sobota, 22 marca 2014

cz.III

Wiesia pławiła się w ciszy, spokoju i miłości. Olaf już dość długo był wdowcem i
bardzo był spragniony kobiecej obecności.
Gdy dowiedział się szczegółów historii Jasia i Tosi bardzo był tym przejęty. Wiesia
kilka razy upewniała się,  czy aby na pewno Olaf jest  "pełnej krwi Szwedem"-
był bardzo ciepłym i czułym mężczyzną, choć  bardzo dobrze zorganizowanym i
praktycznym.
Serce Wiesi topniało i topniało i gdy Olaf zaproponował, by wzięli ślub i byli już
do końca swych dni razem - zgodziła się.
Prosiła go  tylko, by ślub wzięli w Warszawie, bardzo chciała by jej cioteczna
siostra była świadkiem.
Gdy tylko Wiesia wyraziła zgodę, Olaf zatelefonował do swoich dzieci i zawiadomił,
że się żeni i że mają okazję poznać osobę , z którą chce się związać.Syn przyjechał
w ciągu godziny, córka nieco pózniej.
Wiesia poczuła się nieco jak na przesłuchaniu policyjnym, choć oboje byli bardzo
mili i uprzejmi.
W trzy dni pózniej Wiesia wróciła do Warszawy, by pozałatwiać różne formalności-
rozwiązała umowę o pracę, dowiedziała się jakie dokumenty ma złożyć Olaf,
załatwiła tłumacza na ślub,dała  do tłumaczenia na szwedzki wiele swoich dokumentów.
W końcu maja Tosia urodziła dziecko - dziewczynkę. Poród był podobno koszmarny,
właściwie cudem tylko obie przeżyły.Tosia nie bardzo sobie nawet zdawała sprawę co
się działo, ale jednego była pewna- nigdy więcej w życiu nie będzie rodzić i żadnemu
facetowi nie pozwoli na intymne zbliżenie. Po porodzie spędziła prawie miesiąc
 w szpitalu, mała w inkubatorze, ona ze straszliwą anemią i całą furą powikłań.
Przed porodem wszyscy jej mówili, że skoro taka młoda to poród będzie niczym
randka rozbierana- lekki łatwy i przyjemny.Tosia nie chciała by przychodził do niej
Jaś - na sam dzwięk jego imienia wpadała w histerię. Jaś był rozżalony i przerażony.
Tosia niestety nie zdała matury, bo już od początku maja zle się czuła i leżała.
W końcu sierpnia odbył się ślub Wiesi i Olafa.  Olaf tłumaczył Wiesi i Jasiowi, że
najlepiej będzie, gdy Jaś zamieszka jednak razem z nimi, w Szwecji. Wiesia wpierw
protestowała, bo Jaś nie znał angielskiego, ale Olaf nie widział w tym problemu-
wyśle go na kurs językowy, kilka godzin dziennie języka z pewnością przyniesie
efekty, bo te kursy są właśnie dla obcokrajowców.
Warszawskie mieszkanie Wiesia wynajęła jakiemuś młodemu małżeństwu, a
dopilnować miała wszystkiego cioteczna siostra Wiesi- ściąganie czynszu, kontrolę
czy są porobione wszystkie opłaty  i czy mieszkanie nie jest dewastowane.
Wiesia w Szwecji zarabiała...robieniem swetrów na drutach. Zaczęło się od tego, że
pewnego dnia Wiesia ujrzała w sklepie przepiękną grubą, mięciutką włóczkę i ją
kupiła. Robiła na bardzo grubych drutach, w kilka dni zrobiła sweter dla Olafa.
Sweter zrobił furorę wśród jego znajomych i któryś z jego przyjaciół zamarzył o
takim swetrze dla siebie. Wiesia zakupiła włóczkę, omówiła z facetem fason i rozmiar
i zrobiła ten sweter. A on zapłacił nie tylko za włóczkę, za robociznę też. I to sporo,
bo swetry robione  na drutach były drogie. I to on wpadł na pomysł, by Wiesia
robiła swetry i wstawiała je do sklepu jego siostry. Od tej pory Wiesia była
rękodzielniczką-produkowała swetry i płaciła podatki.
Jaś całkiem niezle opanował szwedzki, Olaf załatwił mu pracę w "znajomym"
warsztacie  ślusarskim.
Jaś mieszkał w oddzielnym mieszkaniu- wplątał się w małżeństwo z dziewczyną
która miała nieślubne dziecko. Oczywiście swoje też mieli - ale Jaś nie miał
szczęścia do dziewczyn. W końcu został sam, z ich wspólnym dzieckiem. No i
oczywiście dzieckiem zajmowała się....Wiesia. W drodze do pracy Jaś przywoził
maluszka do niej, po pracy go odbierał. Olaf nie protestował, ale w końcu Wiesia
miała dość- opieka nad dzieckiem zaburzała jej  produkcję swetrów. Dziecko
odstawiano do żłobka, potem do przedszkola.
Gdy Olaf dobiegł wieku emerytalnego przeprowadzili się poza Goteborg. W każdą
niedzielę Jaś przyjeżdżał do nich z  dzieckiem. Pewnego dnia przyjechała z nimi
jakaś młoda dziewoja w bardzo zaawansowanej ciąży. Sprawcą był oczywiście
Jaś. Tym razem Jaś zmajstrował bliżniaki. Wiesia jakoś zupełnie nie skakała
z radości - Jaś płacił alimenty na dziecko w Polsce, tu sam utrzymywał swego synka,
a teraz przybyły na świat bliznięta - dwaj chłopcy. Oczywiście Wiesia pomagała
synowi nieco finansowo,  za zgodą i wiedzą Olafa. Ten związek Jasia też nie
przetrwał próby czasu, dziewczę nie przepadało za opieką nad dziećmi,
pewnego dnia spakowała  rzeczy swoje i dzieci i zniknęła. Ale nie tak całkiem -
oczywiście złożyła wniosek alimentacyjny i co jakiś czas podrzucała Jasiowi
dzieci na weekend, który najczęściej wydłużał się do tygodnia.
Wiesia powiedziała do Olafa, że szkoda, że Jaś nie jest kotem - ale Olaf jakoś nie
pojął co Wiesia miała  na myśli - bo dałabym go do kastracji, wyjaśniła Wiesia.
Olaf był przerażony i jednocześnie rozbawiony nieco.
Dwa lata temu Olaf dość niespodziewanie zmarł.
Razem byli 15 lat, które dla Wiesi były latami bardzo szczęśliwymi.
Wiesia sprzedała dom pod Goteborgiem. Wpadła w straszliwą żałość i właściwie
marzy o tym, by odejść w ślad za Olafem.
A Jaś, który niestety nie jest kotem, za to chutliwy jest niczym królik, znów ma
jakąś panienkę. Wiesia uprzedziła syna, że teraz nie może już liczyć na jej pomoc
finansową i że najwyższy czas, by wreszcie zmądrzał.
Tak mamusiu, masz rację, będę się starał- odpowiada za każdym razem Jaś.
                                                      koniec

piątek, 21 marca 2014

cz.II

Wiesia klapnęła z wrażenia na krzesło. Blondyneczka dygnęła przed swą przyszłą
teściową i skromnie stanęła za Jasiem.
Setki pytań przelatywało Wiesi przez głowę - nie była przygotowana  aż na taką
niespodziankę i nawet nie bardzo wiedziała co ma powiedzieć.
Tosia wyglądała na dziewczę piętnasto, może szesnastoletnie, miała miłą buzię,
długie,  bardzo jasne włosy i dość mocny, niemal wieczorowy makijaż.
Spódniczka mini  i bardzo dopasowany ażurowy sweterek dopełniały całości.
A co wam tak nagle  spieszno do ślubu? - wydusiła wreszcie z siebie Wiesia.
Mamuś, bo my się kochamy i wiesz, pewnie będziemy mieli dziecko - wyjaśnił
z rozanielonym wyrazem twarzy Jaś.
Wiesi przez moment wydawało się, że to sen - dziwny i mało wesoły. Zamknęła
na chwilę oczy i pomyślała, że gdy je otworzy Tosi tu nie będzie, bo to tylko sen.
Pomału otworzyła oczy, ale nadal stał przed nią Jaś a za nim stała Tosia i oboje
wpatrywali się w nią  z uwagą.
Mamuś, co ci jest, tak  jakoś zbladłaś? - zapytał z troską w głosie Jaś. Może zrobić
kawę?
Wiesia nabrała duży haust powietrza- skoro to nie sen, to trzeba się dowiedzieć
co jest grane- pomyślała.
Oczywiście Wiesia nie oczekiwała, że ukochany synek pozostanie z nią razem do
końca jej życia, ale jednocześnie była zdania, że Jaś jest jeszcze zbyt młody by
zakładać rodzinę. Miał raptem 19 lat!
Po niemal godzinnej rozmowie dowiedziała się, że Tosia ma ukończone 18 lat,
jest w klasie maturalnej. Co do małżeństwa - Tosia obawiała się, że po miłosnych
igraszkach z Jasiem zaszła w ciążę, bo już tydzień temu powinna była dostać okres,
a nie dostała. Gwoli wyjaśnienia należy dodać, że były to czasy gdy  nie znano
testów ciążowych, a lekarz powiedział jej, że to zbyt wcześnie by orzec czy jest w
ciąży czy też nie.
Jeśli w dalszym ciągu nic się w fizjologii nie zmieni, niech przyjdzie za 2 lub 3
tygodnie.
Wiesia starała się "trzymać nerwy na wodzy", choć właściwie miała ochotę stłuc
oboje - co za para idiotów!
Zadała więc pytanie czysto retoryczne - a gdzie będziecie mieszkali i z czego
będziecie żyli, wy i ewentualnie dziecko?
Jaś, radosny niczym skowronek o poranku, wyjaśnił że na razie, do ślubu to każde
u siebie, a potem to  u Tosi w domu, bo tam jest nieco większe mieszkanie a mama
Tosi z pewnością pomoże  przy dziecku.
A co do pieniędzy - trochę dostaną od rodziców Tosi, bo jej rodzice składają na jej
posag, poza tym będą oszczędzać, żeby pensja Jasia im wystarczyła.
A jak dziecko będzie miało z pół roku to pójdzie do żłobka i Tosia będzie mogła
iść do pracy.
Wiesia szybko obliczyła, że gdyby Tosia była teraz w ciąży, to urodzi w końcu
czerwca, ale nie słyszała, by którakolwiek szkoła w Polsce zgodziła się by ciężarna
uczennica chodziła do zwykłego liceum. A u takiej chudziny jak Tosia to ciąża będzie
wcześnie widoczna i zapewne zechcą ją usunąć ze szkoły.
Tosia, zapytana co tym wszystkim myślą jej rodzice odpowiedziała z rozbrajającą
szczerością, że nic nie myślą, bo o niczym nie wiedzą, a ona boi się  im cokolwiek
powiedzieć, bo ją pewnie wyrzucą z domu. Ale jeśli oni wezmą w sekrecie ślub, to
będzie lepiej, bo wtedy rodzice będą myśleli, że to małżeńskie dziecko.
Wiesia czuła, że za chwilę zakatrupi oboje - za ich totalną głupotę. A potem się
otruje, bo nie uświadomiła osobiście swego syna a zleciła to zadanie swemu ojcu.
Przypomniała sobie, że pytała potem ojca, czy Jaś został odpowiednio uświadomiony
i otrzymała odpowiedz twierdzącą, że oczywiście tak.
Powiedzcie mi proszę, co każde z was wie o tym, co robić, by nie mieć dziecka-
poprosiła siląc się na spokój. Tosia zaczerwieniła się lekko i wydukała - nooo, to
mężczyzna powinien uważać i .... urwała nagle zawstydzona.
Jasiek, a w jaki sposób ty uważałeś? Zapamiętałeś coś z tego co ci mówił dziadek?
Jaś podumał chwilę i powiedział-  no dziadek mówił, że muszę znalezć taką
kobietę, z którą nie tylko zjem chętnie kolację ale i śniadanie. I znalazłem- powiedział
z dumą.
I nic więcej dziadek nie mówił ? -dopytywała się Wiesia. Coś mówił jeszcze o aptece,
ale nie pamiętam co trzeba było tam kupować - szczerze wyznał Jaś.
Boże, urodziłam debila! Przecież to istny debil, ja go chyba zabiję - pomyślała całkiem
zdesperowana Wiesia.
Podniosła się z krzesła i powiedziała do syna - odprowadz Tosię do domu, muszę o tym
wszystkim spokojnie pomyśleć. I natychmiast wróć do domu.
Gdy młodzi wyszli rozpłakała się w głos - to, że jej małżeństwo było nieudane to była
jej wina -Wolny Człowiek nie podobał się jej rodzicom i usiłowali odwieść ją od ślubu.
A ona uparła się i jednak za niego wyszła. Wiedziała, że często, gęsto popija - nie
powinna była mieć z nim dziecka. I nie powinna była mu ulec,  gdy pijany zaczął się
do niej w nocy dobierać. Ten raz uległa i jak na złość zaszła w ciążę. I te wszystkie
kłopoty i trudności Jasia w nauce to z pewnością były związane z alkoholizmem jego
ojca, jak powiedziała szkolna pani psycholog.
Gdy syn wrócił do domu zrobiła mu dość prosty wykład na temat najprostszej metody
zapobiegania ciąży. Potem powiedziała, że jeśli okaże się, że Tosia nie jest w ciąży to
żadnego ślubu nie  będzie dopóki dziewczyna nie skończy szkoły. Poza tym nawet jeśli
w tej ciąży jest, to nie ma mowy o jakimś potajemnym ślubie. I Tosia musi zdać maturę-
jeśli okaże się, że jest w ciąży będzie przepisana do Centrum Kształcenia Ustawicznego
i tam zrobi maturę.
A do czasu diagnozy czy Tosia jest w ciąży czy też nie, nie  wolno mu jej tknąć, nawet
z zabezpieczeniem.
Jaś miał tę zaletę, że właściwie był całe życie bardzo posłusznym chłopcem-przyrzekł,
że zaczeka do czasu diagnozy. Zresztą teraz, gdy Wiesia już wróciła nie będą mieli
gdzie się podziać.
W kilka dni pózniej zadzwonił do Wiesi  Szwed, Olaf mu było na imię i przypomniał
o swoim zaproszeniu.
Wiesia pokrótce przedstawiła mu swoją domową sytuację i oświadczyła, że przez
najbliższy miesiąc nie przyjedzie z pewnością a co będzie dalej - jeszcze nie wie. Olaf
prosił, by przyjechała bez względu na wszystko- w końcu Jaś to osoba pełnoletnia i
jakby na to nie spojrzeć to musi zacząć ponosić skutki swego postępowania.
Wiesia tłumaczyła Olafowi, że czuje się odpowiedzialna za to, co ewentualnie zrobił
Jaś i nie może dopuścić by rodzice wyrzucili, w razie ciąży, swą córkę z domu, skoro
to Jasio jest rzekomo sprawcą ciąży. Szwed stwierdził, że Wiesia przesadza, rodzice
dziewczyny też powinni się czuć winni tej sytuacji.
W trzy tygodnie pózniej lekarz stwierdził u Tosi ciążę. Wiesia miała ochotę umrzeć
śmiercią nagłą, a Jasio i Tosia byli szczęśliwi.
Do rodziców Tosi Jaś  pojechał razem z matką.Z początku atmosfera była nieco drętwa
ale to wcale nie zdziwiło Wiesi. Po wielogodzinnej rozmowie postanowili, że Tosię
w najbliższych dniach przepiszą do CKU, niech spokojnie zda maturę. Ślubu na razie
 nie będzie, skoro Jaś uzna dziecko za swoje i da mu swoje nazwisko.
A co będzie dalej - życie pokaże. Dziecko i Tosia będą pod opieką rodziców Tosi,
Jaś oczywiście może przychodzić i zajmować się popołudniami dzieckiem, by pomóc
Tosi. Oczywiście Jaś będzie musiał płacić alimenty na dziecko.
Wiesia uważała, że rodzice Tosi stanęli na wysokości zadania.  Postanowiła, że w tej
sytuacji może spokojnie skorzystać z zaproszenia Olafa.
W tydzień pózniej Olaf  witał ją w Goteborgu.
c.d.n.






czwartek, 20 marca 2014

Dzieci radością i dumą rodziców są!

