensji-
druga szła w całości na wynajem lokum.
Już w pierwszym roku małżeństwa Nowa dokonała wielu odkryć, niemal tak
doniosłych jak odkrycie Ameryki przez Kolumba. I  każdym odkryciem dzieliła się
z Lusią.
Dość szybko odkryła, że niemal wszystkie opowiadania o wredności teściowych nie są
wyssane z palca. Na szczęście nie mieszkali pod jednym dachem z teściową, a jej mąż
nie był ślepo zapatrzony w swą mamuśkę , mało tego, stał murem za Nową i nie słuchał
co mu mamusia do ucha szepcze. W sumie - "szło wytrzymać" w temacie  teściowa.
Drugie epokowe odkrycie dotyczyło układów rodzinnych - Nowa przekonała się, że
rodzina to dość puste słowo i najlepiej wychodzi się z rodziną na zdjęciu, a najgorzej
gdy się uwierzy, że rodzina chce dla wszystkich swych członków samego dobra.
Kolejne odkrycie dotyczyło mężczyzn. Nowa nagle odkryła, że to jest jednak zupełnie
inny gatunek biologiczny a te same słowa mają zupełnie inne znaczenia dla kobiety
i mężczyzny. Bardzo ją  zadziwiło, że nie  dostrzegła tego faktu przed ślubem. Podobnie
jak i pewnego syndromu "psa ogrodnika", który nikomu nie użyczy jabłek, choć sam ich
nie je.
Gdy dokonała tych epokowych odkryć zaczęła zastanawiać się nad......rozwodem. Może
nie natychmiast, ale z czasem, gdy więcej spraw ją rozczaruje i zdenerwuje.
Wszystkie swe wątpliwości i rozterki omawiała z Lusią. Mąż Nowej nie przepadał za
Lusią, ale nie śmiał żądać od żony by przestała się z nią przyjażnić.
A Lusia, wysłuchawszy wszystkich nieznanych sobie dotąd prawd o małżeństwie, które
zdaniem Nowej było mocno przereklamowaną sprawą, nadal szukała kandydata na męża
dla siebie.
I nadal poszukiwała go w grupie mężczyzn  wysokich, zupełnie nie przejmując się dość
popularnym wtedy powiedzeniem "wysoki jak brzoza a durny jak koza".
W swych poszukiwaniach męża Lusia była mocno wspierana przez matkę - każdy
ewentualny kandydat był zapraszany na niedzielny obiad a walory Lusi wychwalane
przez jej matkę podczas tego niedzielnego obiadu. Nowa z mężem też często bywali na
tych niedzielnych obiadkach i z trudem hamowała wybuchy śmiechu, gdy mama Lusi
opowiadała bajki, że cały obiad to Lusia sama przygotowała. Zarówno Lusia jak i Nowa
miały pojęcie o gotowaniu takie samo jak o życiu na Marsie.
Nowa co prawda nauczyła się  już gotowania wody na herbatę i raz odsmażyła kupione
w garmażu kopytka, a Lusia nawet pokroiła jarzyny do sałatki, ale obie jeszcze ani razu nie ugotowały same obiadu. Więc opowieści Luśczynej mamy o umiejętnościach kucharskich
córki  wielce obie  dziewczyny  bawiły.
W czasie tych niedzielnych obiadów bledziutko wypadali kandydaci na męża - mało
który z dryblasów umiał się posługiwać prawidłowo sztućcami a śnieżno biały obrus jakby
paraliżował ich ruchy i głęboko ukrywał w zakamarkach  mózgu wszystkie właściwe
słowa.
Śnieżno biały adamaszkowy obrus, lub ręcznie  robiony koronkowy, srebrne sztućce,
srebrna taca z pięknie pachnącym i upieczonym kurczakiem, zastawa porcelanowa rodem
z fabryki Rosenthala,  sosjerki, a na dodatek  srebrne podpórki do sztućców, adamaszkowe          serwetki i kryształowe kieliszki do wina mocno onieśmielały większość  dryblasów.
No ale dla obu dziewczyn ten odświętny obiad nie był czymś niespotykanym. Mąż Nowej,
choć w domu nigdy tak nie jadał, szybko opanował zdumienie i sztukę konsumpcji
w takich warunkach.
99,9% procent kandydatów na męża wytrzymało najwyżej jeden taki obiad. Wysiłek
włożony w akt spożywania obiadu zrażał niemal wszystkich dryblasów.
Chociaż zdarzył się jeden wyjątek - przyjrzawszy się półmiskowi z  poporcjowanym
kurczakiem, ponaglany przez mamę Lusi, by wybrał sobie część, na którą ma ochotę,
ów "wyjątek"powiedział - "ja bym zjadł szyjkę, ale tu jej nie ma".
Nowa kłusem pognała do łazienki by się wyśmiać,  Lusi policzki pokrył czerwony kolor,
a mama Lusi spokojnie wyjaśniła:  "przykro mi  - szyjka była dodana do gotowania smaku
na zupę".
I to był ostatni taki obiad. Następny był dopiero po ślubie Lusi.
                                                 ciąg dalszy nastąpi.