piątek, 29 czerwca 2012

Bułgaria i ja- c.d.

Gdy już zupełnie straciłam rachubę czasu i nadzieję na dojechanie do Warny, po blisko dwóch dobach mordęgi, czyli 46 godzinach  czołgania się pociągu, dojechaliśmy . Gdy wysiedliśmy z pociągu okazało się , że wcale a wcale nie jedziemy do Bałcziku a do...Albeny. Byliśmy już tak umordowani, że właściwie było nam  obojętne dokąd nas zawiozą.
Do dziś jestem przekonana, że była to rekompensata za tę koszmarną podróż. Albena była wówczas nowo powstającym kurortem, położonym na dwóch piętrach.  Nad samym morzem stały b. duże hotele zbudowane przez Jugosłowian, takie trochę zbudowane na modłę zachodnią. Na górze  stały zaledwie dwa nowiutkie hotele i nas rozlokowano w  jednym z nich. Pokój był duży, z widokiem na morze i dużym balkonem Do plaży było  tylko 176 schodów. Oczywiście schodzenie w dół było pestką, ale wdrapywanie się na górę było mniej przyjemne.
Tuż obok hotelu stała nieduża drewniana budka, przy niej stół i dwie ławy. Bardzo nas intrygowało co to może być.
Plaża w Albenie była szeroka (piach nawieziony),  w okolicach wejścia na plażę stały  drewniane budko-szałasy, w których sprzedawano różne napoje, nie tylko orzeżwiające. Poza tym był nawet niespotykany na naszych plażach luksus w postaci łazienek, WC i przebieralni.
Uczestnicy  naszego turnusu, poza  nowożeńcami, pilotem i nami, z reguły nie opuszczali hotelu. Żaden z panów nie był ani razu na plaży, za to codzienne, od godz.12,00 do póznego wieczora, z przerwą na posiłki,
przesiadywali przy tej tajemniczej drewnianej budce, która ochrzciliśmy  nazwą "boży dar", bo serwowali w niej pełniutki asortyment alkoholi - na kieliszki, szklanki, butelki, dzbanki.Co robiły panie - nigdy się nie dowiedziałam.Widywałam je tylko na posiłkach. Ale nasza piątka w pełni korzystała z oferty turystycznej. Ponieważ było nas mało, na wycieczki dawano nam mikrobus. Z kierowcą wariatem. Facet bił wszystkie  rekordy szybkości - z Albeny do Warny (42 km) jechaliśmy najczęściej z prędkością 120 km/godz., ale to było nic, w Warnie najczęściej jezdził   "pod prąd", bo był zawsze pod kreską czasową. Jazdy górską drogą z Warny  do Albeny nie zapomnę pewnie nigdy - siedziałyśmy z Teresą z tyłu, przed nami nasi mężowie, a obok kierowcy nasz pilot. Dziwiłam się tylko,czemu i pilot i nasi chłopcy jakoś coraz bledsi i coraz mniej mówią-  kierowca nasz  na górskiej, wąskiej i bardzo krętej drodze szpulował pomiędzy 90 a 130 na liczniku. Czułam, że jedzie prędko i chwilami obawiałam się, że wylecimy z drogi, ale przynajmniej nie widziałam licznika. Na uwagę naszego pilota, że chyba za szybko jedziemy,  nasz kochany kierowca powiedział - ależ ja muszę być za 10 minut w Albenie! Byliśmy - za 15. Wszyscy byliśmy bardzo bladzi po tej podróży i nawet 3 dni nigdzie nie jezdziliśmy.
W sumie pobyt był na tyle miły, że postanowiliśmy pojechać do Bułgarii jeszcze raz, ale już nie do Albeny, lecz  do Słonecznego Brzegu. W trakcie tego pobytu zwiedziliśmy większość miejscowości na południe i północ od Albeny i Słoneczny Brzeg wydał się nam najlepszy.