Powinnam chyba dodać na początku tytułu wyraz "czasami". Bo  różnie  to w życiu bywa.
Pewna Wiesia, urodziła, ku swej i męża radości, synka.
Radość z urodzin syna mąż Wiesi wyraził słowami - "masz szczęście, że to chłopak,
dziewczyny bym nie uznał".
Był pewien, że on mógł spłodzić tylko chłopaka, dziewczynka zapewne byłaby dziełem
"obcego".
Nie wiem skąd Wiesia wytrzasnęła tego faceta - nie dość, że nieco mało bystry był, to na
dodatek dość często zaglądał do kieliszka.
Gdy "Mały Książę" miał ze dwa lata , szanowny małżonek wyszedł z domu  w celu
zakupienia ulubionego gatunku papierosów i z tydzień go w domu nie było.
Przez ten tydzień  Wiesia odchodziła od  zmysłów, obdzwaniała wszystkie  izby przyjęć
w szpitalach warszawskich, wszystkie oddziały pogotowia ratunkowego, tudzież
Izbę Wytrzezwień i wypłakała wiadro łez.
Mąż marnotrawny po powrocie nie raczył jej poinformować gdzie był, a indagowany przez
namolną małżonkę warknął, że nie jest psem łańcuchowym lecz Wolnym Człowiekiem.
Wiesia, której jakimś cudem serce nagle  stwardniało, spakowała rzeczy Wolnego
Człowieka i wyekspediowała je w drugi koniec  miasta, do teściowej. W drodze powrotnej
wstąpiła do warsztatu ślusarskiego i zamówiła ekspresową usługę  pt."wymiana zamka
w drzwiach zewnętrznych", która to usługa została wykonana  od zaraz.
Na zewnętrznej stronie drzwi do mieszkania przypięła kartkę złożoną na pół, na wierzchu
napisała tylko imię Wolnego Człowieka, wewnątrz napisała, że jego rzeczy wysłała mu do
domu rodzinnego i składa pozew rozwodowy, by był naprawdę Wolnym Człowiekiem.
Rozwód dostała bez trudu, bo sąsiedzi nieraz widzieli Wolnego Człowieka pijanego.
Bez oporów świadkowali w sprawie.
Nie było Wiesi łatwo samej wychowywać dziecko. Czasem pomagała jej mama, ale niezbyt
często, bo chorowała. Finansowo też nie było lekko, Wiesia była nauczycielką wychowania
fizycznego.
Wolny Człowiek poświęcił się całkowicie degustacji różnych napitków  i po kilku latach
opuścił ten świat, dzięki czemu Książę Jaś zyskał rentę sierocą.
Ze sporym trudem Książę Jaś skończył szkołę podstawową - miał kłopoty z koncentracją, zapamiętywaniem tego, co powinien, więc po podstawówce wylądował w szkole
zawodowej. Trzyletnią szkołę ukończył w pięć lat. Był pełnoletni, dostał skierowanie do
pracy i pracował jako ślusarz.
Teoretycznie Wiesi było nieco lżej.Ale czasem tak się składa, że niektórzy cały czas muszą,
nie wiedzieć czemu, iść pod wiatr . W lecie umarł Wiesi ojciec, pod koniec zimy- jej matka.
W pracy też się nie układało najweselej, bowiem w szkole, w której pracowała nikt nie
poważał przedmiotu o nazwie "wychowanie fizyczne" - w tej materii panowała wyjątkowo
zgodna opinia rodziców i reszty ciała pedagogicznego - " WF to strata czasu i energii".
Przygnębienie Wiesi doszło do zenitu -dostała z tego powodu skierowanie do sanatorium
oraz urlop zdrowotny.
Trochę się Wiesia martwiła, jak jej Książę Jaś  poradzi sobie bez jej opieki w domu,
ponieważ Jaś demonstrował w domu pełne kalectwo - dwie lewe ręce i całkowity brak
wiedzy na temat tego, do czego służy kuchnia.
Problemem było wszystko - nawet zagotowanie wody na herbatę i ukrojenie kromki chleba.
Z kołobrzeskiego sanatorium telefonowała co drugi dzień do syna, który zapewniał ją, że
wszystko jest w porządku-chleba nie musi kroić bo kupuje bułki, obiady je w zakładowej
stołówce.
Wiesia pomaleńku wracała do równowagi. Mniej więcej w  drugim tygodniu pobytu
poznała w kawiarni zdrojowej miłego pana w średnim wieku. Okazało się, że jest Szwedem,
rozwodnikiem, od kilku lat regularnie przyjeżdża do kołobrzeskiego sanatorium na zabiegi.
Dobrze im się razem rozmawiało i spacerowało i choć Szwed, w przeciwieństwie do
Wolnego Człowieka, nie grzeszył urodą, Wiesia poczuła, że jej skamieniałe dawno serce
zaczyna zwracać się ku Szwedowi. Nic dziwnego - Szwed był troskliwy i delikatny - nawet
niezbyt doskonała angielszczyzna Wiesi mu nie przeszkadzała.
Pod koniec pobytu zaprosił Wiesię do siebie i bardzo prosił by jednak przyjechała i resztę
swego zdrowotnego urlopu spędziła właśnie w Szwecji. Pożegnanie było smutne, pełne łez,
a na koniec Szwed wyznał, że się w Wiesi zakochał niczym nastolatek.
Wiesia obiecała, że przyjedzie do Szwecji, ale z pewnością nie tak zaraz i nie na długo.
Ale wiadomo - życie lubi robić każdemu psikusy.
Gdy otworzyła drzwi swego mieszkania uderzył ją w nozdrza silny zapach perfum.
I wcale to nie był zapach jej perfum, które używała od wielkiego święta i w symbolicznej
wręcz ilości. W mieszkaniu królowała woń...hiacyntów. Tyle tylko, że w żadnym z pokoi
nie stała doniczka z tymi kwiatami, a zapach był wszędzie, nawet w kuchni.
W pokoju Jasia natknęła się na rozmamłany tapczan a na nim leżała piżama Jasia
i damska koronkowa koszula nocna. W szafie, oprócz ubrań Jasia wisiało kilka sukienek
i bluzek, na półkach leżała damska bielizna i sweterki.
Zdumiona i zaskoczona Wiesia poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Zastanawiała się
kim jest właścicielka tych damskich szatek. Dotychczas Jaś nie afiszował się z jakimiś
dziewczynami, przeważnie wieczory spędzał przed odbiornikiem TV.
W kuchni na stole znalazła kilka torebek błyskawicznych zupek w proszku i kilka słoików
gotowych dań typu gołąbki i pulpety. Wiadać, że i owa dziewczyna, podobnie jak i Jaś
nie przepadała za kucharzeniem.
Z niecierpliwością czekała na powrót syna z pracy. Około siedemnastej zazgrzytał klucz
w zamku - do mieszkania wszedł Jaś w towarzystwie szczupłej blondynki.
Jaś rzucił się Wiesi na szyję - "mamuś, mam dla  ciebie niespodziankę, to jest Tosia,będzie
moją żoną."
c.d.n.





















 


niedziela, 16 marca 2014

cz.II

Sławek szybko skończył ablucje, po wyjściu z łazienki zawadził o swój wór i
wkroczył do pokoju niosąc cztery butelki Żywca, które postawił na stole.
"Ola, chyba trochę nachlapałem, a nigdzie szmaty do podłogi nie widziałem-
idz coś z tym zrób'' - poinformował Oluchnę teatralnym szeptem.
Ola i jej mama zerwały się natychmiast od stołu - Ola została wypchnięta do
kuchni, Ewa poszła do łazienki.
Nic dziwnego, że Sławek nie znalazł "szmaty", skoro jej rolę pełnił u Ewy
frotowy ręcznik, który w praniu  stracił kolor, a fakt, że leżał na podłodze nie
podpowiedział Sławkowi jego przeznaczenia.
Tymczasem Oluchna popełniła w kuchni omlet z 4 jaj z dodatkiem małej
puszki zielonego groszku i triumfalnie poniosła talerz do pokoju.
Obserwując ją Ewa zastanawiała się, czy Oluchna stawiając przed Sławkiem
talerz odda mu jednocześnie pokłon. Ale nie, postawiła talerz i czym predzej
usiadła obok Sławka. Omlet zniknął z talerza błyskawicznie, a Sławek
zapewnił wszystkich, że dawno tak pysznego omletu nie jadł.
Ola w międzyczasie podała małe kufelki do piwa i otwieracz, co  Sławek
przyjął z wielką ulgą. Czym prędzej chwycił za jedną z butelek pytając
jednocześnie komu jeszcze nalać. Ale w tym domu nikt nie pił piwa, więc
Sławek nalał tylko sobie.
Oooo- nie widziałem jeszcze tak malutkich kufli, zupełnie jak dla dzieci-
zauważył ze zdziwieniem  Sławek.
Ewa uśmiechnęła się kwaśno - dzieci nie piją piwa, bo to alkohol, sportowcy
też nie powinni - wycedziła przez zęby.
Po skonsumowaniu góry kanapek, które podsuwała mu Ola i wypiciu 2 butelek
piwa, Sławek westchnął i wyznał - ale się naćpałem , szkoda, że już nie mogę
więcej zjeść.
Ewa zaczęła się śmiać- myślałam, że termin "ćpanie" dotyczy tylko narkotyków-
a pan to się po prostu najadł.
Niech mi pani mówi po prostu po imieniu, jaki tam ze mnie pan, będzie mi wtedy
fajniej- powiedział Sławek. Przecież w końcu będziemy rodziną, no nie?
Rodziną? - zdumiał się ojciec  Oli? Nic o tym nie wiem.
Niezrażony niewiedzą Wojtka , Sławek ciągnął dalej- no bo przecież gdy się
z Olką pobierzemy to staniemy się przecież rodziną. Olka, nic rodzicom nie
mówiłaś?- zapytał z wyrazną pretensją w głosie.
Czy to znaczy, że przyszedłeś Sławku prosić nas o rękę Oli ? A czy Twoi rodzice
wiedzą, że chcesz się żenić? Przecież oboje jeszcze nie  skończyliscie szkoły,
nie dostaniecie nigdzie pracy, nie macie mieszkania ani pieniędzy na  takowe.
Więc jak będzie wyglądało to  wasze małżeństwo?- zapytał Wojtek.
Sławek przez chwilę milczał, zapewne zbierał rozproszone po całym mózgu myśli.
Przecież Olka nie musi mieć zgody rodziców na ślub, jest pełnoletnia - zaczął
wytaczać swe argumenty Sławek - moi starzy też nic do tego nie mają.
Pewnie się nawet ucieszą, zwłaszcza stary, bo ma jakąś dziwkę. Mieszkać to
moglibyśmy na początek w pokoju Olki, u was. U mnie to nie, bo to tylko pokój
z kuchnią, bo starzy zamienili jedno mieszkanie na dwa. Stara wzięła dwa pokoje
bo miałem z nią mieszkać, ale się wyprowadziłem do ojca, gdy się pobrała ze
swym kochasiem. Straszny laluś z niego, takie "ę i ą" i czepliwy. Wszystkiego
mi zabraniał. Ja będę koszykarzem, dobrym koszykarzem i pewnie uda mi się
dostać do jakiejś zagranicznej drużyny, więc zarobię na siebie, Olkę i dzieci.
A do tego czasu to i mój stary i wy trochę nam pomożecie. Przecież jesteśmy
waszymi dziećmi. Sławek zakończył swe expose i objął Oluchnę ramieniem.
Tym razem Ewa zaczęła chłodzić  małżeńskie zapędy Sławka.
Pochwaliła zapał Sławka do sportu, ale jednocześnie uświadomiła go, że kontrakt
w zagranicznej drużynie to jeszcze długo nie będzie możliwy. Że jeśli nie zrobi
przynajmniej matury to właściwie nie ma szans na przyjęcie nawet do krajowej
drużyny. Że mu już tak niewiele zostało nauki, że powinien się nieco
zmobilizować i skończyć szkołę, a potem zdać koniecznie na AWF- wtedy będzie
miał gdzie grać i trenować. Że owszem, oni zawsze będą dziećmi swoich rodziców,
ale jeśli nie będą się uczyć to muszą iść do pracy, ale jedyna praca dla osób bez
wykształcenia to zle płatna praca fizyczna. Poza tym, jeśli się decydują na dorosłe
życie to niestety muszą ponieść wszystkie tego konsekwencje.
I mieszkać w pokoju Oli też raczej nie będą - już teraz jest w mieszkaniu dość
ciasno. I stanowczo przynajmniej Ola musi zdać maturę - jeśli Sławek naprawdę
ją kocha, powinien ją mobilizować do skończenia szkoły a nie odciągać od nauki.
Ze Sławka jakby nieco uszło powietrze - siedział zapatrzony w pusty kufelek,
w końcu otworzył kolejną butelkę piwa i napełnił kufelek.
Ola zrobiła dla wszystkich kolejną herbatę, podała kolejne  herbatniki.
Sławek spojrzał na zegarek - dochodziła godzina 23,00. Muszę iść, długo tu
byłem - oznajmił.
A gdzie mieszkasz?- zapytał ewentualny teść. Sławek wymienił dość odległą od ich
mieszkania dzielnicę.
No to ja cię odwiozę do domu - zadecydował Wojtek- nie będziesz  nocą włóczył się
po stolicy. Komunikacja nocna niezbyt dobrze działa, dotarłbyś do domu nad ranem.
Ooo, fajnie- ucieszył się Sławek.
Po wyjściu mężczyzn z domu, Ewa szybko posprzątała po kolacji, rezygnując z
pomocy  córki. Chciała być sama ze swymi myślami, a były one raczej niewesołe.
Mąż Ewy wrócił dopiero po 2 godzinach.  No to sobie porozmawialiśmy po męsku-
powiedział Ewie. Ale nie chciał powiedzieć Ewie jak przebiegła ta rozmowa.

Po tej wizycie regularnie raz w tygodniu Sławek bywał w domu ewentualnych teściów
i zawsze Wojtek go odwoził do domu, jeśli zbyt długo siedział.
Ewie było chłopaka żal - z całą pewnością był od dawna sam sobie sterem, żeglarzem,
okrętem. Ale w dalszym ciągu nie dopuszczała do siebie myśli, że może być jego
teściową. Dobrze wiedziała, że do Oli świadomości  powoli dociera fakt, że Sławek
jakoś mało pasuje do jej rodziny. I wcale nie poruszała tematu pt. "Sławek", za to
uczyła Olę różnych rzeczy z zakresu prowadzenia gospodarstwa domowego, zwłaszcza
w zakresie intensywnego oszczędzania. Z  łazienki poznikały kolorowe płyny do kąpieli,
zagraniczne szampony i mydełka. Na pytanie Oli co się dzieje, Ewa odpowiedziała-
musisz się do tego zacząć przyzwyczajać- nie będzie  was stać na nic ekskluzywnego.
Na stole też zaczęło być skromnie - dość często zamiast pieczeni była smażona
kiełbasa,  zamiast wymyślnej surówki - kapusta kwaszona z jabłkiem tartym.
Kieszonkowe Oluchny też zmalało.
Jak było do przewidzenia Ola spokojnie i pewnie zdała maturę. Na ASP, co też było do
przewidzenia, nie dostała się. Trochę z tego powodu rozpaczała, ale zdała bez problemu
na anglistykę.
Sławek zdał do maturalnej klasy, co wprawiło go w wielkie zdziwienie. Ale Wojtka
z jakiegoś powodu to nie zdziwiło. No przecież on tylko powtarzał tę klasę, prawie
wszystko umiał- argumentował.
W sierpniu Oluchna wraz z rodzicami wyjechała na zagraniczną wycieczkę - była to
nagroda za maturę i zdanie  egzaminu na studia.Wycieczkę łączyli z wizytą u
siostry Wojtka, która mieszkała od wielu lat na  południu Francji.
Sławek odprowadzał ich na lotnisko, Oluchna skropiła  pierś Sławka rzęsistymi łzami.
Wyprawa zajęła im miesiąc . Oluchna piała wciąż z zachwytu - tu wszystko było tak
odmienne od tego co było w kraju - piękna pogoda, krajobrazy jak z folderu, sklepy
pełne towarów, ciotka oferująca coraz to większe atrakcje.
Gdy po miesiącu wrócili do kraju, w skrzynce pocztowej Ola znalazła adresowany do
siebie list, napisany przez Sławka.
Zawiadamiał ją, że dostał propozycję nie do odparcia - miejsce w jednym z klubów
poza stolicą i stypendium sportowe- ale musi szybko zdać maturę, więc będzie chodził
do szkoły dla dorosłych. Gdy wszystko mu się ułoży to do niej przyjedzie, z maturą
w kieszeni.
Następny list dotarł do Oluchny za kilka miesięcy - zapewniał w nim, że ją nadal kocha,
ale "zrobiłem bachora pewnej idiotce i muszę się z nią żenić".
I dobrze, że się trafiła jakaś idiotka- pomyślała z ulgą Ewa, gdy Ola pokazała jej list
od Sławka.
W trzy lata potem Oluchna wyszła za mąż za pewnego informatyka, w który niczym nie
przypominał koszykarza.



sobota, 15 marca 2014

Ja go KOCHAM!!!!

Kocham, kocham i już!!!!- rozumiesz  mamo?!?!
Taki tekst wykrzyczała do swej matki Oluchna  kilka miesięcy przed maturą.
Ewa, mama Oluchny, popatrzyła na nią zimnym wzrokiem - "no to co, zdasz
maturę to porozmawiamy o twoich uczuciach. Skup się teraz na maturze, a
kochać go możesz nadal."
Oluchna wybuchnęła histerycznym szlochem. Łkając narzekała, że nikt jej
w tym domu nie rozumie.
Ewa patrzyła na córkę w milczeniu - była przyzwyczajona do takiej reakcji, jej
ukochana córeczka od maleńkiego wybuchała takim rozpaczliwym szlochem
ilekroć coś szło nie po jej myśli. Najlepiej było taki wybuch  żałości spokojnie
przeczekać, a potem z dziecięciem porozmawiać. Długo łudziła się, że mała
z tego wyrośnie, ale choć "mała" osiągnęła 175 cm wzrostu, z histerycznego
płaczu nie wyrosła.
Obiektem uczuć Oluchny był nieznany Ewie osobnik płci męskiej, uczeń szkoły
sportowej.Oluchna  opowiadała wciąż jaki  zdolny z niego koszykarz, co przy
niemal 2 metrach wzrostu było chyba, zdaniem Ewy, dość normalne.
Oluchna wciąż biegała na wszystkie mecze,w których grał obiekt jej uwielbienia.
Gdy "geniusz koszykówki" miał jakiś mecz wyjazdowy, rodzice stanowczo
sprzeciwili się, by córka pojechała w ślad za nim.
Oczywiście był płacz, wrzaski, że przecież już ukończyła 18 lat i jest pełnoletnia,
że niewiele mogą jej zabronić, ale w końcu przebolała zakaz.
Dziś Oluchna powiedziała Ewie, że nawet nie jest pewna czy zdawanie przez
nią matury ma jakikolwiek sens, bo ona chce wyjść za mąż za Sławka (wreszcie
padło imię idola), od razu mieć dzieci i wcale nie zamierza iść na studia, to po co
jej matura???
Ewę nieco przytkało, gdy usłyszała taką wiadomość - czuła jak jej serce zaczyna  bić  przyspieszonym rytmem, a krew uderza do głowy. Zachowując nieco nienaturalny
spokój podeszła do zlewu, puściła silny strumień zimnej wody i podstawiła pod niego
oba nadgarstki. Pomału wracała do równowagi. Przez tę smarkulę dostanę chyba
zawału - pomyślała.
Gdy Oluchna wreszcie przestała łkać, Ewa postanowiła przepytać ją o owego Sławka.
Okazało się, że Sławek orłem w szkole nie jest, przynajmniej jeśli idzie o program
ogólny. Jest od Oli dwa lata starszy, bo miał potknięcia- dogłębnie studiował wiedzę,
powtarzał ostatnią klasę podstawówki oraz przedostatnią klasę liceum- maturę miał
robić za rok i właśnie się zastanawiał, czy to mu się opłaca, skoro chce się zająć
tylko i wyłącznie sportem.
Wszystkie te wiadomości jeszcze bardziej zaniepokoiły Ewę . Zastanawiała się gdzie
popełniła błąd wychowawczy, że nagle jej dziecko doszczętnie zgłupiało. Ola była
jak dotąd bardzo dobrą uczennicą, każdy rok liceum kończyła świadectwem
z czerwonym paskiem. Nie szalała na  "imprezach" urządzanych przez klasowe
koleżanki, bo raz dostała do wypicia "coś", co w krótkim czasie wywołało torsje i
Oluchna telefonowała do domu, by ją zabrać spod bramy domu koleżanki. Od tej pory
nie brała udziału w tych klasowych imprezach, a Ewa wraz z mężem zastanawiali się
czy mają ten dziwny fakt gdzieś zgłosić. No ale skoro Oluchna nigdy więcej nie brała
udziału w tego rodzaju spotkaniach, sprawa wygasła śmiercią  naturalną.
Zbyt dużo czasu wolnego Oluchna nie miała, bowiem chodziła na poza lekcyjne kursy
niemieckiego i na lekcje rysunków. Nie była jeszcze zdecydowana czy ma  startować
na ASP czy na filologię angielską albo na lingwistykę stosowaną.
Perspektywa studiów na ASP najmniej się podobała rodzicom Oli, bo nie da się ukryć,
że Oluchna nie była wybitnie  utalentowana, ale Ewa uważała, że jak na współczesne
wypociny malarzy to "dzieła" Oluchny prezentowały się chyba dobrze, przynajmniej
bez trudu można było rozpoznać co jest namalowane a i kolory nie powodowały
nagłego szczękościsku ani  ślepoty. Co do pozostałych kierunków to nie miała żadnych
zastrzeżeń. Jej zdaniem kobieta powinna mieć taki zawód, by mogła go wykonywać
bez problemu na pół etatu, lub nie wychodząc z domu, gdy już zostanie matką.
Tego wieczoru Ewa postanowiła porozmawiac z córką poważnie- nie ma co chować
głowy w piasek, trzeba się z problemem zmierzyć.
Była bardzo ciekawa, gdzie to Oluchna  poznała Sławka - okazało się, że był on kuzynem
jednej z kursantek języka niemieckiego, który przyszedł do niej, by ta napisała mu
pracę domową z niemieckiego. Bo tak naprawdę to Sławek rozumiał tylko kilka słów
z tego języka, głównie tych poznanych z seriali filmowych.
Oluchna nagle poczuła powołanie do nauczania - zaczęła z takim zapałem przekonywać
Sławka o tym, jaki ten jężyk jest  prosty do nauczenia się, że ten poprosił, by Ola mu
pomagała w zgłębianiu jego tajemnic. Przy okazji zaprosił Oluchnę by obejrzała go
w akcji. Po każdym trafieniu do kosza  odwracał się do niej i wykrzykiwał- "dla ciebie"!.
Pomaganie  Sławkowi w niemieckim polegało głównie na odrabianiu za niego prac
domowych a geniusz koszykówki robił błędy nawet w przepisywaniu do zeszytu tego,
co mu napisała Ola.
Miał za to wyrazne zacięcie do zgłębiania anatomii ciała kobiety. Ola, która została
w domu dobrze wyszkolona w dziedzinie antykoncepcji, udała się do ginekologa, który
zapisał jej odpowiednie tabletki, oraz antykoncepję miejscową, tłumacząc, że teraz,
w dobie tylu zakażeń, jest to ochrona jej zdrowia oraz poradził, by nie mówiła nic
chłopakowi o tym, że bierze tabletki.
Słuchając tego wszystkiego Ewa pogratulowała sama sobie, że dostatecznie wcześnie
uświadomiła córkę i że nauka nie poszła w las. Poza tym czuła wewnętrzną potrzebę by
podziękować owemu lekarzowi za rady udzielone córce.
Ewa poprosiła córkę, by zaprosiła Sławka na któryś wieczór, zjedzą razem kolację, bo
skoro Oluchna taka zakochana, to przecież trzeba poznać obiekt uczuć córki.
A tymczasem niech Ola pilnie się uczy i niech zda tę maturę, przecież szkoda zmarnować
te cztery lata nauki w liceum.
Co do dalszej kariery, to przecież wiadomo, że najwcześniej są egzaminy na ASP, więc
niech próbuje. A co dalej to się zobaczy.
I oto nadszedł ten wielki moment - po popołudniowym treningu geniusz koszykówki miał
przyjść do Oluchny i jej rodziców na kolację.
Ola pomagała mamie w szykowaniu, pouczając ją, że Sławek dużo je, więc trzeba jeszcze
dołożyć  wędlin i sera a poza tym to ona własnoręcznie zrobi dla niego omlet z groszkiem.
Gdy zadzwonił dzwonek do drzwi, mąż Ewy wraz z córką poszedł powitać gościa.
Na progu stał wyraznie nieświeży dryblas , w sportowym dresie, z worem przewieszonym
na lewym ramieniu i prawą ręką wyciągniętą do powitania.
Mąż Ewy odsunął się nieco w tył i zaprosił, by gość wszedł, a nie witał się przez próg.
Młodzian lekko pochylając głowę wszedł do przedpokoju, chwycił krzepko zwisającą rękę
pana domu, potrząsnął nią energicznie i powiedział - " Sławek jestem" a potem puścił
dłoń  Wojtka, przyciągnął do siebie Oluchnę i pocałował w czubek  głowy.
Oluchna  wzięła od niego  wór, odwiesiła na wieszak i pociągnęła młodziana do pokoju
mówiąc- "chodz, poznasz moją mamę".
Ewa , gdy tylko Sławek wszedł do pokoju zrobiła minę jakby ją bolały wszystkie zęby,
bowiem wraz ze Sławkiem do pokoju wkroczył  niemiły , intensywny zapach potu.
Oluchno, może pan Sławek chciałby się nieco odświeżyć, skoro jest po treningu,
zaprowadz pana do łazienki, zaraz dam świeży ręcznik. I tonę dezodorantu, dodała
w myślach.
Eeee, nie trzeba, po co tyle kłopotu, zaprotestował Sławek. Ale zaraz został pociągnięty
przez Olę do łazienki.
Oprócz ręcznika kąpielowego Ola  dała mu również ojcowski, nieco rozciągnięty T-shirt.
c.d.n.