Przy okazji przekonaliśmy się, że Bałczik był wtedy zupełnie nieciekawy , nawet plaży porządnej nie było.
Jedynym miłym miejscem były ogrody królowej Marii , w których akurat kwitły kaktusy.
Mój przemyt w postaci 4 szminek powrócił spokojnie do Polski, a Teresa zrobiła "interes życia" - w dniu wyjazdu sprzedała swoje podarte i dość brudne dżinsy jakiejś  sprzątaczce, której się one wielce podobały.
Nie bardzo wiedziałam po co jej były  lewa w dniu wyjazdu, ale w  Warnie zakupiła za nie 2 butelki
Pliski, niezwykle wówczas popularnego "koniaku".
Drogę powrotną niemal calutką przespałam, bo miałam jakąś infekcję gardła. I wiecie kogo zobaczyliśmy
w naszym wagonie?  Pannę Lusię - odniosłam wrażenie, że była na wyposażeniu tego wagonu.
Dwa lata pózniej wyjechaliśmy z Orbisem do Słonecznego Brzegu, tym razem nie sami, a ze znajomymi.
Był to wielce zabawowy pobyt.  Jedyna wycieczka, na którą pojechaliśmy to była autokarem do Rumunii.
W porównaniu z tym, co jest teraz, to Słoneczny Brzeg był wtedy bardzo miłą wakacyjną miejscowością.
Prawda wyglądała tak, że Bułgaria  w cyklu -godz. 18,00 kolacja z butelką wina na parę, a potem zwiedzanie przeróżnych lokali, tańce, pliska, przejażdżki fiakrem lub wózkiem zaprzężonym w osiołka (ależ trzęsło!) kawa,pliska, godz.24,00 padnięcie do  łóżka - wydawała się naprawdę miłym miejscem na ziemi. Rano śniadanie, lekki kac, kąpiel w ciepłym morzu, spacery brzegiem aż do Neseberu, obiad, obchód kawiarni i zdziwienie, że wieczorem były jakby ładniejsze, a od 18,00 powtórka  z rozrywki. Nie wiem jak
przeżyłam ten pobyt, ale ogólnie było zabawnie. I wtedy naszej szalonej czwórce wpadł do głowy pomysł, by w następnym roku pojechać do Bułgarii całkiem prywatnie, stamtąd wyskoczyć do Stambułu na kilka dni,  znów wrócić do Bułgarii  nad morze i wtedy dopiero  powrót do Polski.
c.d.n.

Bułgaria i ja . cz.I

Jak wiecie młódką nie jestem i właściwie większość mego życia upływała mi w PRL. Dziś , w ocenie tego
okresu dominują dwa nurty: jeden potepiający wszystko, jak leci w czambuł i drugi apoteozujący tamten
okres, Bo była praca dla wszystkich,  tanie wczasy, bezpieczeństwo i rzekomo równość.
A ja uważam, że było po prostu różnie- i dobrze i  żle, a  z perspektywy czasu jestem skłonna napisać, że czasami nawet bardzo zabawnie.
Na początku lat 70' ubiegłego wieku  ( rany, ale to brzmi!) wymyśliliśmy sobie z moim osobistym mężem, że
moglibyśmy wybrać się na urlop nad jakieś ciepłe  morze, bo ostatni pobyt nad Bałtykiem lodowatym i deszczowym bardzo nas zdegustował.
Najbliższe ciepłe morze to było Morze  Czarne. Można było załapać się na pobyt w Soczi lub w którymś z "kurortów" bułgarskich - taka wycieczka leżała jeszcze w granicach naszych ówczesnych możliwości finansowych. Najtaniej można było wtedy wyjechać z biurem turystycznym o wdzięcznej nazwie "Gromada". Okazało się, że w terminie, który nas interesował mogliśmy się wybrać do Bałcziku. Oczywiście prospekt zachwalał tę miejscowość a mieszkanie oferowali w małych, kameralnych pensjonatach.