czwartek, 13 marca 2014

Wspominkowo


Po raz pierwszy trafiłam w Tatry w ramach podróży poślubnej. Przedtem bywałam
głównie w Beskidach, poznałam Beskid Żywiecki i  Śląski. Nie były to zbyt wymagające
góry, choć się człowiek nachodził przy okazji.
Nie urządzaliśmy wesela z kilku powodów - byliśmy raczej pod kreską  finansową, poza
tym oboje nie przepadaliśmy za tego rodzaju rozrywką, po trzecie - miałam żałobę.
Pewnej sierpniowej soboty odbyliśmy maraton ślubny - przed południem ślub cywilny,
póżnym popołudniem ślub kościelny, jako rekompensata dla rodziny za brak wesela,
wieczorem wyjazd do Zakopanego.
Dlaczego akurat Zakopane? Bo mój mąż  był zapalonym wspinaczem, jezdził w Tatry
od dziecka i wyobrażał sobie, że z każdego można zrobić taternika- wspinacza.
A więc wyruszyliśmy nocnym pociągiem do Zakopanego - dotarliśmy o wielce podłej
godzinie, czyli około szóstej rano. W Warszawie poprzedniego dnia był piekielny upał,
 tu o szóstej rano trzęsłam się z zimna, telepiąc się w dorożce, która powiozła nas na
Bystre.
Mój drogi mąż wynajął nam kwaterę u znajomej góralki, u której zawsze mieszkał
ze swymi kolegami. Im zupełnie nie przeszkadzał kompletny brak wygód, np. brak
łazienki z ciepłą wodą, WC w postaci szafy drewnianej również nie.
Mnie zupełnie zatkało ze zdziwienia - jak można żyć w takich warunkach?
Ale byłam tak zmęczona, że padłam na  łózko odkładając myślenie na potem.
Po dobie pobytu dotarło jakoś do zwojów mózgowych mego ślubnego, że pomiędzy
pobytem z kumplami a z żoną jest jednak zasadnicza różnica - oni nie marudzili,
rano bez oporów  lecieli pod pompę stojącą na podwórku, tak samo po powrocie z gór.
Im wystarczał do szczęścia kubek ciepłej wody do mycia zębów, bo w trakcie pobytu
nawet się nie golili.
A tu nagle okazało się, że za żadne skarby nie pójdę w  majtkach i staniku pod pompę
na podwórzu  a do mycia potrzeba mi mnóstwo ciepłej wody - no masakra, jednym
słowem. Na domiar złego wymagałam by się golił codziennie, jak w Warszawie.
Ale nie to było najgorsze - znacznie gorszy był fakt, że po przebytym rok wcześniej
WZW B, rozszalały się moje  biedne wnętrzności. Nie wytrzymały kuchni naszej miłej
gospodyni, której obiady obfitowały w dania tłuste i raczej bardzo ciężko strawne.
Dzięki pomocy pana farmaceuty z  pobliskiej apteki, po 3 dniach opanowałam z grubsza
sytuację, choć doskonale wiedziałam w którym miejscu mam narząd zwany wątrobą.
Młody żonkoś był zszokowany-nigdy nie miał do czynienia z tak chorowitą dziewczyną!
Wreszcie udało mu się wyprowadzić mnie w góry-oczywiście w ramach treningu
(dla mnie) poczłapałam Boczaniem i Upłazem na Halę Gąsienicową, gdzie w schronisku
mój mąż pochłonął w 3 minuty talerz owsianki, a mnie już sam jej widok wystarczył bym
czuła się najedzona.
Potem powędrowaliśmy nad Czarny Staw, a ja wysłuchałam wykładu na temat otaczającej
nas panoramy,  musiałam szybciutko wykuć na  pamięć nazwy okolicznych szczytów.
Przy okazji dowiedziałam się, gdzie  pójdziemy następnego dnia - padło na Granaty, nawet obejrzałam kawałek szlaku.
Następnego dnia zostałam zerwana bladym świtem i znów musiałam pokonać drogę
na Halę Gąsienicową, bo tam mieliśmy zjeść śniadanie i wyruszyć dalej. Nie będę Was
zanudzac szczegółami, w każdym razie przedreptałam wszystkie trzy  Granaty i po
piargach zczłapałam  się w dół. Określenie "zczłapałam" jest najwłaściwsze bo bardzo
deprymował mnie fakt niestabilnego podłoża, co bardzo śmieszyło mego męża.
Na Gąsienicowej ograniczyłam obiad do wypicia wody, na Bystre dotarłam w charakterze
zombi. Padłam na łóżko, dostałam dreszczy i dość wysokiej temperatury, 38,5. Mąż był
przerażony - ja nie miałam siły nawet usiąść ani cokolwiek przełknąć, on właśnie po tym
spacerze zjadłby konia z kopytami i zaraz pognał gdzieś na tańce i na piwko.
Ja - zwyczajnie zdychałam ze zmęczenia. A przecież niczego nie dzwigałam, to on niósł
plecak, nigdzie nie musiałam się wspinać, bo to trasa turystyczna była.
Wszystkie dziewczyny,  z którymi przedtem chadzał po górach nie padały jak muchy po
wycieczce, a poza tym bez trudu dzwigały 20 kg plecak na grzbiecie.
No cóż kiepsko trafił - od dziecka chorowałam "na okrągło",  raz otarłam się o śmierć,
poza tym nabawiłam się  w szkółce baletowej kontuzji kolana, które bolało mnie stale-
raz mniej, raz więcej.
Już w czasie tego pobytu mąż uświadomił sobie, że nie pochodzi za mną na jednej linie.
Przy okazji uświadomiłam go, co myślę o tych, co się wspinają -właściwie stanął przed
wyborem- albo my, albo wspinaczka. Nie wiem czemu, ale wybrał "my".
Po trzech dniach wypoczynku zaliczyłam przejście przez Zawrat do Morskiego Oka.
Napędziłam mężowi strachu, bo zachwiało mnie na wąskiej ścieżce wydeptanej w śniegu-
po obu stronach nic nie było, oprócz zjazdu w dół po śniegu. Wracaliśmy już inną drogą.
 Ukoronowaniem pobytu miała być wycieczka na Świnicę. Już gdy pochyliłam się
nad Zmarzłym Stawem, wiedziałam,że coś jest zle ze mną - zadżgało mnie w okolicy
pęcherzyka  żółciowego, ale ze strachu już nic nie powiedziałam. Pokonałam drogę
cały czas czując narastający ból - gdy byłam 5 metrów od szczytu- wysiadłam. Nie byłam
w stanie się ruszyć. Posiedziałam z godzinę pod szczytem i ruszyliśmy na Kasprowy.
Szłam, a raczej wlokłam się straszliwie długo. Na szczęście udało się nam zabrać kolejką
w dół. Potem już tylko przeczłap z Kuznic na Bystre. Rano udałam się do lekarza -
dostałam dziki ochrzan, za łażenie po górach po tak ciężkiej chorobie jak WZW typu B.

Od tego pierwszego pobytu co rok jezdziłam w Tatry - tylko dwa razy bylismy nad moim
ukochanym Bałtykiem a i to tylko z uwagi na to, że wymagał tego mój stan zdrowia.
Potem zawsze dzieliliśmy urlop - 2 tygodnie zimą, dwa latem.
To właśnie w górach po raz pierwszy poczułam pierwsze ruchy swego dziecka. Był
piękny marcowy, słoneczny dzień, ja siedziałam na tarasie wpatrując się w Giewont, mąż
szalał na nartach.

Potem było trochę przerwy, bo dziecię było zbyt małe na Zakopane. Pierwszy raz
pojechaliśmy z nią gdy miała już 3 lata. Z nią przeważnie jezdziliśmy zimą , latem po raz
pierwszy gdy już miała 10 lat.
Tęsknię trochę za Tatrami- dawno już nie byliśmy - i chyba już nie będziemy. Nie ta
kondycja, nie to zdrowie. A szkoda.
Ale pozostały przecież wspomnienia- nikt mi ich nie odbierze, zostaną na zawsze ze mną.

środa, 12 marca 2014

Biurowe romanse

Jeżeli ktoś twierdzi, że w jego miejscu pracy nikt nie romansuje, to dostanę ataku
śmiechu. Romansują niemal wszyscy - jedni bardzo dyskretnie, inni znacznie mniej.
I właściwie nie ma w tym nic dziwnego - odkąd kobiety wywalczyły dla siebie
"równouprawnienie" (czyli najczęściej harują na dwóch etatach - praca zawodowa
+ obowiązki  domowe)  wreszcie wydostały się  z domu.
Pamiętam babcine opowieści, z których wynikało, że przed II wojną światową
pracowały zawodowo jedynie kobiety niezamężne - z chwilą zamążpójścia
przestawały pracować i w pełni chwały wracały w domowe pielesze by rodzić i
wychowywać dzieci oraz prowadzić dom. W związku z tym należało znalezć męża
o już ustabilizowanej sytuacji  materialnej. W biurach pozostawały przysłowiowe
"stare panny" lub wdowy, które na dodatek musiały utrzymać siebie i dzieci.
Babcia poznała swego męża ( a mego dziadka) w swojej  pierwszej i ostatniej pracy,
do której trafiła po ukończeniu  Szkoły Handlowej.
Gdy słuchałam, jaką to odpowiedzialną pracę miała moja babcia, to aż mnie skręcało
ze śmiechu - babcia sprawdzała  czy na każde przychodzące do firmy pismo udzielono
odpowiedzi. W związku z tym ciągle buszowała w dwóch dziennikach- poczty
przychodzącej i wychodzącej. Gdy już sprawdziła, że odpowiedzi udzielono- stawiała
w odpowiedniej rubryce poczty przychodzącej zielony znaczek i swój podpis. W razie
braku odpowiedzi miała obowiązek  postawienia znaczka czerwonego. A potem, ktoś
inny sprawdzał, czemu odpowiedz nie została udzielona.
A wszystko to działo się w Galicji, zaraz po wybuchu I wojny światowej. Wojna szalała,
a dziadek ostro kombinował, jakby tu  poderwać tę drobniutką chudzinę, która bardzo
mu się podobała. A mój dziadek w młodości był naprawdę przystojnym mężczyzną i
bardzo się babcinym koleżankom podobał - podobno wszystkie panny wodziły za nim
oczami i zachwycały się jaki to przystojny mężczyzna i jaki dobry kandydat na męża,
bo był, pomimo młodego jeszcze wieku, zastępcą dyrektora.
Wreszcie  dziadek wpadł na pomysł by babcia przyszła  do jego gabinetu z tymi swoimi
dziennikami korespondencji, bo on biedaczek nie pamięta, czy na jedno z pism została
udzielona odpowiedz. Babcia, która była perfekcjonistką w każdym calu, bez trudu
odnalazła pożądaną sprawę, podała nawet nr i datę pisma  wysłanego jako odpowiedz,
a dziadek zaczął się zachwycać jej kompetencją, na koniec dopytując się czy mieszka
daleko od biura i czy nie miałaby nic przeciwko temu, by razem wybrali się do
cukierni. Chudzinka  nic nie miała przeciw temu, a w 1916 roku została jego żoną.

W pewnym momencie swego życia wylądowałam  w bardzo niewielkim biurze, które
niestety było poza Warszawą.  Nie ukrywam, że pracę dostałam tam po znajomości - po
prostu znałam dyrektora owej placówki. Biuro stanowiło swego rodzaju enklawę.
Nie dość, że raptem pracowało tam ok.200 osób, to większość z nich mieszkała w trzech
budynkach - dwa z nich były w stolicy, jeden w niedalekiej odległości od  biura.
Gdy tam trafiłam to byłam jeszcze bardzo młoda - przez długi czas byłam najmłodsza
w całym biurze. Wszyscy się tam znali jak łyse konie, bo nie tylko pracowali od lat
razem - większość z nich mieszkała w tych zakładowych budynkach.
W pierwszym roku pracy byłam bliska załamania nerwowego- dawano mi do zrozumienia,
że jestem OBCA. Po roku było już lepiej, z własną kierowniczką byłam  na ty, nawet
dorobiłam się wielbiciela, dzięki któremu polubiłam żeglowanie. Z chwilą, gdy zauważono,
że B. wyraznie się do mnie zaleca (żonaty, dwoje dzieci) i nie zraża go fakt, że jestem
mężatką, społeczność enklawy uznała mnie "za swoją".
Z całą pewnością byli nieco rozczarowani, gdy dowiedzieli się, że żegluję nie tylko z B.
ale i również z własnym mężem i starszym synkiem  B. I tak zaliczyli to do zjawiska, że
zawsze najciemniej jest pod latarnią i ja na pewno romansuję z B.
Gdy już  zostałam uznana "za swoją", to dopiero otworzyły mi się oczy. To było wręcz
niesamowite zjawisko - chwilami robiło to na mnie wrażenie jakiejś hippisowkiej komuny.
Tam  każdy o każdym niemal wszystko wiedział -nie dość, że mieszkali w tych zakładowych
budynkach i bez przerwy się odwiedzali i robili imprezy, to  razem pracowali.
Gdy okazało się, że żona jednego z kolegów (ona tu nie pracowała) jest w ciąży zaraz pół
biura się zastanawiało, czyje to dziecko, bo z całą pewnością nie jej męża, bo on nie może
mieć dzieci. Ciekawe skąd o tym wiedzieli?
Kilku pracowników było jeszcze kawalerami , więc bardzo się wszyscy martwili czy i jakie
żony sobie wynajdą. Odnosiłam wręcz wrażenie, że oni nim się ożenią będą musieli
uzyskać akceptację biurowej społeczności.
Największą estymą cieszył się jeden z kierowników laboratoriów, człowiek żonaty, dzieciaty
i niezbyt młody, który od wielu lat "żył w rozkroku" - swój czas i obecność dzielił między
dwa domy - dom kochanki i dom małżeński. Tak prawdę mówiąc to aż się dziwiłam, bo on
był bardzo blisko wieku emerytalnego, ona była od niego z 15 lat młodsza i oboje tu pracowali.
Po czterech latach pracy  w tym grajdole czułam, że już ani dnia dłużej nie wytrzymam.
Z ulgą rozstałam się z tym przedziwnym biurem.





poniedziałek, 10 marca 2014

Przeklęte szkolenie - cz.XV

Dni mijały szybko, Michalina była zapracowana. Dwa dni w tygodniu miała
konwersacje z języka angielskiego. Do tego Romek uparł się, żeby w domu  choć
w jeden wieczór rozmawiali tylko po angielsku. Michalina buntowała się,
twierdząc, że ten cały wyjazd to palcem na wodzie pisany, jest do niego tyle
czasu, że wszystko może się zmienić.
W dwa miesiące pózniej dyrektor poinformował Romka i Janikowskiego, że ich
wyjazd uległ przesunięciu na następny rok, na styczeń i będzie to pobyt roczny.
Romek udawał wielce zaskoczonego, Janikowski był zaskoczony, ale bardzo
zadowolony.

Pewnego upalnego dnia Kaśka zadzwoniła do Michaliny, że powinny się spotkać.
Tym razem wybrały się zaraz po pracy do Ogrodu Botanicznego, by poplotkować
na łonie natury.
Kaśka oświadczyła Michalinie, że "studiuje Mirka"- cokolwiek to znaczy. I, choć to
ją bardzo dziwi, jest chyba w nim zakochana.
Dotychczasowe życie Kaśki było bardzo bogate pod względem erotycznym ale
niezbyt bogate w uczucia. Zawsze uważała, że seks nie musi iść w parze z miłością.
Nie rozmawiała z Mirkiem na temat tamtej nocy. Zamiast tego wybrała się do ich
( Michaliny i Kaśki) lekarza, który je oglądał z odwrotnej perspektywy.
Opowiedziała lekarzowi wszystko ze szczegółami - jak to wyglądało ze strony
Mirka, opisała swoje odczucia i przyznała szczerze, że nie wie co ma  dalej robić.
Kochany doktor J. dał pewne wytyczne co do następnej nocy u Mirka oraz jej
poradził, że jeśli myśli o tym mężczyznie poważnie, to powinna się wybrać do
seksuologa, wpierw sama, potem razem z partnerem.
Kaśka uwielbiała pana doktora J. więc go posłuchała. I była już na jednej wizycie
u seksuologa, którego polecił jej ulubiony doktor. I- hurra, hurra, Mirek zgodził
się na wspólną wizytę. Kasia była zachwycona wizytą u seksuologa- twierdziła,
że jest jeszcze milszy niż ich ukochany dr.J. Zwłaszcza, że nie ogląda kobiety
z odwrotnej perspektywy - śmiała się Michalina.
Po chwili śmiech Michalinie minął - zaczęła się zastanawiać, czy Kaśka jest pewna
tego, że chce być z Mirkiem. Niewątpliwie bardzo się zmieniła, ale czy Mirek
nie jest aby zbyt nudnym dla niej facetem?
Oczywiście w chwilę potem zwerbalizowała swe wątpliwości. Ale Kaśka uparcie
tkwiła przy swoim - po raz pierwszy spotkała faceta, który się o nią autentycznie
troszczy, liczy się z jej zdaniem, nie jest dla niego tylko seksualną zabawką.
A ona też traktuje  go inaczej niż swych dotychczasowych partnerów . I nawet jego
chudość mniej ją denerwuje, a ona,ilekroć u niego jest to zawsze coś razem gotują,
więc może on wreszcie trochę ciała przy okazji nabierze.

Michalina przyznała się Kaśce,że najprawdopodobniej w styczniu przyszłego roku
Romek wyjedzie na  roczne stypendium. Kasia była przerażona - jak to , puścisz go
na rok, samego? Przecież rok to kawał czasu, znarowi ci się  chłop zupełnie a tobie
to wasze olbrzymie łoże wyda się pustynią i może ci też palma odbić. To wcale
nie jest dobra nowina- biadoliła Kaśka.
Małżeńskie łoże Michaliny było dość słynne wśród znajomych. Było olbrzymie,
miało dwa metry szerokości i dwa dwadzieścia długości, było robione na zamówienie.
Właściwie w sypialni mieściło się tylko to łoże , długa szafa na jednej ze ścian, tak
od sufitu do podłogi, dwa malutkie stoliki nocne, dwa wieszaki na  ubrania i  dwa pufy.
Wszystkie  meble były robione na zamówienie, więc wszystko było rozplanowane co
do centymetra.
Łóżko było monstrualne, bo Michalina bardzo nie lubiła braku przestrzeni w czasie
snu, a Romek przy swoim wzroście 190 cm do czasu zainstalowania tego łóżka
zawsze narzekał, że mu nogi wystają poza standardowe meble do spania.
Śmiali się, że nie mogą przez to łoże zmienić mieszkania.
A ich rodzice wyjątkowo zgodnie potępiali taką ekstrawagancję.

W dwa tygodnie  pózniej dziewczyny znów się spotkały. Wizyta u seksuologa była
strzałem w dziesiątkę. Wpierw okropnie długo Mirek rozmawiał sam, potem, już
znacznie krócej byli na rozmowie oboje.
Kaśka powiedziała, że dostali pewne zadania do wykonania i "przećwiczenia" w domu.
I ćwiczą, bardzo wytrwale, a zwłaszcza Mirek przykłada się do ćwiczeń, a Kaśka
oczywiście też bierze w tym udział. I kto wie, może z czasem wszystko będzie
"normalnie", choć z dużą przewagą tego co dotychczas. Bo tak naprawdę to teraz
 jest super, tyle tylko że tą metodą dziecka nie można zrobić.
Michalinie  aż oczy wyszły z orbit- dziecka? czy ty mówisz coś o prawdziwym dziecku?
co cię napadło? Nawet jeszcze nie wiesz, czy będziecie razem a ty już dziecko planujesz?
My będziemy razem,  zobaczysz  -odpowiedziała Kaśka.

W listopadzie wyjazd do Los Angelos był dopięty po obu stronach na ostatni guzik.
Romek wylatywał 3 stycznia.
Michalina miała wyjechać  do  Romka w połowie lutego, już miała zarezerwowany
lot. Teraz wszystkie sprawy nabrały dużego tempa. Trzeba było wybrać rzeczy, które
mieli ze sobą zabrać, część nadać na cargo. Troską o mieszkanie obarczyli rodziców
Michaliny, mieszkali dość blisko.
Jeszcze przed odlotem Romka zostali poproszeni przez Kaśkę i Mirka na  świadków.
Ślub był cichy, cywilny, z minimalną ilością osób. Panna młoda zdołała wypowiedzieć
formułę przysięgi pomiędzy dwoma atakami mdłości. Pan młody z lubością przykładał
rękę do już nieco widocznego brzuszka Kaśki.

W lutym rodzice odprowadzali Michalinę na lotnisko. Nie byli zadowoleni, że córka
 na tak długo wyjeżdża.
Nie wiedzieli jeszcze ile radości spotka ich za rok. Bo za czternaście miesięcy witali
na lotnisku nie dwójkę, a trójkę pasażerów.
                                                   KO N I E C


niedziela, 9 marca 2014

Przeklęte szkolenie - cz.XIV

Opowieść Kaśki zrobiła na Michalinie wrażenie , ale nie bardzo we wszystko
uwierzyła.
Koloryzujesz chyba nieco - stwierdziła. Kaśka zaśmiała się tylko - a co, zazdrość
cię gryzie? Nie koloryzuję ani trochę - opowiedziałam ci wszystko dokładnie, bo
choć  brałam w tym udział, sama w to nie mogę uwierzyć. Właściwie to mam
problem, nie wiem co z tym fantem zrobić.
Facet mi się podoba pod wieloma względami, ale chyba najmniej pod względem
urody - tylko oczy ma ciekawe, a raczej niesamowite. Reszta nie w moim typie-
chudy jak bezdomny pies, anorektyk czy co? Niewątpliwie należy do ginącego
gatunku facetów miłych, dobrze wychowanych, dobrze wykształconych, którzy
w kobiecie widzą chyba  coś więcej niż obiekt dający im rozkosz.
I wiesz, on jest bardzo uporządkowany - w kuchni żadnych brudnych szklanek
ani talerzyków z resztkami jedzenia, czysta ścierka do naczyń, na zlewozmywaku
ma nawet płyn do mycia garów i gąbkowy zmywak. Wszędzie porządek, zero
kurzu, w łazience też czyściutko. Wiesz, dziewicą orleańską to ja nie jestem i
już widziałam w życiu różne mieszkania  samotnych facetów, ale takiego
porządku to jeszcze nigdy. Ta noc była w gruncie rzeczy wspaniała, ale dlaczego
tylko taka? Nie wiem, co mam z tym zrobić!
Michalina przypatrzyła się jej uważnie  i powiedziała - a może po prostu z nim o
tej nocy porozmawiasz? Bo ja naprawdę niewiele o nim wiem - poznałam go na
szkoleniu, potem spotkałam kilka razy, ale największą intymnością pomiędzy
nami był zakup zasłon do jego mieszkania.
Przeklęte szkolenie - powiedziała Kaśka. Na każdym szkoleniu zawsze się
pakowałam w jakiś romans i to z  żonatymi. Nie siedziałam wieczorami sama
w swoim pokoju jak ty.
O tym, że Kaśka zawsze poznawała "kogoś ciekawego" na  szkoleniu to Michalina
wiedziała  już od dawna. Kaśka wciąż poszukiwała miłości- wychodziła z założenia,
że kto szuka, to w końcu znajdzie.
Kaśka nagle się rozpromieniła - wiesz, mam pomysł - zrobimy z Mirkiem wieczór
founde' -usmażymy furę naleśników, ja przyniosę swój garnek do topienia czekolady
i oczywiście czekoladę, wy przyniesiecie wino i spędzimy razem  fajny wieczór.
Nooo... a potem  każdej z nas przybędzie 3 cm w biodrach i będę musiała kupić nowe
ciuchy- skwitowała pomysł Michalina. Uwzględnię to w planach na następną sobotę.
I przyniosę coś mniej słodkiego niż czekolada, zrobię jakieś kolorowe koreczki, takie
na jednego gryza.
A ty porozmawiaj jednak z Mirkiem o tej waszej nocy. Ja naprawdę nic ci w głowie
nie rozjaśnię w tej materii.
Dobrze, chodząca cnoto - powiedziała Kaśka.

W domu Romek powitał ją radosnym zniecierpliwieniem - czekam na ciebie i czekam
a ty plotkujesz z Kaśką. Siedzę sam jak palec i nie mogę się ciebie doczekać. Bo ja
teraz nie pojadę z Janikowskim do Los Angelos. Tamci zaoferowali cztery miejsca
szkoleniowe - dwa w tym roku, dwa w następnym, o czym nam dyrekcja  nie pisnęła
ani słowa. Rozmawiałem z Mitchelem  i powiedział, że on przyśle fax, w którym
zawiadomi, że nasze szkolenie będzie nie teraz ale w przyszłym roku i będzie to wtedy
szkolenie roczne dla Janikowskiego i dla mnie - rozumiesz - rok dla nas dwóch zamiast
po pół roku  dla czterech osób. A sformułuje to w taki sposób, że dyrekcja nie będzie
śmiała zaprotestować. W końcu to ich pieniądze a nie  nasze. A Janikowski też będzie
wolał być tam rok, a nie pół roku. Poza tym to nikt z dyrekcji nie wpadnie na pomysł
by tam zadzwonić, bo z całą pewnością by się nie dogadali - ciężko rozmawiać przez
telefon na migi. No a ty zapisz się na konwersacje, przez rok się podciągniesz
z języka.
Michalina słuchała tego wszystkiego z niezbyt mądrą miną - nie miała pojęcia ani kto to
jest ten Mitchel ani co też jej zaradny małżonek owemu Mitchelowi nakręcił w głowie.
Ale ucieszyła się, bo perspektywa spędzenia pół roku bez Romka mało jej odpowiadała.
Kochanie, ale co ty naopowiadałeś temu Mitchelowi, że nagle zmienił zdanie?-zapytała
Michalina.
Romek spojrzał na nią z lekka wyższością i odpowiedział- to była prawdziwa, męska
rozmowa, więc ci nie  mogę powtórzyć. Już tam się z nim bardzo dobrze dogadywałem,
więc teraz to wykorzystałem.

Naleśnikowo koreczkowy wieczór u Mirka przeunął się wprawdzie o tydzień, ale był
udany. Michalina  obejrzała wprawnym okiem gospodyni Mirkowe gospodarstwo -
rzeczywiście wszędzie był porządek i czystość. Ponieważ przyjechali samochodem, to
butelka wina pozostała nietknięta - skoro jedno z nich miało nie pić, bo było kierowcą,
reszta towarzystwa też zrezygnowała z picia wina.
Mirek opowiedział o niektórych  śmieszno-strasznych chwilach w laboratorium
chemicznym jeszcze na studiach, miedzy innymi o tym, jakie miał nieziemskie szczęście-
robili z kolegą jakieś doświadczenie i w pewnej chwili przypomnieli sobie, że w pakamerze
obok pracowni zostawili pudło z odczynnikami, a że było duże, poszli po nie obaj.
Ledwo zdążyli wyjść z sali  trzasnęła retorta a odłamki drobin szkła okryły wszystko
dookoła. I pewnie skończyłoby się to dla nich dość tragicznie, bo obaj byli bez ochronnych
okularów. Bo to co robili nie było mieszanką wybuchową - retorta po prostu miała  wadę
fabryczną.
Romek zrewanżował się opowieścią jak to na korytarzu pewna młoda osoba na jego widok
padła mu do stóp łamiąc sobie przy tym kostkę. Przy okazji przestrzegł Mirka, by nigdy
nie udzielał w takim wypadku pomocy, bo to się kończy małżeństwem.
A Kaśka opowiedziała, jak zle się kończy gdy facet chce zaimponować dziewczynie.
Młodsza siostra Kaśki była na wycieczce ze znajomymi- w pewnym momencie mieli do
pokonania niezbyt wysoką górkę -Asia była już zmęczona i zaczęła narzekać, że znów pod
górę, na co jej adorator chwycił ją na ręce i zaczął nieść. Ze dwadzieścia metrów przed
"szczytem" górki potknął się o kamień i padł na glebę przygniatając Asię do podłoża.
Niestety kostka Asi wylądowała na kamieniu i następne osiem tygodni życia dziewczyna
spędziła na oddziale ortopedycznym z nogą na wyciągu skarpetkowym. Nie założyli jej
gipsu, ale skarpetkę  na nogę, a skarpetka była zaczepiona palcami na wyciągu.
Ordynator tego oddziału wypróbowywał na niej swą nowatorską metodę leczenia złamań
kości stawu skokowego. Zrosnąć się w końcu zrosło, ale adoratora Asia przegoniła.
Jak z tego widać nie zawsze pomaganie dziewczynie kończy się małżeństwem.