Trochę przerażał mnie fakt, że przejazd jest pociągiem, kuszetkami, w II klasie. No ale coś za coś - taniej to znaczy tłuczesz się pociągiem do Warny, a stamtąd zabiorą cię  autokarem do Bałcziku.
Gdy na zbiórce na dworcu zobaczyliśmy uczestników turnusu, lekko zrzedła nam mina. W naszym wieku
było młode małżeństwo w podróży poślubnej  oraz opiekun naszej grupy. Reszta mieściła się pomiędzy 40-ką  a wiekiem około emerytalnym. Poza tym większość towarzystwa jechała na te wczasy "za karę" -
ich PGR  (info dla młodych-Państwowe Gospodarstwo Rolne) musiało zrealizować fundusz socjalny, więc
najlepsi pracownicy zostali wytypowani na wyjazd zagraniczny, który chyba nikogo nie cieszył.
Przed wyjazdem.moje troskliwe koleżanki poleciły mi, bym koniecznie zakupiła krem  Nivea w typowych
blaszanych pudełkach oraz szminki do ust, różowe perłowe. Miałam je tam sprzedać po korzystnej cenie i w ten sposób powiększyć swe kieszonkowe.
No cóż, kremu nie kupiłam bo nie było akurat, kupiłam za to ze 4 szminki f-my Celia, bo takie wówczas używałam Nie wiem, czy jeszcze dziś są kosmetyki tej firmy, ale wtedy były naprawdę niezłe, ale nie za bardzo tanie.
Podróż miała trwać  "raptem" 26 godzin, więc zaopatrzyliśmy się na drogę w jedzenie i picie.
W II klasie w przedziale było 6 kuszetek. Udało mi się  załapać  na środkową kuszetkę, młoda żona
wybrała tę nade mną, a pozostałe 4 kuszteki zajęły te nieco młodsze cztery panie.  Z młodą  mężatką
przeszłyśmy natychmiast "na ty", nasi mężowie również się "zbratali". Ona miała na imię Teresa, on Marek.
Teoretycznie pociąg był pospieszny i właściwie do granicy polsko-czechosłowackiej z pewnością taki był.
Potem wyraznie zwolnił i niemiłosiernie się wlókł.
Przed pierwszą kontrolą graniczną nasze  "współlokatorki" zapytały się nas cieplutko, czy mogłybyśmy do swojego bagażu wziąć po jednej kapie i jednym prześcieradle, bo każda z nich ma znacznie więcej, więc one byłyby nam wdzięczne.
Oczy mi wyszły na wierzch,  spojrzałyśmy na siebie z Tereską i zgodnym chórkiem odmówiłyśmy, mówiąc,że my też mamy przemyt. Ja miałam na myśli owe 4 szminki do ust, ale nie wiedziałam co ma Teresa.
Pociąg z nieznaych nam przyczyn wlókł się niemiłosiernie, pan konduktor i jego pomocnik  zamknęli się
w swej "kanciapie" z jakąś panną Lusią, która  swą profesję miała wypisaną na twarzyczce., a która w wiadomy sposób płaciła za bilet do Warny.
Na granicy węgierskiej jedna z naszych "współlokatorek" musiała się rozstać w częścią  swych dóbr,bo zarekwirował je jakiś gorliwy celnik. Mogła wprawdzie wysiąść razem z towarem, ale wspaniałomyślnie
pozwolono jej jechać dalej. Przy okazji wydało się, że my nie mamy nic trefnego i automatycznie podpadłyśmy  niemiłosiernie.
Gdy  pociąg wjechał do Rumunii konduktor zamknął na klucz  wszystkie drzwi wagonu. Tory, po których jechaliśmy były w remoncie. Pociąg więcej stał niż jechał, a wzdłuż torów spacerowali uzbrojeni żołnierze rumuńscy.
Nabrałam podejrzeń, że wcale nie dojedziemy do Warny, bo 26 godzin już dawno minęło, a my ciągle byliśmy w drodze.
c.d.n.