Gdy wracali do domu Michalina stwierdziła, że jeśli  Romek jeszcze raz opowie o tym,
jak to ona padła mu do nóg, to bardzo tego pożałuje a do Stanów pojedzie sam.
c.d.n.

sobota, 8 marca 2014

Przeklęte szkolenie -cz.XIII

Michalina wpadła w wir pracy. Musiała się jeszcze wiele uczyć i gdyby nie
szef, który naprawdę wiele jej w tych dwóch pierwszych miesiącach pomógł,
pewnie złożyłaby rezygnację. Poza szefem bardzo pomogła jej pani Janka,
najstarsza z jej podwładnych.
Pani Janka pracowała tam od lat, a drogę do awansu zamykał jej brak studiów.
I zapewne gdyby nie fakt, że pani Janka owdowiała gdy jej synek miał siedem
lat i od tego czasu wychowywała go sama, uzupełniłaby z czasem wykształcenie.
No ale los zadecydował inaczej, a pani Janka nie należała do osób mających
o wszystko żal do losu. Ważniejsze od studiów było zapewnienie dziecku dobrej
opieki. W drodze do pracy odprowadzała go do świetlicy, wracając z pracy
odbierała go stamtąd. Nie było mowy by znalezć czas na studia.
Nowa kierowniczka podobała się pani Jance o wiele bardziej niż dotychczasowy
jej przełożony, który  odszedł na emeryturę. Bo Michalina zaraz drugiego dnia
zrobiła "babskie zebranko", na którym poprosiła swe pracownice o pomoc, bo
zdaje sobie sprawę, że one wiedzą o tej pracy wiele więcej niż ona.
Interesowała się również, czy każda z nich jest z zadowolona z dotychczasowego
podziału pracy, czy może ich zdaniem należałoby coś zmienić.
Wszystkie trzy panie, gdy tylko  Michalina zniknęła w gabinecie szefa, orzekły
zgodnie, że raczej dobrze będzie się z "tą nową" pracować.

W domu Romek się leciutko podśmiewał, zwracając się do niej per "moja droga
kierowniczko", ale Michaliny wcale to nie bawiło. Po raz pierwszy od wielu
lat powiedziała mu kilka niemiłych słów. Dopiero wtedy do Romka dotarło, że
Michalina bardzo przeżywa zmianę pracy i zrobiło mu się nieco wstyd. I to na
tyle wstyd, że cichcem wyszedł z domu (gdy Michalina zamknęła się w kuchni
w towarzystwie  garnków) i odwiedził pobliskie delikatesy i kwiaciarnię.
Gdy w dwie godziny pózniej Michalina wyszła z kuchni w pokoju na stole stał
kosz azalii, a pod nim jej ulubione słodycze - czekolada "Old Jamaica" i
wedlowska mleczna z orzechami laskowymi. A on sam przepraszał ją i zapewniał,
że jest debilem, bo jej sprawił przykrość. A wieczorem na swoim nocnym stoliku
znalazła kwiat orchidei w szklanej kuli.
Czasem dobrze jest opieprzyć własnego męża- pomyślała Michalina.

Gdy już nieco okrzepła w nowym miejscu, postanowiła zobaczyć się z Kaśką.
Tym razem spotkały się w barku Horteksu. Zamówiły po duuużej porcji lodów.
Kaśka jakoś mało kwapiła się  do opowieści z frontu zwanego Mirek.
Nadal się spotykali, ale  Kaśka była zaniepokojona sama sobą - podejrzewała, że
zakochała się w Mirku - ona, która dotychczas patrzyła bez żadnych złudzeń na
kontakty damsko-męskie. Przez blisko godzinę  Michalina słuchała peanów na
cześć Mirka - czuły, troskliwy, delikatny, mądry, oczytany, chętny do chodzenia
po sklepach z damskimi ciuchami, umie doradzić, pojętny - już umie sam zrobić
naleśniki. No i co dalej? zapytała Michalina.
Byłam raz u niego na noc. I jak, zadowolona jesteś?- zapytała Michalina. Kaśka
dość długo milczała. Nooo... obudz się - Michalina szturchnęła ją łokciem.
No bo nie wiem jak to powiedzieć - było właściwie bardzo fajnie, choć bardzo
nietypowo- trzygodzinna superancka gra wstępna. Tak bym to określiła- tyle tylko,
że nie było typowego zakończenia. Ale byłam usatysfakcjonowana, w pełni.
Nie rozmawialiśmy potem o tym co zaszło. I wiesz, to pierwszy facet, który nie
zadawał głupich pytań w rodzaju czy "było dobrze". Nie wiem skąd, ale dobrze
wiedział co i  w jakim stopniu mi sprawia przyjemność. Może po cichu studiował
zaocznie seksuologię?  Wiesz, jego oczy z bliska są jasno-srebrzyste i chyba jakieś
magiczne - czułam jak  jego spojrzenie przenika mnie na wylot, ale w taki miły
sposób. Zastanawiam się czy powtórzyć ten eksperyment. W sobotę idziemy na
dansing - proponowałam Stodołę, ale on  nie lubi klubów studenckich. Za dużo
brudu i potu, jak określił. Może potem  pojadę do niego. Wiesz, on jest okropnie
chudy, choć nie wątły. Ale dotyk ma fajny....Kaśka umilkła wyraznie rozmarzona.
Michalina zupełnie nie poznawała Kaśki -gdzie się podziała ta Kaśka patrząca na
facetów tak, jak oni z reguły patrzą na kobiety, czyli przez pryzmat pożądania?
c.d.n.

piątek, 7 marca 2014

Przeklęte szkolenie - cz.XII

Wielkanoc minęła  Michalinie niczym sen - nie, nie złoty, ale zimowy.
Od Krakowa jechali w śnieżnej zadymce, trzy kwadranse stali w korku pod
Obidową, bo drogowcy musieli uruchomić piaskarki- w rowie już leżało
kilka samochodów, niektóre to już chyba od świtu, bo były niezle  zasypane
śniegiem. Z trudem dowlekli się na Antałówkę - tu nikt nie oczyścił drogi
ani nie posypał piaskiem i solą. W pierwszej kolejności Romek pożyczył
łopatę i przystosował kawałek podwórka na miejsce parkingowe dla swego
samochodu. Śniegu przybywało, a Michalinie ubywało humoru- marzyła
o spacerach ale nie o śniegu.
Następnego dnia rano  świat wyglądał jak z bajki -wszystko było pokryte
gruba warstwą śniegu, ustrojone białą pierzynką.Śnieg skrzył się w słońcu,
zupełnie jakby to była pełnia zimy a nie koniec pierwszej dekady kwietnia.
Nie wychodzili w góry, spacerowali po Bystrem, poszli nieco w głąb Doliny
Olczyskiej i zajrzeli do Doliny Strążyskiej.
Do Warszawy wracali w deszczu, ale za Krakowem już widać było wiosnę.

Nową pracę Michalina rozpoczęła 2 maja.
Pierwszomajowy wieczór spędziła na przymierzaniu różnych kreacji.
Najchętniej założyłaby spodnium, ale w końcu zdecydowała się na jasno
popielaty kostiumik. Pod  żakiet założyła bladoróżową bluzkę  o perłowym
połysku, torebka, buty i płaszcz były czarne.
Usiłowała zasięgnąć opinii własnego męża na temat stroju, ale on był
monotematyczny - "najładniej wyglądasz kochanie bez niczego lub w bikini".

Nieco stremowana pojawiła się punkt dziewiąta pod działem  kadr. Szefowej
jeszcze nie było, ale personel był zorientowany w sprawie. Gdy Michalina
już podpisała wszystkie wymagane papierki, pracownica zadzwoniła do
jej szefa, mówiąc, że właśnie do niego idą.
Michalina nie należała do nieśmiałych istot, ale gdy tak maszerowała
ogromnie długim korytarzem, czuła się dziwnie niepewnie.
Szef szarmancko wstał na jej powitanie, podziękował pracownicy kadr za
doprowadzenie Michaliny, poprosił by zdjęła płaszcz, wskazał krzesło i
zapytał- "no to czego się napijemy? kawy czy herbaty?"
Sam zrobił dla nich obojga kawę i najbliższą godzinę spędzili na rozmowie
przy małym stoliku. Szef patrząc w papiery Michaliny zauważył, że ma córkę
w jej wieku. Potem bardzo długo opowiadał czego oczekuje od Michaliny,
 jakie konkretnie będzie miała zadania, na koniec zapytał, czy nie obrazi się,
gdy on przekręci nieco jej imię i zrobi z niej Michasię. Bo to bardziej do niej
pasuje.
Potem zaprowadził ją do działu, w którym oczekiwały ją jej przyszłe podwładne.
Obydwa pokoje dzieliło raptem z 10 metrów, ale po drodze Michalinie  aż
zaschło w gardle. Była straszliwie zdenerwowana. Szef to zauważył, tuż przed
drzwiami schwycił ją za łokieć, przytrzymał i powiedział- "dziecino, one cię nie
nie zjedzą, odetchnij głęboko, uśmiechnij się i wchodzimy".
Za te kilka ciepłych słów Michalina była mu wdzięczna do końca swej pracy
w tej firmie.

Gdy weszli do pokoju, w którym siedziały trzy panie, szef powiedział -
przedstawiam paniom nową kierowniczkę, panią Michasię W. Proszę byście
panią  tu "urządziły", a ja przyjdę za dwie godziny i oprowadzę po działach,
z którymi współpracujecie.
Michalina przywitała się z paniami i "wyprostowała " swe imię. Okazało się, że
ona ma oddzielny pokój, do którego wchodziło się przez ich pokój.
Był większy, oprócz biurka stał tam mały stół "konferencyjny" wraz z krzesłami,
regały z  niezbędnymi książkami, stolik z elektryczną maszyną do pisania i dwie
szafy,  z których jedna służyła za garderobę.
Pokój personelu miał ściany obstawione szafami  żaluzjowymi, a na parapecie
okiennym królował elektryczny dzbanek i doniczka z geranium.
Rzeczywiście za około 2 godziny przyszedł szef i wziął Michalinę "na obchód".
Wszędzie przedstawiał ją tekstem- to jest nowa kierowniczka działu  współpracy
JSMC, pani Michasia W.
Po odwiedzeniu 6 pokoi Michalina miała mętlik w głowie.
W końcu szef odprowadził ją  do jej pokoju. Teraz jedna z pań zaproponowała
Michalinie, że pokażą jej inne, bardziej przydatne miejsca, czyli bufet , toalety i
pokój socjalny.
Jedna z pań była wyraznie starsza od Michaliny, dwie w podobnym wieku. Obie
były mężatkami i miały dość małe dzieci, w  wieku przedszkolnym. Trzecia z pań
miała już dorosłego syna.
Michalina nieco przestawiła swoje biurko i stolik wraz maszyną. Wprawdzie teraz
nie mogła sięgnąć po jakąś potrzebną książkę bez wstawania, ale za to światło od
okna padało na biurko z lewej strony. A to, że będę musiała się ruszyć od biurka to
sama korzyść- pomyślała.
Ze zdziwieniem spojrzała na zegarek - nie wiadomo kiedy minęło 8 godzin w nowej
pracy.

Romek już  był w domu, więc opowiedziała mu dokładnie jak ten dzień wyglądał.
Zachwycała się  swym nowym szefem, aż w końcu Romek stwierdził, że jeszcze
chwila, a będzie zazdrosny, bo chyba się Michalina w nim zakochała.
Nie podobało mu się tylko to, że Michalina zaczynała pracę o 9 rano a kończyła
dopiero o 17,00-tej, a on zaczynał pracę o 7,30 i będzie wracał od niej wcześniej.

O jego wyjezdzie na razie nie rozmawiali - Michalina nadal twierdziła, że nie
powinien z niego rezygnować. Michalina już miała pewien plan, ale na razie było
za wcześnie by coś konkretnie omawiać. Nadal czekała na wiadomości od męża
swej koleżanki, ale o tym nic Romkowi nie mówiła.
c.d.n.



Przeklęte szkolenie- cz.XI

Michalina była nieco zdegustowana tą nowiną,  ale mocno nadrabiała miną.
Właśnie miała zmienić pracę, więc z całą pewnością nikt nie będzie skakał
z radości jeśli ona w kilka miesięcy po podjęciu nowej pracy zamarzy sobie
o półrocznym  bezpłatnym urlopie. Bardzo możliwe, że wcale nie dostałaby
takiego długiego urlopu, tylko musiałaby odejść z pracy. Na dzień dzisiejszy
było to wszystko "gdybaniem", bo na rozmowę o pracę wybierała się zaraz
po niedzieli, czyli we wtorek - poniedziałek wydawał się jej dniem wielce
niekorzystnym na załatwianie jakichkolwiek poważnych spraw.
Niedzielę przeznaczyła na tłumaczenie Romkowi, że ten wyjazd jest dla
niego ważny, korzystny, jest niebywałą okazją, a 6 miesięcy to w końcu nie jest
wieczność, że na pewno sporo się nauczy, że nawet się nie obejrzy a już
będzie z powrotem. No i angielski podciągnie w naturalny sposób,  zwiedzi
kilka ciekawych miejsc, z całą pewnością pozna ciekawych ludzi, nawiąże
kontakty. A ona przecież jakoś to wszystko spokojnie przetrzyma, na szczęście
nie ma małego dziecka, poza tym ufa, że on nie zrobi żadnego głupstwa, bo
przecież twierdzi, że ją kocha.
Widać było, że mimo wszystko Romek nie jest przekonany do tego wyjazdu,
a wszystkie argumenty Michaliny zbywał krótkim "no niby tak".
W końcu Michalina przekonała męża, by na razie przestali zatruwać sobie życie
problemem jego wyjazdu - było  do niego jeszcze kilka miesięcy. Na razie
zbliżała się Wielkanoc, więc postanowili "wyciec" na ten czas z Warszawy. Mieli
zrobioną rezerwację w uroczym domu wczasowym na Antałówce. Wyjeżdżali
już w piątek rano, wracali we wtorek. Pobyt miał być krótki, ale Michalina już
nie wyobrażała sobie, by na jakiekolwiek święta znów być w Warszawie i biegać
od jednych rodziców do drugich, by wysiadywać za suto zastawionymi stołami.

Zgodnie  z planem we wtorek pojechała na rozmowę do PKN. Już samo nowe
miejsce pracy podobało się jej- samo centrum miasta, dobra komunikacja.
Podobał się jej również  ewentualny nowy szef - bardzo kulturalny pan, na oko
około pięćdziesiątki, który mówił ładną polszczyzną, do tego bardzo rzeczowy.
Bez problemu doszli do porozumienia- zarówno w kwestii finansowej jak i zakresu
nowych obowiązków Michaliny.
Michalina przechodziła w trybie porozumienia stron, nie tracąc tym samym urlopu
w tym roku. Obiecała tylko, że z całą pewnością nie wezmie urlopu w  okresie od
czerwca do końca sierpnia.
Następnego  dnia Michalina złożyła w dotychczasowym miejscu pracy podanie o
rozwiązanie z nią umowy o pracę z dniem ostatnim  tegoż miesiąca, w ramach
porozumienia stron. Szef podpisał, bo mu przypomniała, że wszak obiecał jej to
i wcale się nie przejęła jego obrażonymi minami i wyrzekaniem. Kadrowa była
nieco zaskoczona , ale gdy Michalina powiedziała jej (oczywiście w tajemnicy)
dokąd odchodzi i ile będzie zarabiać- ta jej pogratulowała.
Wracając z pracy Michalina kupiła mały torcik, by uczcić wraz z Romkiem te
zmiany.

Następnego dnia zatelefonowała do Kaśki -  w poprzednim tygodniu zupełnie nie
miała do tego ani głowy ani czasu.
Spotkały się po pracy, na skromnym "co nieco". Kaśka bardzo dbała o linię, więc
ograniczyła się do "bukietu z jarzyn", Michalina jak zawsze zamówiła polędwicę
wołową i surówkę.
Od czasu "rocznicy" Kaśka dość regularnie spotykała się z Mirkiem. Chodzili do
kina, byli też w teatrze, a raz Kaśka była u niego w domu. Obejrzała oczywiście
również  plany nowego mieszkania, byli nawet obejrzeć dom z bliska oraz
obejrzeli  pokazowe mieszkanie dwupokojowe.
 Wizyta Kaśki w mieszkaniu Mirka sprowadziła się głównie do....nauki smażenia
naleśników. A wszystko przez to, że na którymś spotkaniu Mirek był głodny i
koniecznie chciał odwiedzić bar mleczny, bo był miłośnikiem naleśników z serem.
Już sama myśl o wejściu do baru mlecznego przerażała  Kaśkę, więc powiedziała,
że jeśli tylko on ma w domu patelnię, to ona mu sama zrobi naleśniki i przy okazji
nauczy go ich przygotowania. 
Po drodze zrobili niezbędne zakupy i Kaśka wcieliła się w rolę nauczycielki.
Mirek był pilnym i nawet pojętnym  uczniem, wszystko zapisywał na kartce bardzo
dokładnie, nawet odmierzał precyzyjnie ilość wody, ( nie da się ukryć- miał w domu
kilka naczyń laboratoryjnych )   choć Kaśka tłumaczyła, że jej ilość może ulegać 
zmianie, co oczywiście Mirek również odnotował. Naleśniki  zdaniem Mirka były
świetne i Mirek wyraził chęć zostania uczniem Kaśki - jego zdaniem Kaśka  umiała
w prosty sposób przekazać swą wiedzę.
I co było dalej? -zapytała Michalina. No nic, dostałam cmoka w obie ręce i buziaka
w policzek. Potem dostąpiłam zaszczytu obejrzenia fotografii rodzinnych- on taki
chudy to był od małego- istny patyczak. Poza tym wlepiał we mnie te  swoje jasne
oczyska jakbym była obrazem w muzeum. A mnie normalnie niemal motyle latały
w brzuchu. Miałam chwilami wrażenie, że mnie w myślach rozbiera, ale nie ma
obawy, nic z tego w realu nie było. Dziwny facet, wierz mi. Ale faktycznie jest
miły, uprzejmy, kulturalny, ma rozległą wiedzę. I mam na niego ochotę.
No i co , będziesz go uczyć gotowania? Kaśka parsknęła śmiechem - no co ty, ja
niemal niczego nie umiem gotować. Raczej do Ciebie będziemy oboje przychodzić
na lekcje gotowania. Ale ten pomysł Michalinie zupełnie nie odpowiadał.
c.d.n.

środa, 5 marca 2014

Przeklęte szkolenie - cz.X

Przy kawie rozgorzała dyskusja z gatunku tych o wyższości świąt Bożego
Narodzenia nad świętami Wielkanocy. Zastanawiano się czy długo jeszcze będzie
istniała instytucja zwana  małżeństwem, czy nie jest ono przeżytkiem, skoro tak
wiele z nich się rozpada, a ponadto oświadczenie o wzajemnej wierności, złożone
w obecności świadków nie daje żadnej gwarancji trwałości związku.
Michalina opowiedziała o swojej wizycie u rodziców w chwili gdy był tam
"ksiądz po kolędzie". Na pytanie księdza "a w której parafii brali państwo ślub?",
Michalina odrzekła zgodnie z prawdą, że w żadnej, mają ślub cywilny, na co
usłyszała-  " no to nie jesteście małżeństwem tylko przyjaciółmi". Michalinę
z lekka zatrzęsło ze złości, ale słodziutkim głosem wypaliła- "no to ja życzę
księdzu by miał ksiądz w swojej parafii więcej takich przyjacielskich par, tak
zgodnie żyjących jak my".
Kaśka, jako specjalistka od żonatych facetów twierdziła, że małżeństwo jest bardzo
potrzebne facetom, bo dzięki żonom mają zawsze czyste i wyprasowane koszule,
mogą się czuć w domu jak w hotelu pięciogwiazdkowym a niedobory w kwestii
seksu realizować na boku.
Romek stwierdził, że w takim razie on ma hotel zaledwie 3 gwiazdkowy, bo sam
prasuje swoje koszule i spodnie, mało tego, spodnie żony też  prasuje. A czasem
to nawet sam robi zakupy i odgrzeje to, co Michalina ugotowała. I z odkurzaczem
też jest zaprzyjazniony. Ale na jakiekolwiek  niedobory w kwestii seksu nie cierpi.
Stefan, który od 3 lat był z Niną, stwierdził, że na razie nie będą brali ślubu, bo
tak jak jest to im jest dobrze. Mieli dwa oddzielne mieszkania, w każdym z nich
były rzeczy obojga, zdarzały się okresy, gdy pomieszkiwali oddzielnie, zwłaszcza
gdy Stefan robił jakiś projekt, bo wtedy nie nadawał się do niczego - był
nieznośny, drażliwy, zły i nic poza projektem go nie obchodziło.
Kaśka oświadczyła, że sama nie wie czego mogłaby oczekiwać po małżeństwie -
przecież to naprawdę istna loteria - zero gwarancji, że będzie szczęśliwa.
Mirek tylko wszystkiego słuchał, czasami kiwał ze zrozumieniem głową ale nie
zabrał głosu. Zapytany wprost co on myśli o  małżeństwie spokojnie odpowiedział-
Kasia ma rację, nie często trafia się  milion w totku. Zwłaszcza, gdy się nie gra,
a ja na razie nie gram.
W dwa tygodnie po tym rocznicowym spotkaniu zadzwoniła do  Michaliny Kaśka
by jej donieść, że umówiła się na spotkanie z Mirkiem. Obiecała, że po spotkaniu
wszystko Michalinie opowie. Aktualnie z nikim się nie spotykała, więc cierpiała
popołudniami na nadmiar wolnego czasu.

Michalina zabrała się ostro za szukanie nowej pracy.Wiązało się to z wieloma
spotkaniami z dawno niewidzianymi znajomymi - przez tydzień wracała do domu
pózno, zaczadzona  kawiarnianą atmosferą pełną dymu i gwaru.  Jeden z kolegów
namawiał ją by się nieco przekwalifikowała , odpuściła sobie pomysł pracy ściśle
związanej z jej dyplomem. Tłumaczył jej cierpliwie, że w każdym zakładzie, gdzie
jest sporo inżynierów płci męskiej, kobiety są dyskretnie dyskryminowane - zawsze
dostają gorsze tematy i każdy zrzuca na nie te  nielubiane prace. Przecież to właśnie
denerwowało Michalinę, a tak jest wszędzie. W kilka dni po spotkaniu zadzwonił
do Michaliny i powiadomił, że właściwie to już jest dla niej etat w PKN. Firma jakby
nie była prestiżowa i akurat poszukiwali inżyniera elektrotechnika.
W następnym tygodniu Michalina miała się zgłosić w celu omówienia warunków.
Czym prędzej wybrała się do szefa z pytaniem jak tam z jej zmianą stanowiska i
podwyżką. Gdy szef zaczął coś pleść od rzeczy, Michalina powiedziała, że jeśli nic
z tego, to ona poszuka sobie pracy gdzie indziej, więc niech się szef nie zdziwi gdy
ona złoży podanie o rozwiązanie z nią umowy o pracę za porozumieniem stron.

Michalina była tak zajęta szukaniem pracy i związanymi  z tym spotkaniami, że
dopiero w końcu tygodnia zauważyła, że Romek jest jakiś markotny i zamyślony.
W sobotni  wieczór, gdy Romek siedział w fotelu z książką, której wcale nie
czytał, wpatrując się tępo w przeciwległą ścianę, zapytała co się dzieje.
Eeee, nic takiego, ale wszystko jest do d..y bo Janikowski i ja dostaliśmy stypendium,
w tej firmie, w Los Angelos, w której byliśmy. A najgorsze, że jest to aż na sześć
miesięcy. Gdyby było na rok to  mógłbym Cię wziąć, załatwiliby Ci bez problemu
wizę, bo wtedy dostawałbym większe pieniądze. Oczywiście  nie byłoby nam tam za
słodko finansowo, no ale bylibyśmy razem. Tak naprawdę to nie chcę być bez ciebie
tak długo, już te dwa tygodnie to było dla mnie za wiele. I teraz zastanawiam się co
mam zrobić - odpowiedz muszę dać za dwa tygodnie, wyjazd ma być we wrześniu.
Z jednej strony to niewątpliwie jest wyróżnienie i to jest dla mnie miłe. Poza tym
z pewnością byłoby dla mnie korzystne zawodowo. Ale  reszta nie do przyjęcia.
Chyba zrezygnuję. Michalina zaprotestowała, to nie było dobre rozwiązanie. Nikt
nie daje ot tak stypendiów w  Stanach, więc nie powinien rezygnować. I skoro to
tamta strona ich wytypowała, to znaczy, że się na nich poznali. No jasne, że pół
roku to kawał czasu. A w ciągu tych dwóch tygodni to przecież można się z nimi
porozumieć i dowiedziec "u zródła", dlaczego na rok to można wziąć żonę a na
sześć miesięcy to nie. I do ambasady też można wpaść i się dowiedzieć jak to
wygląda od ich strony.
Michalina przypomniała sobie, że mąż jednej z jej koleżanek pracował już od
kilku lat w rezydencji ambasadora USA i postanowiła do niej zadzwonić w niedzielę.
Jeśli ten facet nadal tam pracuje, to go we dwie wysterują czego ma się dowiedzieć.
Ale tę myśl schowała na razie dla siebie.
c.d.n.








wtorek, 4 marca 2014

Przeklęte szkolenie- cz.IX

Siedem lat - to dużo czy mało?- zastanawiała się Michalina. Na moment wróciła
pamięcią do chwili, gdy Romek się jej oświadczył. Nie miało to nic, ale to zupełnie
nic wspólnego z oświadczynami, o których  czytała w różnych książkach.
Nie było kwiatów, pierścionka, klęczenia itp., nie była to żadna  prośba o rękę -
było to stwierdzenie faktu - "musimy się pobrać, mam dość zasypiania  bez ciebie,
ciągłego kombinowania by znalezć nieco wolnego czasu na spotkanie, szukania
miejsca na zapewnienie nam intymności" - a wszystko to było wypowiedziane
jednym  tchem, w pewnej obskurnej kawiarni, pomiędzy jednym a drugim kęsem
szarlotki. Michalina była tak zaskoczona, że wydusiła z siebie tylko "co?".Wtedy
Romek dodał - no bo Cię kocham, o czym chyba  wiesz. Michalina, upiwszy łyk 
kawy uśmiechnęła się i powiedziała- pewnie jest tak jak mówisz, choć mówisz to
pierwszy raz. Dobrze wiedzieć.
Tak naprawdę to nie wiedziała co ma powiedzieć - chciało jej się śmiać,to chyba
głupi odruch jak na takie dictum. Bardzo lubiła  Romka,spędzali ze sobą dużo czasu,
był jej pierwszym mężczyzną. Nie snuła żadnych planów odnośnie przyszłości, tak
naprawdę nie widziała siebie w roli mężatki.
Dopytywania się  matki odnośnie relacji pomiędzy Romkiem a nią zbywała krótkim
tekstem - nie martw się, dziecka nieślubnego nie będzie.
Następnego dnia się nie widzieli, więc Michalina nieco ochłonęła po poprzednich
rewelacjach.
Gdy się spotkali, zaraz "na dzień dobry" Romek zapytał - no i jak, pobierzemy się?
Potem wręczył jej małe, czarne pudełeczko mówiąc - to jest pierścionek, który
dostałem od mojej prababci. Mam go dać dziewczynie, którą wybiorę na swą żonę.
Jest bardzo stary, bo moja prababcia dostała go od swojej mamy.  Pudełeczko było
zrobione  ze skóry, na brzegach widać było małe przetarcia.
Gdy Michalina je otworzyła to aż westchnęła z zachwytu- był to piękny, dość duży
opal w srebrnej oprawie. Romek włożył go na jej palec - pierścionek był nieco za
duży.
To nic, pójdziemy go zmniejszyć, powiedział Romek. Ale Michalina zaprotestowała-
nie, ja go po prostu będę nosiła na innym palcu , na środkowym.
Szkoda go ruszać, bo można  uszkodzić kamień przy demontażu no i napis się
uszkodzi- na wewnętrznej stronie obrączki pierścionka był grawerunek - " jestem
tylko twój".
No to cudnie, stwierdził Romek. No to teraz porozmawiajmy o ślubie.
Rozmowy o ślubie, a właściwie rozmowy o ich małżeństwie przypominały twarde
negocjacje handlowe. Co do samego  ślubu byli wyjątkowo zgodni - tylko cywilna
ceremonia, chociaż oboje dobrze wiedzieli, że obie rodziny będą niepocieszone,
a może nawet zgorszone.
Mieszkanie - babcia zrobiła mu darowiznę w postaci swego mieszkania.
W razie ożenku Romka, babcia miała się przeprowadzić do swej córki (matki Romka),
a Romek miał zrobić remont i tam z żoną zamieszkać. W tajemnicy przed matką,
konspirując z babcią, Romek już od pół roku remontował  część mieszkania.
Babcia wprawdzie widziała tylko zdjęcia Michaliny, ale już ją lubiła- twierdziła, że
to dobra dziewczyna  bo "z oczu jej dobrze patrzy,więc ją Romuś nie skrzywdz
czasem".
Gdy tylko Michalina zgodziła się na ślub, Romek zawiózł ją do swej babci. Starsza
paniprzyjęła ich bardzo serdecznie, prosiła by Michalina mówiła do niej per "babciu",
potem obdarowała Michalinę piękną, srebrną, ręcznie robioną bransoletką.
Tym gestem zadziwiła nawet Romka - nie wiedział nic o istnieniu tej zabytkowej
bransoletki.
A wzruszona Michalina była bliska łez i powiedziała, że  przecież to mieszkanie jest
tak duże, że mogą tu mieszkać razem. Ale starsza pani powiedziała, że jej jest coraz
trudniej sprostać codziennym czynnościom, więc będzie lepiej, gdy jednak zamieszka
u córki.
Do ostatnich chwil swego życia babcia Romka była dla Michaliny ogromnie życzliwa i
Michalina bardzo boleśnie odczuła jej odejście w inny wymiar.
Ślub - chcieli zwyczajny, bez "zadęcia".Jedyną ekstrawagancją było  miejsce -Pałac
Ślubów na Starówce. W ramach rekompensaty za brak hucznego wesela był kieliszek
szampana dla wszystkich, podany w  przyległej sali, co i tak wypadło taniej niż
tradycyjne  wesele.
Oni natychmiast po tej ceremonii zniknęli,  a rodzice Michaliny i Romka wspólnie
świętowali ślub dzieci na obiedzie w restauracji.
Nie było podróży poślubnej ani miodowego miesiąca. Zamiast tego rozkoszowali się
zaciszem własnego mieszkania, pełną swobodą i bardzo intensywnie poznawali się
niemal od nowa.

Michalina zadzwoniła do Mirka i nie mówiąc nic o rocznicy ślubu, zaprosiła go do
restauracji na spotkanie przy  zastawionym stole, gdzie będzie kilka  znajomych osób.
Gdy się dopytywał co to za uroczystość, pokrętnie wyjaśniła, że to takie doroczne
spotkanie.
W wieczór poprzedzający rocznicę ślubu, Romek wręczył żonie trzy niewielkie ,
kartonowe pudełka. Były lekkie, opakowane w kolorową cieniutką bibułkę, największe
miało format A-4.
Potem rozsiadł się wygodnie w fotelu i powiedział -  a teraz to rozpakuj, a potem
przymierz- muszę zobaczyć jak ci w tym do twarzy.
Michalina pomału rozpakowała najmniejsze pudełko - zawierało 7 par damskich fig,
każda  para była w innym kolorze i  miała wyhaftowaną nazwę dnia. Michalina zaczęła
się śmiać , że to rzeczy raczej nie do twarzy, a do...pupy. Ale Romek był twardy,
żądał przymierzania  każdej pary po kolei. Potem Michalina rozpakowała największe
pudełko - była tam tak zwana  pół halka, ciemno-czerwona z czarną koronką u dołu. 
Oczywiście  nie obyło się bez przymiarki a Michalina natychmiast  zanurkowała
w szafie  i wyciągnęła stamtąd spódniczkę, do której bezskutecznie poszukiwała takiej
właśnie halki.
W ostatnim pudełku znalazła cieniusieńkie jak mgiełka body, koronkowy biustonosz
typu "bardotka" i  samonośne, koronkowe pończochy. Bardzo się zdziwiła, że Romek
wiedział jaki zakupić rozmiar i fason biustonosza. Romek wpierw się wygłupiał, że
chodził po  sklepach z ustawionymi odpowiednio dłońmi, w końcu się przyznał, że po
prostu pospisywał metki przy jej bieliznie i w sklepie ekspedientka mu pomogła znalezć
odpowiednie rozmiary,  a fason pokazał na manekinie.
Następnego popołudnia spotkali się w szóstkę w umówionym miejscu.
Michalina przedstawiła wszystkim Mirka . Gdy juz siedzieli przy stole, wyjaśniła
Mirkowi,  że to jest siódma rocznica ich ślubu, że Kasia i Stefan byli świadkami na ich
ślubie i co roku spotykają się tego dnia ze świadkami i ich partnerami, by razem
świętować.
Kasia co chwilę zerkała na  Mirka - ją chyba też intrygowały jego oczy. Romek obejrzał
Mirka dość dokładnie (Michalina znała to spojrzenie) i doszedł do wniosku, że nie ma
powodu do niepokoju. Panowie zaczęli  od razu prowadzić poważne dyskusje, a panie
zajęły się swoimi tematami, oczywiście niepoważnymi. Kasia w zawoalowany sposób
przekazała koleżankom, że Mirek się jej podoba. Michalina szepnęła jej tylko, że facet
jest wolny i naprawdę miły, a przede wszystkim bardzo kulturalny.
Gdy już na stole wylądowała kawa i tort, panie wybrały się wspólnie do łazienki,
poprawić makijaż.
Gdy wróciły po wymianie uwag na temat Mirka, zauważyły, że panowie wpatrują się
w tort i mają dziwne miny.
Wreszcie Romek zapytał- kochanie,  a czemu ten tort jest plastikowy? dziewczyn o mało
nie skręciło ze śmiechu - Kaśka swymi wypielęgnowanymi paznokciami podważyła
ozdobny wierzch tortu - pod spodem był normalny, jadalny tort, już pokrojony, bez
żadnych ozdób. I ci bardzo mądrzy panowie mieli teraz zupełnie głupie miny.
c.d.n





poniedziałek, 3 marca 2014

Przeklęte szkolenie- cz.VIII

Reakcja Mirka nieco zaskoczyła Michalinę, ale nie mogła się w tej chwili zastanawiać
nad jego zachowaniem. Ograniczyła się do powiedzenia, że nim jej  to powie, to niech
się dobrze zastanowi czy ona jest właściwą adresatką jego sekretów.
Dopili kawę, pooglądali jeszcze przez moment plan mieszkania i Michalina dała się
łaskawie odwiezć do domu.
Zaczęła się zastanawiać co też Mirek miał na myśli .  Analizowała jego zachowania na
każdym spotkaniu, zaczęła się zastanawiać, czy może on jest po prostu gejem.
Michalina znała dwóch chłopaków o takiej orientacji, ale jednak Mirek był inny.
Ci dwaj, których znała Michalina ani przez moment nie podrywali dziewczyn. Byli
uprzejmi, ale nie padały z ich ust żadne komplementy pod adresem płci pięknej.
Jeden z nich był kolegą Michaliny ze studiów, drugi jego przyjacielem. Ten, który był
razem z Michaliną na studiach jakoś bardzo odbijał od reszty chłopaków - zawsze
bardzo starannie ubrany, nie palił, nie przeklinał, bardzo ładnie formułował swe
wypowiedzi, więc szybko zyskał ksywkę "paniczyk". Ale był koleżeński, nie tylko
pożyczał swe notatki ale nawet je kserował. W indeksie królowały same dobre oceny,
przez całe studia trafiły się zaledwie trzy oceny dostateczne i wszystkie zaliczenia
były w pierwszym terminie.
Tak "na oko" Mirek był zupełnie inny, dostrzegał urodę dziewczyn,a jego zachowanie
wobec nich było prawie flirtem.
Mąż Michaliny miał przylecieć w poniedziałek. Umawiali się, że ona przyjedzie po
niego na lotnisko, choć znalezienie miejsca na parkingu graniczyło z cudem.
Michalina postanowiła wziąć jeden dzień wolny, by wcześniej przyjechać na lotnisko.
Zaplanowała na ten dzień porządny obiad - wołowe zrazy zawijane, z bogatym
życiem wewnętrznym. Danie o tyle absorbujące, że zrazy już z nadzieniem, musiały
się jeszcze wyleżeć dobę w marynacie.
W piątek zadzwonili do niej z biura Romka, że coś było pokręcone w rezerwacjach i
zamiast w poniedziałek Romek wróci  we wtorek, łamanym lotem przez Amsterdam.
Nie było to duże opóznienie a poza tym przylatywał póznym popołudniem, więc mogła
nie brać urlopu.

We wtorek siedziała w pracy jak na szpilkach, zerwała się na godzinę przed końcem
dnia pracy i poszła do fryzjerki. Na lotnisku dwa  razy objechała wszystkie możliwe
miejsca do parkowania i w połowie trzeciego nawrotu wypatrzyła, że ktoś z całkiem
dobrego miejsca odjeżdża. Szczęśliwa zaparkowała i poszła do hali przylotów.
Samolot wylądował i nawet dość szybko zaczęli wychodzić  pasażerowie -wypatrywała
Romka i wypatrywała, a jego wciąż nie było.  Zdenerwowana podeszła do informacji -
w chwili gdy zaczęła formułować pytanie, podszedł do niej Romek. Był wyraznie bardzo
zmęczony i zły - zmęczony bo trzy razy zmieniał przewoznika a zły bo zaginęła jego
walizka. Przy każdej przesiadce spędzał  czas"w tranzycie", więc  bagażu nawet nie
oglądał.
Dobrze, że wszystkie ważne notatki miał w małej, podręcznej torbie.
Chyba był bardzo zmęczony, bo spokojnie zajął miejsce obok niej, nie usiłując wyręczyć
jej w prowadzeniu samochodu.
Michalina pocieszała męża, że walizka z pewnością się odnajdzie, nic dziwnego, że się
zagubiła. Ale Romek był niepocieszony - przez całą drogę  marzył o chwili, gdy wręczy
żonie prezent, który dla niej kupił i o tym, co będzie potem. I choć Michalina bardzo
prosiła, by powiedział co to za prezent- nie zdradził sekretu. Pod względem zawodowym
była to udana delegacja, pod względem turystycznym- raczej nie za bardzo.
Nie da się ukryć, że diety były szalenie niskie a Los Angeles to raczej miasto dla bogaczy.
I tylko dzięki temu, że Romek wziął dodatkowo własne dolary, mógł kupić dla Michaliny
prezent.
Nie zwiedzali Hollywoodu, nie pojechali oglądać domów filmowych sław.
Mieszkali  w dzielnicy przemysłowej, blisko firmy, do której przyjechali. Czuli się tam jak
nędzarze - po prostu na nic ich nie było stać. Byli kilka razy goszczeni przez Polaków,
którzy tam od lat pracowali. Rodacy dobrze wiedzieli, że diety Polaków są tragicznie niskie.
Ale członkowie delegacji mieli jednak satysfakcję - poziom wiedzy fachowej polskich
inżynierów zadziwiał Amerykanów.

Zbliżała się 7 rocznica ślubu - jak co roku spotykali się z tej okazji ze swoimi świadkami
i ich partnerami. Ponieważ Michalina  chciała  tę okazję czcić, a nie sterczeć przy garach
przed i po spotkaniu, zawsze wybierali się na uroczysty obiad do restauracji. Zawczasu
rezerwowali miejsca, uzgadniali z grubsza menu.
W tym roku świadkowa  Michaliny, jej wieloletnia przyjaciółka Kaśka , nie chciała się
pojawić, bo zerwała przecież  ze swym ukochanym i nie miałaby z kim przyjść.
Prawdę mówiąc, to Michalinę nawet ucieszyła wiadomość o zerwaniu, bowiem podmiot
uczuć Kaśki był......żonaty, dzieciaty i wcale nie miał zamiaru się rozwodzić, by związać
się z Kaśką , z którą romansował "na boku" . Michalina cały ten czas przekonywała
Kaśkę, że facet jest po prostu świnią - i w stosunku do żony i do Kaśki. Ale Kaśka była
wielce zakochana i twierdziła, że facet od pierwszego dnia uprzedzał ją, że rozwodu,
a tym bardziej skandalu nie chce, a ona to zaakceptowała. A to, że cały czas wymagał
od niej wierności Kaśka tłumaczyła tym, że on bardzo ją kocha. Trzy miesiące wcześniej
facet powiedział Kaśce, że chyba muszą przestać się spotykać, bo żona jest w trzeciej
ciąży, zle się czuje i on musi jej pomagać w domu.
W ramach pocieszania się Kaśka zaczęła się spotykać z kolejnym żonatym facetem, ale
ten miał znacznie mniej wolnego czasu i mniejsze możliwości lokalowe na konsumpcję
tego pobocznego związku.
Romek nie przepadał za Kaśką, choć nie wiedział nic o jej życiu prywatnym. Kiedyś
powiedział Michalinie, że Kaśka to babka, która wyraznie ma skłonności do podrywania
już zajętych facetów.
Michalina zwróciła wtedy uwagę Romkowi,że przecież w tym gronie nie było "wolnych"
facetów.
Sytuacja Kaśki przywiodła Michalinę do pomysłu, by na tę rocznicę  ślubu zaprosić Mirka-
on samotny, Kaśka też, więc niech się poznają. A może przypadną sobie do gustu?
Przedstawiła projekt mężowi, który tylko wzruszył ramionami i stwierdził, że nie ma nic
przeciwko temu. Może Kasia zajmie się tym samotnym chłopakiem i przestanie uwodzić
żonatych?. Miałabyś pierwszy sukces jako swatka - powiedział ze śmiechem.
W międzyczasie odnalazła się walizka Romka. Była nieco porysowana, miała urwaną
rączkę, ale zawartość była nienaruszona.
Prezent dla Michaliny wylądował w biurku Romka - miała go dostać w wigilię rocznicy
ślubu. I choć  bardzo się przymilała- Romek był nieugięty. Wytrzymasz, wytrzymasz
jeszcze te kilka dni, tłumaczył jej z łobuzerskim uśmiechem.
c.d.n.